Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 11/2001

„Oczy Pańskie patrzą na sprawiedliwych...”

1 listopada zmarła niespodziewanie Irma Koterowa. Niespodzianie – bo choć wkrótce skończyłaby 89 lat, to do ostatniej chwili była sprawna, zainteresowana światem, rodzimym zborem. W niedzielę 28 października wraz z licznie zgromadzonymi zborownikami, gośćmi z innych parafii i przyjaciółmi z innych Kościołów uczestniczyła w uroczystościach jubileuszu 225–lecia warszawskiej parafii ewangelicko–reformowanej i nie wyglądała na zmęczoną tym wielogodzinnym świętowaniem. A 1 listopada szykowała się, by odwiedzić groby bliskich...

Irma z d. Feller Koterowa urodziła się 26 grudnia 1912 r. w Warszawie, przy ul. Orlej vis a vis kościoła „na Lesznie”, ukończyła prywatne gimnazjum Jadwigi Taczanowskiej, a następnie studia w Wyższej Szkole Handlowej (dziś SGH). W 1938 r. po 7 latach narzeczeństwa poślubiła Stanisława Kotera, działacza PSL, zaangażowanego w działalność polityczną. Od początku okupacji oboje włączyli się w organizację zbrojnego oporu (Bataliony Chłopskie). Irma Koterowa przeżyła wiele ciężkich chwil, jak sama stwierdzała – dzięki Bożej opiece szczęśliwie wychodziła ze wszystkich niebezpieczeństw. Po wojnie Stanisław Koter na nowo włączył się w działalność Komitetu Naczelnego PSL (Mikołajczykowskiego) i został posłem na Sejm. Późniejsze więzienie, które stało się jego udziałem, podkopało jego zdrowie i niebawem, w 1951 r. zmarł. Jego żona została sama z dwojgiem dzieci i musiała zapewnić utrzymanie rodzinie i wychować dzieci. Pracę zawodową łączyła się działalnością społeczną w Centrali Spółek Rolniczych „Samopomoc Chłopska”. Przez całe swoje życie – od dzieciństwa, gdy w kościele „na Lesznie” w Szkole Niedzielnej uczyła się zasad wiary i historii Kościoła i chrześcijańskiej postawy życiowej od s. Katarzyny Tosio, przez lata studiów, noc okupacji hitlerowskiej i trudny okres powojenny, aż do ostatnich chwil Irma Koterowa związana była mocnymi więzami emocjonalnymi z Kościołem Ewangelicko-Reformowanym, warszawskim zborem, którego członkowie byli jej osobistymi przyjaciółmi i któremu wiernie służyła. Od 1976 r. była członkiem Kolegium Kościelnego i delegatką na Synod, a w latach 1983-1988 prezesem KK. Z jej inicjatywy reaktywowała działalność warszawska Diakonia, w której do końca była bardzo czynna: zawsze chętna, zawsze życzliwa, zawsze kompetentna. Nie do zastąpienia.
(Więcej o Zmarłej w artykule K. Lindenberg „Czując Bożą opiekę...” z cyklu „Polskie losy”, „Jednota” 12/1993).

POŻEGNANIE OD DIAKONII
Naszą Irenę, bo tego imienia używała na co dzień, żegna warszawska Diakonia, zespół powołany przez Nią nieomal przed 20 laty. Było to reaktywowanie, w nowej już formie, Sekcji Ewangelizacyjnej warszawskiego zboru. Jej dzieło, jej dziecko, Diakonia.
Irena brała czynny udział we wszystkich pracach Diakonii. Pełniła trudną i odpowiedzialną funkcję Przewodniczącej Komisji Finansowej. Była czynna do ostatniej chwili. I dane jej było doznać ogromnej radości – stało się to na kilka dni przed Jej odejściem – gdy 28 października podczas uroczystości 225-lecia naszej parafii, usłyszała tak życzliwe i piękne słowa od pani Doroty Niewieczerzał o pracy Diakonii (zob. s. 19), o dobrej i potrzebnej obecności tej grupy w Kościele. Podobnie cieszyła się z wyrażonego przez ks. Bp. Zdzisława Trandę przekonania, że Diakonia powinna być sercem zboru. Miała więc satysfakcję i świadomość, że powołana przez Nią grupa jest Zborowi potrzebna.

Bo właśnie sama Irena była tam, gdzie była potrzebna i z ogromną intuicją to wyczuwała. Można było na niej polegać ze wszystkim – umiała w trudnościach podnieść na duchu, pomóc w znalezieniu właściwego rozwiązania. Można jej było powierzyć najgłębszą tajemnicę.
Niezwykle uczulona na ludzką niedolę, była przy tym daleka od czułostkowości. Myślała i postępowała racjonalnie. A my podziwialiśmy nieraz Jej niezwykle sprawny umysł.

Była człowiekiem pokoju. Wiadomo – w każdym środowisku zdarzają się konflikty. Ważne jest by nie zagrażały działaniu grupy. Irena nie tylko umiała „lać oliwę na wzburzone fale”, załagodzić sprawę, lecz przede wszystkim – przez podjęcie mądrej mediacji – tak nią pokierować, że sama istota sporu wydawała się być nieistotna.

Jej odejście spowodowało ogromną pustkę, brak nie do zastąpienia. Wszyscy, niezależnie od tego, ile mamy lat, czujemy się osieroceni. A jednak Irena życzyłaby sobie, byśmy kontynuowali naszą pracę tak, jakby Ona nadal była z nami. I wierzymy, że nieraz odczujemy jej żywą i bliską obecność.

Grupa diakonijna