Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 2/2020, s. 20–24

Siostra Malgorzata Chmielewska (fot. Adrian Sitko)
Siostra Małgorzata Chmielewska (fot. Adrian Sitko)

 

z siostrą Małgorzatą Chmielewską o osobach w kryzysie bezdomności i organizacjach im pomagających w czasie pandemii COVID-19, rozmawia Konrad Stanowicz

 

Konrad Stanowicz: Kiedy w marcu po raz pierwszy usłyszała siostra „zostań w domu”, co sobie siostra pomyślała?

Siostra Małgorzata Chmielewska: Zanim usłyszałam „zostań w domu”, wydałam decyzję dotyczącą wtedy jeszcze dziesięciu, teraz już jedenastu, naszych domów – właśnie o zostaniu w domach i absolutnej izolacji naszych domów, oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe. Poza członkami wspólnoty mamy również pracowników z zewnątrz. Musimy robić zaopatrzenie. Niektórzy z naszych mieszkańców musieli i muszą nadal jeździć do lekarzy, ale to są wszystko przypadki bardzo starannie obserwowane. Dlatego do tej pory nie ma u nas zakażenia, co oczywiście nie oznacza, że nie będzie. Zanim jeszcze padło hasło „zostań w domu”, zamknęliśmy też przedszkole i świetlicę, które prowadzimy u nas na wsi. Z wykształcenia jestem biologiem, więc wierzę, że wirus naprawdę istnieje.

Od 30 lat pracuje siostra we Wspólnocie Chleb Życia z osobami wykluczonymi. Pandemia zmusiła nas wszystkich do życia w nowych, nieznanych okolicznościach. Jak zmieniła się codzienność siostry?

Na pewno mam dużo więcej pracy. Siedzę w dużej mierze w domu. Staram się ograniczać wyjazdy. Siedząc w domu, szukam możliwości zdobycia pieniędzy, środków ochrony. Kupuję rękawiczki, środki dezynfekujące, negocjuję ceny. Nie mogę odwiedzać naszych domów, nie mogę być wśród ludzi. Mam przybranego syna autystycznego, dla którego zarażenie koronawirusem na 90 proc. skończyłoby się niestety źle. Do tego żyję z ludźmi bardzo ciężko chorymi, w wieku zwiększającym ryzyko. Mieszka z nami Grzegorz, uchodźca z Syrii, 75-latek z rozrusznikiem serca. Ludzie są zestresowani, zdenerwowani, to wszystko spada też na członków naszej wspólnoty. Staram się ich odciążyć. Niektórzy mieszkańcy nie wiedzą, co się dzieje, dlaczego nie mogą wyjść po zakupy, dlaczego na wsi sklep obwoźny nie może przyjechać. To nawet nie chodzi o produkty, bo możemy je rozdać, ale o kontakt socjalny – wychodzę sam i kupuję.

Zdalnie kieruję logistyką naszych działań. Staram się jak najbardziej odciążyć tych, którzy są wśród ludzi bezdomnych, a nie jest to łatwe, ponieważ również członkowie wspólnoty są zamknięci razem z naszymi mieszkańcami. My mieszkamy razem z ludźmi bezdomnymi. Pracownicy z zewnątrz wracają do domów. Poza tym nasi pracownicy z zewnątrz mają rodziny. Ci, którzy są wewnątrz, czyli członkowie wspólnoty, również je mają. Wszyscy mamy więcej pracy. Chociażby kwestie związane z reżimem sanitarnym. Włóż rękawiczki, zdejmij rękawiczki, wydezynfekuj klamki… Pilnuj każdego, uważaj, żeby nie uciekł. To jest rzeczywiście bardzo duże obciążenie. Wszyscy żyjemy w pewnym napięciu. Nie jesteśmy z żelaza.

A co z tymi, którzy nie mają gdzie zostać? Z żyjącymi na ulicy.

To bardzo duży problem. Pośród naszych mieszkańców jest wiele osób, które mają problemy psychiczne, są niepełnosprawne intelektualnie lub też uzależnione. Kilkoro z nich nie wytrzymało tego zamknięcia i po kilkunastu dniach izolacji poszło w świat. Później był dramat, dlatego że chcieli oczywiście wrócić, ale bez kwarantanny lub bez testu nie mogliśmy ich przyjąć. Doszło do tego, że wylądowali w Rzeszowie. Jednemu z nich lokalna Zupa, czyli organizacja wspierająca bezdomnych, zrobiła test. Tylko, że zgłosił się on do nas po trzech dniach. Wysłałam ze świętokrzyskiego samochód, nasz pracownik pojechał, ale zastał na ulicy człowieka, który miał trzy dni wcześniej zrobiony test i do tego był nietrzeźwy, więc go zostawił na ulicy.

Osoby w kryzysie bezdomności mają większą odporność? Można usłyszeć, że lata spędzone w trudnych warunkach zwiększyły ich wytrzymałość. Z drugiej strony zaniedbane organizmy i długo nieleczone choroby przewlekłe działają na ich niekorzyść.

Nie czuję się specjalistą. Ale z doświadczenia, jeszcze sprzed epidemii koronawirusa, wiemy dobrze, że w momencie, kiedy ludzie trafiają do nas, cały wysiłek ich organizmu na utrzymanie się przy życiu natychmiast siada i okazuje się, że wychodzą wtedy wszystkie choroby. Natomiast czy ludzie bezdomni mają większą odporność biologiczną, immunologiczną? Bardzo wątpię. To nie tą drogą idzie. Myślę, że wręcz przeciwnie, ale nie wiem, czy ktoś prowadził na ten temat badania. Osoby, które są u nas, to starsi, schorowani ludzie. Dlatego musimy zachowywać bardzo ostry reżim sanitarny. Część personelu z zewnątrz, w tym personel medyczny, który pracuje jednocześnie w szpitalach, poprosiliśmy o zostanie w domach. Decyzję podjęłam już dość dawno, jak się okazuje, bardzo słusznie. Większość zakażeń w DPS-ach to są zakażenia spowodowane przyniesieniem koronawirusa przez personel z zewnątrz, głównie medyczny.

Niektórzy ludzie obawiają się teraz nieść pomoc, obawiają się, że mogą się zarazić. Ale być może to właśnie my, którzy niejednokrotnie mamy kontakt z większą liczbą ludzi, stanowimy większe zagrożenie dla ludzi bezdomnych. W pakiecie ze wsparciem możemy im przynieść wirusa.

Żaden człowiek nie jest w sensie filozoficznym dla drugiego człowieka zagrożeniem. Natomiast myślę, że praktycznie to działa w obie strony. Problem rzeczywiście polega na tym, że kiedy to pracownicy są nosicielami, to wtedy wiadomo, że ludzie bezdomni będą chorzy. Począwszy od naszych pracowników, zrobiliśmy testy. To nie jest też tak, że ktoś może powiedzieć: ja tobie bardziej zagrażam. Kiedy przechodzę obok człowieka – nie zachowując tych podstawowych znanych nam zasad: odległości, maski, rękawiczek, dezynfekcji rąk – nie wiem, czy ja mu nie zagrażam, ale równie dobrze on mnie. Nie podtrzymywałabym tej tezy, która została rzucona przez organizacje na początku, że my bardziej zagrażamy ludziom bezdomnym. Myślę, że wzajemnie po równo.

Czyli w obliczu wirusa wszyscy jesteśmy równi.

Absolutnie, jak widać po premierze Wielkiej Brytanii i staruszkach w domach pomocy na całym świecie. I również, zdaje się, że kilku ministrach w Rosji.

Nie wszyscy jednak mogą sobie pozwolić na testy. Wspólnocie się to udało.

W tej chwili rusza punkt testowania prowadzony przy naszym schronisku dla ludzi bezdomnych i chorych w Warszawie. Dzięki opatrznościowemu grantowi z fundacji Google’a możemy zapewnić ludziom bezdomnym testy, co odblokuje w jakimś sensie możliwość przyjmowania ludzi do schronisk. Zorganizowaliśmy namioty. Jeden dostaliśmy od BBN-u, drugi od terytorialsów. Bardzo szybko zareagowali na moje telefony. Urząd Miasta Warszawy dał barierki wygradzające, żeby odizolować mieszkańców schroniska od osób przychodzących z zewnątrz. Więc można to było zrobić. Myślę, że dla wielu miast suma powiedzmy 100 tys. zł na takie testy przesiewowe dla kilkuset osób bezdomnych to nie są pieniądze. Można to było zrobić dużo wcześniej. Natomiast w innych miastach nie ma o tym mowy.

MiserArt, który wykonuje ogromną pracę, żeby dotrzeć w tym trudnym czasie do ludzi na ulicach Wrocławia, natrafia na coraz większe potrzeby. Nawet tych najbardziej wytrwałych, dotąd żyjących na własną rękę, koronawirus skazał na pomoc organizacji.

Dokładnie tak jest. Część ludzi bezdomnych radziła sobie poprzez zbieranie puszek czy żebranie. Gdzie w tej chwili ktoś coś użebrze? Kościoły zamknięte. W sklepach wielkopowierzchniowych, w galeriach, bardzo mało ludzi. Ludzie nie chcą się zbliżać do obcych. Tym bardziej do człowieka bezdomnego, który nie ma w tej chwili możliwości utrzymania się w jako takiej higienie, bo wiele punktów jest zamkniętych. Osoby, które do tej pory, przynajmniej latem, jakoś sobie radziły, w tej chwili są na dnie. Ci panowie, którzy od nas odeszli, nie wyobrażając sobie, mimo naszych tłumaczeń, co się dzieje na zewnątrz, po kilku dniach z płaczem do nas dzwonili. Nie ma w tej chwili możliwości zapewnienia sobie żywności, ani też jakiegokolwiek noclegu. To jest rzeczywiście dramat.

W jednym z wywiadów mówiła siostra o tym, że pandemia znacznie powiększy grono osób doświadczających bezdomności, chociażby o osoby dotąd zatrudnione na umowach śmieciowych.  Czy ktoś w ogóle myśli o tym, jak poradzić sobie z tym problemem?

Nie lubię terminu „umowy śmieciowe”. Jeśli nie jest to jedyna umowa – bo wtedy nie gwarantuje ani prawa do urlopu, ani wszelkich innych możliwości wsparcia w razie jakichś problemów – bardzo wielu ludziom odpowiada. Natomiast problem nie dotyczy tylko tych, którzy pracowali na umowy zlecenie czy na umowy o dzieło. Problem dotyczy bardzo wielu ludzi, którzy pracowali normalnie na umowy o pracę. Jak również właścicieli małych przedsiębiorstw, które padają w tej chwili jak muchy, ponieważ mamy te tarcze takie, jakie mamy, czyli praktycznie ich nie mamy.

My też w tej chwili rozpaczliwie próbujemy utrzymać miejsca pracy, bo nie chcemy zwalniać ludzi. Po pierwsze dlatego, że mamy personel dosłownie na żyletkę. Jeżeli zwolnimy ludzi, to najzwyczajniej w świecie będziemy musieli zamknąć część domów. A po drugie dlatego, że część ludzi, która u nas pracuje, to są ludzie, dla których to jest jedyny dochód, np. samotne matki, które nie znajdą tu, w Świętokrzyskiem, innego zatrudnienia. Zajęcie dla tych ludzi mamy, ale my nigdy nie byliśmy firmą dochodową. Jeżeli mamy pieniądze, to z tego, co nam ludzie dadzą. Na razie to się jeszcze udaje, ale już zaczynam się drapać w głowę.

Nowi bezdomni to będą – i już są – ludzie, którzy zostali po prostu zwolnieni. Pani, która pracowała jako asystentka w gabinecie stomatologicznym w Warszawie, mająca na utrzymaniu dwójkę dzieci i starą matkę, została bez pieniędzy, a wynajmuje mieszkanie. Takich ludzi jest bardzo wielu. Zajęci w tej chwili głównie wzrostem zachorowań, jeszcze tego nie widzimy, ale niektórzy ludzie już pracy nie mają. Staramy się na to przygotować, gromadząc żywność (chociaż do tej pory nie udało nam się jej zgromadzić, bo to, co dostajemy, wydajemy albo zjadamy) i szykując się na to, że będziemy musieli wesprzeć ludzi, którzy do tej pory zupełnie dobrze sobie radzili.

Planowanie przyszłości to wielka sztuka w czasie trudnej walki tu i teraz na nieznanych dotąd warunkach. Współpracujecie też z innymi organizacjami. Jak sobie radzą?

Bardzo szybko organizacje z całej Polski, które pracowały do tej pory z ludźmi na ulicy, takie jak Zupa na Plantach, Kamiliańska Misja Pomocy Społecznej czy będąca agendą Wspólnoty Chleb Życia Zupa na Monciaku, zorganizowały konferencję, żeby się naradzić. Przestawiły się na wydawanie w umówionym miejscu posiłków w postaci suchego prowiantu albo dowożeniu go tam, gdzie gromadzą się ludzie bezdomni. Natomiast tym, co zajęło nam wszystkim ogromnie dużo czasu, energii i pieniędzy, była natychmiastowa organizacja środków ochrony osobistej – środków dezynfekujących, rękawiczek, masek. My zaczęliśmy szyć maski, bo mamy szwalnie. Oczywiście nie są to maski, które można przekazać w szpitalach, ponieważ nie mają atestu, ale na pewno w jakiejś części chronią osoby, z którymi mamy kontakt. Ogromnym wysiłkiem było zdobycie pieniędzy, ale dzięki wielu przyjaciołom to się udało. Pamiętam moment, w którym potrzebowaliśmy kombinezonów ochronnych i abp Krzysztof Nieciąg z Kościoła Wspólnot Chrześcijańskich z Katowic po prostu tego samego dnia pobiegł na pocztę i nadał nam parę kombinezonów. Także Kluby „Tygodnika Powszechnego”, Dobra Fabryka Szymona Hołowni, Lions Club i mnóstwo, mnóstwo indywidualnych ludzi. Dzięki temu mogliśmy sobie pozwolić na środki dezynfekcji, które schodzą u nas non stop. Dezynfekujemy wszystko, co tylko można wydezynfekować, ale nie metodą prezydenta Łukaszenki, czyli nie dezynfekujemy się wewnętrznie. Możemy też zaopatrywać się w żywność. Na pierwszym etapie tego „zostania w domu” supermarkety przestały nam ją przekazywać. Z prostego powodu – nie miały żywności, która by im zbywała. Potrzebujemy też żywności do rozdawania ludziom na zewnątrz, a ta, którą dostajemy z supermarketów, to jest przeważnie żywność do gotowania.

Rzecznik Praw Obywatelskich zaapelował niedawno o ułatwienie różnego rodzaju organizacjom dostępu do banków żywności. Czy coś w tym zakresie się zmieniło?

Nie. Jeśli chodzi o banki żywności, od szeregu lat walczymy z systemem. Żebyśmy mogli jako organizacja dostać żywność do naszych kuchni, gdzie gotujemy wyłącznie dla ludzi bezdomnych, musielibyśmy po pierwsze przeprowadzić wywiad z każdym z mieszkańców. Nie każdy by się kwalifikował, bo są u nas też ludzie, którzy mają emeryturę przekraczającą dochód kwalifikujący do otrzymania takiej żywności. Nasi pracownicy socjalni mogą przeprowadzić taki wywiad, ale nie mają uprawnień, żeby go podpisać. Więc musiałby ktoś przyjść z ośrodka pomocy społecznej. Następnie przesyłamy to do ośrodka pomocy społecznej, który to kwalifikuje, przekazuje do banku żywności, Ten zaś wydaje osobom zakwalifikowanym paczuszkę z żywnością – ryżem, mąką, konserwami… do rączki. Dalej ten mieszkaniec powinien nam to przekazać aktem darowizny lub też trzymać pod łóżkiem. Przecież to jest obłęd. Do tego oczywiście obowiązuje nas później rozliczenie. Każdy musi podpisać, że dostał paczuszkę. Kto to będzie robił? Personel naszych schronisk jest zajęty dużo ważniejszymi sprawami. Jeśli któryś z mieszkańców nie odda tej paczuszki, to sobie będzie leżała. A jeżeli ją odda, po trzech dniach wyjdzie, a my ten ryż wrzucimy do zupy, to mam mu zwrócić ten ryż? Ile? Może tego żądać. Tak to wygląda naprawdę. To nie są wyimaginowane absurdy. Dlatego wiele organizacji nie korzysta z tego programu. Jeśli dostajemy żywność z banku żywności, to tylko taką, którą banki zbierają od dostawców indywidualnych, np. z supermarketów. A ta żywność leży…

Problem goni problem. Jeszcze w marcu czołowe polskie organizacje działające na rzecz osób w kryzysie bezdomności wystosowały wspólny apel do rządzących. Czy władze jakoś wyszły mu naprzeciw?

Owszem. Doszły do furtki i zamknęły od środka. W sensie praktycznym nie było absolutnie żadnego odzewu. Po jakimś czasie niektóre samorządy rozwoziły wśród DPS-ów środki dezynfekujące. Do nas także dotarło parę pojemników. Natomiast generalnie wsparcia brakuje. Problemem są również obowiązujące w schroniskach standardy. Są kosztowne, ale też bezsensowne. Proszę spróbować we Wrocławiu czy w innym dużym mieście umieścić człowieka bezdomnego w schronisku. Nie jest to możliwe, jeśli nie ma on we Wrocławiu ostatniego stałego meldunku. Dramatycznie ogranicza to ludziom bezdomnym będącym poza systemem dostęp do pomocy. Nie mówiąc już o tym, że do końca roku mieliśmy wprowadzić te standardy w schroniskach, a przecież w tej chwili nie wpuszczę tam ekipy budowlanej czy remontowej. W Warszawie mamy schronisko dla ludzi bezdomnych i chorych. Żeby sprostać przepisom, musimy zmniejszyć liczbę miejsc o jakieś 20–30 łóżek. Fantastycznie, tylko gdzie tych ludzi przysłać? Na ulicę ich wyrzucić? To są ciężko chorzy ludzie. DPS-y w tej chwili nie przyjmują. Zresztą przed epidemią czekało się 2–3 lata na DPS, a w tej chwili to w ogóle jest dramat.

To są idiotyzmy powodujące, że niektóre organizacje zamieniły się częściowo w korporacje. Od początku, kiedy wprowadzano nowe standardy dla schronisk, pytałam: gdzie władze będą szukały funduszy, jeżeli przyjdzie kryzys i zabraknie pieniędzy? Oczywiście wśród najbiedniejszych. Już słyszymy o ograniczaniu przez samorządy pieniędzy na pomoc społeczną. I tak będzie, bo czeka nas potężny kryzys ekonomiczny. Ludzie bezdomni nie będą na pierwszej linii. Za chwilę te przepiękne, wystandaryzowane schroniska trzeba będzie pozamykać, bo nikogo nie będzie stać, aby sprostać tym standardom.

Z tego, co siostra mówi, wynika przede wszystkim potrzeba zmian systemowych. Wierzy jeszcze siostra, że to się może dokonać?

Nie. Dlaczego? Do działania na rzecz ludzi bezdomnych wkroczyło młode pokolenie korporacyjne, które wierzy, że system może zorganizować ludziom życie. To są w dużej mierze ludzie, którzy mówią: dobrze, mamy trzydzieści miejsc, pracujemy w systemie, system zapewnia nam pieniądze. A to, że trzydziesty pierwszy umrze pod bramą? To trudno. Niestety, duża część organizacji pozarządowych zamieniła się w agendy systemowe. Dokładnie tak, jakby tę działalność prowadziły samorządy czy państwo. To zaprzecza logice organizacji pozarządowych, które mają zatykać dziury tam, gdzie państwo sobie nie radzi, a nie żyć wyłącznie na garnuszku państwowych dotacji, być uzależnionym od systemu i od wyobraźni urzędników. A przeważnie jej braku. W Warszawie, wydając ogromne pieniądze, stworzono specjalny ośrodek pomocy społecznej dla bezdomnych po to, żeby można było tam wydawać decyzje administracyjne o przyjęciu do schroniska. Siedzi tam mnóstwo osób, które zajmują się papierami. Te decyzje oczywiście są wydawane na przykład na trzy miesiące, po czym po trzech miesiącach się je przedłuża albo nie. To jest kompletny absurd. Te same pieniądze można by było znakomicie wydać na bezpośrednią pomoc ludziom bezdomnym.

Kiedy państwo zawodzi, jego pracę coraz częściej wykonują obywatelki i obywatele. To „cerowanie świata”, jak mówi siostra, teraz jest szczególnie ważne. Jaka pomoc zwykłych ludzi jest w tej chwili najbardziej oczekiwana i najbardziej skuteczna?

Myślę, że przede wszystkim pomoc tam, gdzie jestem. Pomoc sąsiedzka, pomoc w rodzinie. Problemy są na każdym kroku. Młodzi ludzie zmagający się z depresją. Starzy ludzie samotni. Ludzie, którzy właśnie tracą pracę. Można próbować organizować jakieś wsparcie w środowisku kolegów i koleżanek. Po pierwsze, żeby się nie załamali. Po drugie, żeby ich wesprzeć finansowo. I oczywiście szerzej – wspierać tam, gdzie rzeczywiście mamy pewność, że środki pójdą na najpotrzebniejsze w tej chwili rzeczy, czyli na niwelowanie skutków epidemii, jak również na walkę z samą epidemią. Jest wiele organizacji. Paletę mamy naprawdę ogromną. Poza tym bardzo ważna jest atmosfera. Jeżeli jest ciężko, potrzebujemy dystansu i poczucia humoru, a nie rzucania się na siebie z pazurami. To jest ogromnie ważne. I jedność. To jest właśnie moment próby. Nieważne, czy jestem katolikiem, czy jestem ateistą, czy jestem LGBT... Razem pomagamy! To jest moment, w którym skupiamy się wokół pomocy najsłabszym, tym, którzy cierpią. Myślę, że z tego Pan Bóg nas będzie sądzić. Nie ma podziału. Jesteś taki czy inny? Jesteś w trudnej sytuacji. Pomagamy. To jest sprawdzian. Oczywiście przykro, że nie sprawdziło się państwo, aczkolwiek powiedziałam kiedyś w jakimś wywiadzie, że nie mam żadnych złudzeń, bo mam prawie 70 lat i wiem doskonale, jak w praktyce wygląda działalność państwa. I dlatego jako organizacja pozarządowa staramy się zmusić państwo, żeby wykonywało swoje zadania. Nie zawsze nam to wychodzi, ale czasami się udaje.

„Obwarowani przepisami straciliśmy solidarność i poczucie misji” – napisała siostra na swoim blogu. Dla chrześcijanina, chrześcijanki, najlepszą chyba lekcją solidarności jest Kazanie na Górze. Jak brzmiałoby kazanie na górze czasów zarazy?

Myślę, że nie zostałoby zmienione. W tej chwili rozmawiamy trochę na poziomie żartu, ale może  Pan Jezus podkreśliłby, że moja chęć, słuszna poniekąd, uczestniczenia fizycznego w życiu Kościoła, przebywania na liturgii z braćmi i siostrami, może spowodować uszczerbek na zdrowiu czy wręcz śmierć mojego bliźniego. Że dobro, miłość bliźniego musi być na pierwszym miejscu. A ona paradoksalnie może polegać na tym, że zrezygnuję, przynajmniej w części, z tego, co dla mnie jest istotą mojego życia duchowego, po to, żeby Chrystusa w drugim człowieku nie skrzywdzić. Ale myślę, że Kazanie na Górze, dziesięć przykazań, to jest podstawa. I nie ma tutaj niczego do zmieniania, tylko teraz jest egzamin.

Czyli wracamy do punktu wyjścia – zostań w domu.

Zostań w domu, oczywiście na tyle, na ile możesz, a w tym domu dopiero, kiedy siedzisz z żoną, z dziećmi, okazuje się, kim naprawdę jesteś. Podobnie jak pustelnicy. Kiedy wychodzą na pustynię, okazuje się, kim naprawdę są. Ale również wspólne życie w zgromadzeniu. Można sobie być samotnie i uważać się za świętego, ale wystarczy, że pożyjemy trzy, cztery dni z naszym bratem czy siostrą i już okazuje się, że wnerwia nas niebotycznie i mamy ochotę mu dowalić, bo akurat postawił kubek nie w tym miejscu. To jest doskonały sprawdzian, kim naprawdę jesteśmy jako chrześcijanie. Kiedy musimy żyć w zamknięciu z osobami, które kochamy, nie mając możliwości ucieczki, możemy się przyjrzeć sobie i naszemu chrześcijaństwu. Czy ten postawiony krzywo kubek doprowadzi do domowej awantury, czy też nie?

* * * * *

s. Małgorzata Chmielewska – prezeska Fundacji „Domy Wspólnoty Chleb Życia”, przełożona polskiego oddziału katolickiej Wspólnoty Chleb Życia, założycielka jedenastu domów dla bezdomnych, chorych i samotnych matek, działa na rzecz integracji osób wykluczonych poprzez tworzenie dla nich miejsc pracy

Konrad Stanowicz – politolog, założyciel i koordynator Klubu „Tygodnika Powszechnego” we Wrocławiu, współtwórca inicjatywy Zupa na Wolności wspierającej osoby w kryzysie bezdomności, pracuje w organizacji działającej na rzecz aktywizacji studentów z niepełnosprawnościami