Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11 / 1995

Swoje rozważania na temat roli duchownego ewangelickiego rozpoczynam od cytatu z książki poświęconej zupełnie innej sprawie, a mianowicie macierzyństwu i położnictwu. Oto co pisze prof. Ireneusz Roszkowski w pracy pt. Zdrowie kobiety. „Przekroczywszy próg izby przyjęć ciężarna jest pod opieką szpitala. Od tego momentu musi poddać się rygorom szpitalnym i przestrzegać regulaminu, którego ostatecznym celem jest dobro jej i jej dziecka. Podstawowe elementy każdej organizacji to dyscyplina i koleżeństwo. Rodząca staje się członkiem tej organizacji. Jej postępowanie i zachowanie musi być takie, by ułatwić personelowi pracę. Do personelu, który pracuje z dużym poświęceniem, powinna ustosunkować się życzliwie i z całym zaufaniem wykonywać jego polecenia”.

Autor ma zapewne wiele racji. W każdej grupie społecznej, zwłaszcza złożonej – przynajmniej w części – z osób dobranych przypadkowo, konieczne jest przestrzeganie zasad karności, w przeciwnym razie nie będzie ona funkcjonowała w sposób celowy i właściwy. Prof. Roszkowski reprezentuje taką właśnie zorganizowaną, zhierarchizowaną instytucję. Naturalną konsekwencją takiego podejścia jest to, że kobietę ciężarną traktuje się jako osobę całkowicie zależną i oczekuje się od niej, iż zda się na fachową – użyjmy tego słowa – obsługę. Dlatego też ma wiele szczęścia, jeśli spotyka się z życzliwą, serdeczną opieką. Tymczasem to właśnie ona, przyszła matka, powinna być właściwym podmiotem, a cała szpitalna organizacja ma jej służyć i pomóc w osiągnięciu celu, jakim jest wydanie na świat nowego człowieka.

Cały ten pozornie odległy od tematu wstęp ma charakter nieprzypadkowy, przy czytaniu cytowanego urywka nasunęła mi się bowiem analogia z... instytucją kościelną. Duchowny staje na kazalnicy, aby nauczać grono wiernych, udziela sakramentu chrztu i sakramentu Wieczerzy Pańskiej. Z racji sprawowanej funkcji cieszy się szacunkiem otoczenia. Funkcjonuje w zorganizowanej, często zhierarchizowanej strukturze, urzęduje w biurze parafialnym i zajmuje wyeksponowane miejsce w budynku kościelnym, administruje też nierzadko dużym majątkiem. Nietrudno w tych warunkach nabrać przekonania, że Kościół i parafia to instytucje wyższego rzędu, ludzie zaś trafiają tu, by zaspokoić swoje potrzeby (nazywane religijnymi), zjawiają się więc w „urzędzie parafialnym” jako interesanci albo wręcz petenci. Tymczasem – podobnie jak w przytoczonym na początku przykładzie – to właśnie oni są prawdziwym podmiotem, a instytucja kościelna, razem ze swymi funkcjonariuszami w różnym stopniu zaszeregowania organizacyjnego, ma im służyć jako narzędzie do osiągnięcia podstawowego celu, jakim jest poznanie prawdy i w efekcie narodzenie się nowego człowieka dla Królestwa Bożego. To ludzie konstytuują Kościół, a nie odwrotnie. Dlatego my, duchowni, jesteśmy funkcjonariuszami na szczególnego rodzaju służbie i nie ma w tym określeniu niczego obraźliwego. Powinniśmy nie tylko pamiętać o słowach Jezusa: „Ten, kto przewodzi, niech będzie jako usługujący”, ale też je do siebie odnieść i pozwolić, by głęboko wniknęły w nas, w nasz sposób myślenia i postępowania. Nikt nie stoi wyżej od swego Mistrza, który o sobie powiedział: „Ja jestem wśród was jako ten, który usługuje” (Łuk. 22:26-27).

Podkreślanie funkcji – niektórzy woleliby określenie „urząd” – służebnej duchownego nie jest niczym odkrywczym. Od czasów Reformacji posługujemy się określeniem minister verbi divini, które w sposób merytorycznie słuszny wyraża rolę, jaką wobec wiernych ma odgrywać pastor. Dla ścisłości sprecyzujmy, że określenie „sługa Słowa” trzeba rozumieć dwojako: jako tego, kto służy Słowu, oraz tego, kto służy Słowem. W pierwszym sensie duchowny to człowiek pełniący swą funkcję jako ten, który został posłany przez Pana będącego Słowem wcielonym. W drugim przypadku jest tym, kto w imieniu Chrystusa i z Jego Ewangelią idzie do ludzi, aby im służyć, tak jak to rozumiał Autor cytowanych słów, który powiedział o sobie, że przyszedł na świat, żeby usługiwać.

Problem jednak polega na tym, że znaczenie słów zmienia się i z czasem zaczyna wyrażać treść inną niż pierwotna. Tak właśnie stało się ze słowem minister, czyli sługa. Odkąd zaczęto je odnosić do wysokiego rangą urzędnika w służbie państwowej, kojarzy się raczej z panowaniem niż ze służeniem – minister bowiem sprawuje władzę. Podobną ewolucję przeszła funkcja biskupa. W Nowym Testamencie termin episkopos odnosi się do osoby, która pilnuje porządku w rozwijającej się braterskiej wspólnocie wierzących. Można to słowo przetłumaczyć jako „nadzorca” wyznawców Jezusa. Występuje ono zamiennie z terminem presbyteros, czyli starszy, z czego wyraźnie wynika, że nie oznacza ono funkcji w strukturze hierarchicznej. Tymczasem historyczny rozwój instytucji kościelnej doprowadził do związania osoby biskupa ze sprawowaniem władzy i w konsekwencji do wykształcenia się systemu hierarchicznego, który funkcjonuje na zasadzie panowania, a nie służby. Dlatego Kościoły, które nie akceptują struktury hierarchicznej, lecz opowiadają się za systemem prezbiterialnym, lękają się przyjąć pojęcie „biskup”, aby wraz z nim nie wprowadzić rządów autorytarnych (stąd często występuje w nich urząd superintendenta, czyli jakby głównego nadzorcy. Jest to zresztą łaciński odpowiednik tytułu episkopos). Obawy te nie są całkiem pozbawione podstaw, o czym można się przekonać na przykładzie naszych braci luteranów. Po wprowadzeniu nowego Prawa Wewnętrznego wraz z przemianowaniem seniora na biskupa diecezjalnego (nie zmienił się zakres obowiązków) pojawiły się też charakterystyczne symptomy, świadczące o ciśnieniu zewnętrznych form kojarzących się z autorytetem lub dostojeństwem. Jak bardzo słowa i pojęcia zmieniają swoje znaczenie, świadczy też urząd biskupa Rzymu, którego jeden z tytułów brzmi wszak servus servorum Dei. Jak się ma do bycia sługą sług Pańskich zajmowanie miejsca na tronie usytuowanym na szczycie piramidalnego podium i górującym nad ołtarzem?

Wspominam o tym bynajmniej nie z chęci krytyki, ale dlatego, że pragnę zastanowić się nad stanem duszpasterstwa ewangelickiego i pobudzić polską społeczność ewangelicką do twórczej refleksji. Musimy mieć świadomość, że – jakby wbrew temu, co powiedziałem wyżej – nie słowa i formy mają decydujące znaczenie, lecz osobowość i głębia duchowa duszpasterza, który powinien zachować niezależność od krępujących go form i formalności. Niekiedy wszak i biskup potrafi dać przykład skromności, jak np. arcybiskup Paryża, kard. Jean-Marie Lustiger, który na oficjalnej uroczystości trzechsetlecia odwołania edyktu nantejskiego, zorganizowanej przez Francuską Federację Protestancką z udziałem prezydenta Francois Mitteranda oraz zwierzchnich przedstawicieli wyznań religijnych i gości z wielu krajów, pojawił się w skromnym, czarnym garniturze z koloratką, bez żadnych dodatkowych oznak „księcia Kościoła”. Wspomniany kardynał należy jednak do wyjątków.

Ewangelicki model duchownego funkcjonuje w strukturze prezbiterialnej, gdzie z definicji nie ma miejsca na rządy autorytarne. Mimo wielu formalnych podobieństw między duchownymi w systemie kapłańsko--episkopalnym i pastorsko-prezbiterialnym różnią się one w sposób zasadniczy. Hierarchiczna zależność i podległość poszczególnych stopni kapłańskich oraz rozdział między

klerem a laikatem prowadzi do podporządkowania osób szczebla niższego osobom sprawującym władzę na szczeblu wyższym. Duchowieństwo decyduje, zarządza i prowadzi, tzw. laikat natomiast słucha i ewentualnie pomaga. Poziomy system ewangelicki nie polega tylko na formalnej odmienności, lecz ma wyrażać ewangeliczną zasadę braterstwa, odgrywającą istotną rolę w funkcjonowaniu wspólnoty i w kształtowaniu postaw wszystkich jej członków. Uważne przestudiowanie tekstów nowotestamentowych, zarówno Ewangelii, jak też Dziejów Apostolskich i Listów, pozwala stwierdzić, że w stosunkach między wyznawcami Jezusa nie ma miejsca na sprawowanie władzy. Rola duchownego ewangelickiego polega zatem na przygotowaniu współwyznawców do samodzielnego podejmowania decyzji tak w sprawach wiary, jak i moralności. Zbór ewangelicki ma dążyć do ukształtowania się wspólnoty osób dojrzałych.

Adam Michnik stwierdził kiedyś („Tygodnik Powszechny” nr 30 z 26 lipca 1992), że dla Kościoła Rzymskokatolickiego nie ma w Polsce alternatywy. Należałoby dodać, że nie ma tej alternatywy z socjologicznego punktu widzenia. Zbyt duża zachodzi dysproporcja liczebna między wyznawcami ewangelicyzmu a katolicyzmu, aby te dwa nurty mogły ze sobą konkurować. Warto jednak zauważyć, że przynajmniej teoretycznie ewangelicyzm ukazuje inną perspektywę – ze względu na odmienny punkt widzenia w istotnych kwestiach teologicznych, eklezjalnych i etycznych. Ważnym elementem owego alternatywnego punktu widzenia jest np. odmienny model duchownego jako członka wspólnoty, a nie jej zwierzchnika ani tym bardziej – decydenta. Oczywiście, dążenie do przewagi i panowania nad innymi to rzecz głęboko ludzka, występująca we wszystkich sferach życia, z kościelną włącznie. Nie tylko historia Kościoła oraz współczesność są pełne tego przykładów, ale już u zarania chrześcijaństwa, gdy Jezus dopiero wybierał i przygotowywał swych uczniów do apostolskiej działalności, pojawiła się wśród nich myśl o tym, kto z nich jest najważniejszy, czyli próba ułożenia stosunków na zasadzie hierarchicznej podległości i sprawowania władzy. Odpowiedź Jezusa była jednoznaczna. Powiedział im, że stosunki między Jego uczniami mają wyglądać inaczej. Wielkość i autorytet Jezusowego posłańca (apostolos) opiera się na wykonywaniu zadań potrzebnych ludziom, do których zostało się posłanym. Istota służby polega na zaspokajaniu czyichś potrzeb (por. Mat. 20:20-28, Łuk. 22:24-27).

Istota służby jest niezmienna, zmieniają się natomiast okoliczności, sposoby i cele służebnej działalności duchownych. Potrzeby ludzi współczesnych – zarówno jednostek, jak i całych grup społecznych – są różnorodne i zależą od okoliczności, jakie wywierają wpływ na ich sposób myślenia i postępowania.

W naszym kraju od kilku lat zachodzą gwałtowne, bardzo głębokie przemiany. Raptowne załamanie się panującego we wszystkich dziedzinach systemu można porównać do trzęsienia ziemi, a społeczeństwo przez dziesięciolecia krępowane ciasnym gorsetem zakazów i nakazów, niemal ubezwłasnowolnione, nie umie sobie poradzić z upragnioną wolnością. Trzymane w ryzach zewnętrzną dyscypliną, nie wytworzyło dyscypliny wewnętrznej, tak osobistej, jak i społecznej. Stąd pochodzi wiele anomalii w polityce, gospodarce czy stosunkach społecznych. Negatywne zjawiska nie powinny nam jednak przesłaniać pozytywnych stron wyłaniającego się porządku, a zwłaszcza możliwości, jakie się otwierają przed wolnymi ludźmi w wolnym społeczeństwie. Z tych rozlicznych – negatywnych i pozytywnych -zjawisk składających się na obraz naszej rzeczywistości wynikają konkretne, pilne zadania dla Kościoła -zarówno dla świeckich, jak i dla duchownych jego członków. Mało kto bowiem bierze pod uwagę fakt, że naturalny stan wolności, tak jak cała nasza rzeczywistość, został zakłócony przez grzech. Na gruncie niewłaściwie pojmowanej wolności bujnie krzewią się takie cechy jak nie licząca się z bliźnim chciwość, wzgarda dla norm moralnych, lekceważenie niebezpieczeństw, jakimi grozi swoboda obyczajów, obojętność wobec ludzkiej krzywdy i wiele innych negatywnych zjawisk. Kościół powinien przed tym ostrzegać i pokazywać wzorce pozytywne, zamiast straszyć ogniem piekielnym czy sięgać po miecz państwa, gdyż wywołuje to skutki odwrotne od oczekiwanych.

Do szczególnie ważnych zadań należy też łagodzenie tych skutków przemian, które godzą w ludzi słabych, chorych, samotnych, żyjących w trudnych warunkach materialnych. Otwiera się tym samym przed nami ogromne pole działalności diakonijnej, aby zwiastowanie Ewangelii nie stało się pustym, fałszywie brzmiącym słowem (por. I Kor. 13:1-3).

Do najważniejszych zaś zadań wewnątrzkościelnych, jakie się przed nami rysują, należy pogłębianie wiary i kształtowanie chrześcijańskiej postawy naszych współbraci przez cierpliwe ukazywanie, że Bóg nieustannie w nas działa. Mamy też wskazywać im aktualne znaczenie posłannictwa zawartego w Piśmie Świętym oraz rolę osobistej i wspólnotowej modlitwy.

Duchowni mają szczególne obowiązki jako osoby nauczające. Powinni cieszyć się we wspólnocie autorytetem wynikającym nie z pełnionego urzędu, lecz z osobistych, duchowych przymiotów. Niepoślednie znaczenie odgrywa tu nie tylko wiedza, ale i wrażliwość, empatia, dążenie do zrozumienia ludzkich problemów i otwartość wobec człowieka, który zwraca się do nich po pomoc. W pracy teologicznej, kaznodziejskiej i duszpasterskiej więcej miejsca musi zajmować postawa profetyczna, która polega na obserwowaniu zjawisk, analizowaniu ich, a następnie interpretowaniu w świetle Słowa Bożego, żywego Słowa, znajdującego się pod tchnieniem Ducha. Bóg bowiem nie przestał do nas mówić z chwilą wybrzmienia ostatniego „amen” w Objawieniu św. Jana. Mówi nadal przez wydarzenia w naszym osobistym i rodzinnym życiu oraz przez to, co się dzieje w zborze, społeczeństwie, w kraju i na świecie. Wszystko to stanowi nieprzebrany zbiór znaków, które odczytywać trzeba nie tyle z „mędrca szkiełkiem i okiem”, ile pod natchnieniem Ducha Bożego.

Choć ewangelicy stanowią w Polsce zaledwie ułamek procenta ogółu ludności, należy pamiętać, że w Królestwie Bożym panują reguły odmienne i niekoniecznie zgodne z prawami socjologii. Nieraz już przekonaliśmy się, że głos naszego środowiska rozlegał się po kraju szerokim echem. Musimy jednak w tym celu przezwyciężyć kompleksy i mentalność zaścianka, ciągle w naszych kręgach pokutującą. Nie wolno nam zapominać przesłania z V Księgi Mojżeszowej: „Nie dlatego, że jesteście liczniejsi niż wszystkie inne ludy, przylgnął Pan do was i wybrał was, gdyż jesteście najmniej liczni ze wszystkich ludów, lecz z miłości swej ku wam i dlatego, że dochowuje przysięgi” (V Mojż. 7:7-8a).

Ks. Bogdan Tranda

[Jest to redakcyjny skrót referatu przygotowanego na II Ogólnopolskie Sympozjum Ewangelickie w Wiśle-Jaworniku – red.]