Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 11-12 / 2010

ROZMOWA MAI JASZEWSKIEJ Z KRZYSZTOFEM CZYŻEWSKIM

Maja Jaszewska: Twierdzi Pan, że zdecydowanie brakuje nam dzisiaj agory – czyli takiego miejsca na pograniczu kultur, narodów i religii, gdzie moglibyśmy się spotykać i rozmawiać. Może dzisiaj agorą są środki masowego przekazu, przede wszystkim internet?

Krzysztof Czyżewski: Stwarzają one pozory autentycznego kontaktu. Nie ma w nich miejsca na poważną rozmowę, dyskusję i rzetelne uczenie się siebie nawzajem. Są powierzchowne, a wybiórcze informacje podawane są w zawrotnym tempie. Agora to nie jest jedynie przestrzeń zgody i wiecznego prawienia sobie komplementów. To również miejsce na kłótnie, rywalizację, zwalczanie swoich poglądów i krytykę. Tyle, że bez wzajemnego unicestwiania się. Brak agory to brak miejsca na wyrażenie trudnych emocji – żalu i złości za doznane krzywdy.


     Uświadomiłem sobie brak takiej przestrzeni podczas pierwszego zorganizowanego przez nas w Sejnach spotkania poświęconego tolerancji. Chłopiec, który wygrał konkurs na pracę o współistnieniu Polaków i Litwinów, w momencie wręczenia nagrody powiedział, że tak naprawdę uważa Litwinów za nacjonalistów i ich nienawidzi. Ten moment miał siłę egzorcyzmu. Nienawiść trzeba wydobywać na światło dzienne, bo tylko wtedy jest szansa, że skumulowana nie eksploduje z siłą niszczącą wszystko dookoła. Tymczasem najpierw komunizm nie pozwalał nam mierzyć się z tymi problemami, a obecnie, podobnie jak w krajach Europy Zachodniej, tłumi nas polityczna poprawność i lęk przed oskarżeniem o nietolerancję.
    Agora to nie jest seminarium akademickie, gdzie w wyrafinowany sposób dyskutuje się pewne kwestie. Jedni uważają, że wystarczy powiedzieć o trudnych, bolesnych sprawach, bo już w tym jest moc oczyszczająca. To prawda, ale nie można jedynie na tym poprzestać. Ludzie wyobrażają sobie agorę na wzór debat telewizyjnych – kurnik, w którym każdy krzyczy swoje a potem wszyscy rozchodzą się zadowoleni, że nie dali się przekonać. Nawet ktoś kiedyś mi powiedział, że właśnie telewizja jest wspaniałą współczesna agorą. Ale to nieprawda. Agora nie może być miejscem, gdzie możemy się jedynie wykrzyczeć, ona wymaga przede wszystkim działania i to długofalowego.

Co dziś mogłoby więc pełnić rolę agory?

W każdym miejscu co innego. W Sejnach jest to Dom Pogranicza i przestrzeń dawnego kwartału żydowskiego. Agora to środowisko wytwarzające pewien etos. Ale jest to też kategoria przestrzenna, nie tylko ideowa. Więc jest ona wyzwaniem dla architektów. Tymczasem współczesne miasta to szeregi prywatnych posesji przy niekończących się ulicach.

Tworzące luksusowe getta?

We współczesnej architekturze brakuje przestrzeni spotkania. Potrafi ona szokować formą, wielkością, ekstrawagancją, ale nie zapewnia podstawowej rzeczy dla zbiorowości – miejsca do spotkania.

Dziś spotykamy się w gigantycznych centrach handlowych.

Tu chodzi o codzienność a nie wielki spektakl. Najlepszy przykład stanowią Cyganie: bardzo lubimy, jak nam w niedzielę grają na scenie, ale w poniedziałek nie chcemy ich mieć za sąsiadów. A tymczasem kultura agory to kultura codzienności. Na Krecie w Chanii widziałem świątynię z dwiema wieżami, z których jedna jest wieżą kościoła katolickiego a druga minaretem. Ktoś by powiedział, że to aberracja, relatywizm i synkretyzm, ale kiedyś musiało być tak, że ten widok był normą i nie drażnił ludzi.
     Ottomanowie, w odróżnieniu od europejskich chrześcijan nie palili, nie niszczyli świątyń, adaptowali je do swoich potrzeb religijnych a często w jednej odbywały się dwojakiego typu nabożeństwa. W dzisiejszej Grecji widok świątyni z dwiema wieżami pobudza do refleksji jedynie wrażliwszych turystów czy historyków. Podobnie jest z Wietnamczykami w Polsce – ekonomicznie są nam potrzebni, ale kulturowo zbyteczni i obojętni. Ten rodzaj schizofrenii jest bardzo typowy dla dzisiejszej Europy. Przed wojną mówiono: jestem Europejczykiem, bo jestem z wielokulturowego miasta. Dziś narodowe wspólnoty korzystają z pomocy organizacji europejskich jedynie dla własnych interesów, pielęgnując podziały i osobność. Taka postawa jest w Europie w pełni zrozumiała i akceptowana. Istnieją odgórne inicjatywy dla odbudowania wspólnoty, ale nie mają one żadnego odzewu. W Mostarze po ostatniej wojnie powstała szkoła wspólna dla Chorwatów i Muzułmanów. Ale okazało się, że dzieci zajęły w niej osobne piętra.

Jako jeden z Ambasadorów Europejskiego Roku Dialogu Międzykulturowego brał Pan udział w licznych konferencjach poświęconych roli kultury. Jakie doświadczenia wyniósł Pan z tego okresu?

Mam przekonanie, że z jednej strony rok ten odegrał pozytywną rolę w sensie public awareness, czyli uświadomił z większą siłą istnienie kryzysu wielokulturowości i konieczność przejścia do interkulturowości. Fakt ten jest coraz powszechniej dostrzegany na poziomie Rady Europy, Unii Europejskiej, i lokalnie.
     Natomiast nie mam poczucia, że potrzeba radykalnej zmiany w podejściu do problematyki, jak to widzą praktycy dialogu, nastąpiła w tym roku. Powstały takie dokumenty europejskie, jak „Rainbow paper”, przygotowany przez platformę dialogu międzykulturowego we współpracy między innymi z Europejską Fundacją Kultury – „Rain­bow Platform”, która stara się nazwać zjawisko dialogu międzykulturowego nowym wyzwaniem dla Europy. Tyle, że ona nie ma siły przełomu, czasem graniczy z infantylnością, między innymi dlatego, że nie potrafi się zdobyć na krytyczną ocenę tego, co dotychczas było. Jeżeli chcemy mówić o zmianie, musimy wiedzieć, co i dlaczego chcemy zmienić. A taka diagnoza wymaga sporej dawki samokrytyki.
    Na Zachodzie Europy dominuje poczucie, że żyjemy w okresie dobrobytu, pokoju, dobrosąsiedzkich relacji i jest wspaniale. Nie ma w tej części Europy zmysłu krytycznego i odwagi powiedzenia, w czym błądziliśmy, czego nie rozumieliśmy. Trudno w takiej sytuacji stworzyć w świadomy sposób nowe perspektywy dla kultury. Mam poczucie, że temu samozadowoleniu towarzyszy narastanie ciemnej fali, która coraz bardziej rozpościera się na cały obszar Europy. Kiedyś to Bałkany opisywano jako ciemną dolinę kontrastującą z demokratyczną, światłą Europą Zachodnią. Dziś cień dotyka nas wszystkich.

Jakie reakcje spotykają Pana, gdy wkracza Pan w ten błogi nastrój samozadowolenia z ostrymi ocenami i duchem samokrytycyzmu?

Patrzą na mnie jak na przybysza z innej planety siejącego niepotrzebny niepokój. Europa jest zdominowana przez ducha konformizmu, łatwego przechodzenia nad poważnymi problemami w imię świętego spokoju, czy samo utwierdzania się w poczuciu bezpieczeństwa. Im silniejszy nurt podskórnego niepokoju, tym mocniejsze pragnienie założenia maski obojętności.

Projekt Pogranicza zatytułowany Księga Wielkiego Księstwa Litewskiego, w opracowaniu której udział biorą uczeni, historycy, pisarze i artyści, ma za zadanie pozyskać dla współczesności dziedzictwo jagiellońskie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Czy jest to w ogóle możliwe, żeby w tak odmiennych realiach skorzystać z doświadczeń dalekiej przeszłości?

Nie powinniśmy rzutować na tradycje jagiellońskie naszej dzisiejszej świadomości i oczekiwać, że nasze dzisiejsze standardy byłyby w jakikolwiek sposób spełnione w tamtej epoce. Tamtą tradycję trzeba odnieść do równoległych jej wydarzeń, do wojen religijnych, które się toczyły na zachodzie Europy, do wojny trzydziestoletniej, inkwizycji czy wygnania Żydów z Hiszpanii...
     Wtedy dopiero widać, jakim fenomenem była jagiellońska Rzeczpospolita. Mimo różnych nierówności, które oczywiście istniały, została jednak wytworzona taka tkanka cywilizacyjna, która pozwoliła żyć ludziom w tak złożonym układzie i przyjmować kolejnych emigrantów.
    Dzisiaj w Europie mówi się, że mamy do czynienia z zupełnie nowym fenomenem, którego świat wcześniej nie znał, czyli z olbrzymimi falami imigracji. To dowodzi, że Zachód kompletnie nie zdaje sobie sprawy z tego, że Europa ma już takie doświadczenia na swoim koncie. Jagiellońska Rzeczpospolita przyjmowała całe rzesze przybyszy. Mamy doświadczenie „starej cywilizacji”, jak to nazywał Jerzy Stempowski, a więc takiej przestrzeni kulturowej, w której nikt nie obnosi się ze swoją narodowością czy religijnością, bo dla każdej odrębności jest równoprawne miejsce.
    Dzisiejsze standardy są zupełnie inne, ale nie wolno nam bagatelizować czy deprecjonować tamtej tradycji. Co nie oznacza, że mamy się do niej odnosić bezkrytycznie.

Krzysztof Czyżewski / Maja Jaszewska

Pełny tekst artykułu po zalogowaniu w serwisie.

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl