Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 3-4 / 2011

 ROZMOWA Z KRZYSZTOFEM DOROSZEM

Krzysztof Urban: Rzadko Synod bywa w całości poświęcony „sprawom ducha”. Na portalu internetowym ekumenizm.pl Tomasz Mincer określił Synod Kościoła ewangelicko-reformowanego, który odbył się 16 października 2010 roku w Łodzi, następująco: Refleksyjny Synod u reformowanych. I taki ten Synod był. Bo zazwyczaj Synody w naszym Kościele poruszają sprawy finansowe, administracyjne, organizacyjne lub prawne. Ten był inny. Jak to się stało? Czyj był to pomysł?

Krzysztof Dorosz: Wydaje mi się, że był to pomysł pana Witolda Brodzińskiego, prezesa Synodu. Zwrócono się do mnie, czy mógłbym przygotować referat. Rozmawialiśmy o tym kilkakrotnie i doszliśmy do wniosku, i wiele innych osób również, że Kościół potrzebuje synodu refleksyjnego, na którym nie mówi się wyłącznie o sprawach administracyjnych, tylko o tych, które są ważne, o których nie wolno zapominać i o nich nie mówić. Panu prezesowi chodziło o refleksję, niekoniecznie ściśle teologiczną, ale religijną, duchową, która jest ważna dla wszystkich członków Kościoła. Temat referatu był moim wolnym wyborem. Jednak wspólnie doszliśmy do tego tematu na podstawie kilku rozmów.

Na początku referatu wspomniałeś o rozmowie z kolegą, który w superlatywach odniósł się do jednej z Twoich książek. Mówił o pewnej fundamentalnej zgodzie na tezy, które tam przedstawiałeś, lecz nie zgadzał się z Twoim poszukiwaniem Boga. Twierdził, że właściwie „nie ma nic”: jest pustka. Przyjmijmy na moment, że tak właśnie jest, że pustka, o której mówił, jest np. ciszą, która niczego nie zawiera i niczym nie emanuje. Spotykamy się wtedy „z niczym”. Lecz gdyby tę analogię pustki z poszukiwaniem Boga, z ruchem, który nie jest bezgłośny (towarzyszą mu dźwięki), uznać za jakąś podstawę, możemy wówczas przyjąć, że cisza nie jest przerwą między jednym a drugim dźwiękiem. Można powiedzieć, że – z jakiegokolwiek punktu widzenia (mistycznego, teologicznego) na nią spojrzymy – pustka ogarnia i ten jeden dźwięk i drugi. Pustka ogarnia, bo nie ma w niej ani „wewnątrz” ani „na zewnątrz” – jest wieczna. Chrześcijanie uznają, że Bóg jest wieczny. Więc czy celem chrześcijanina jest poszukiwanie Boga? Czy celem tych, którzy mówią o pustce, jest nieposzukiwanie, bo niczego nie ma?

Sprawa jest chyba skomplikowana. Po pierwsze trzeba powiedzieć, że pustka pustce nie równa. Kiedyś ten temat badałem dość dokładnie. Dla ludzi naszych czasów, jeśli mają jakiekolwiek tęsknoty religijne, ta pustka kojarzy się z ciemną nocą duszy, jak u świętego Jana od Krzyża. Wtedy mówią – aha, jestem na dobrej drodze. Ciemność, prawda? Bo ciemność może być etapem drogi duchowej, więc może być pozytywna. Ale bywa ciemność, która jest czysto negatywna, która jest wyrazem ucieczki człowieka od wszelkiej drogi duchowej. Czyli jest pustka i pustka duchowa. Sądzę, że pustka mojego kolegi była pustką negatywną, a nie pozytywną. To jedno.
      Drugie. Pustka jako jądro czegoś większego. Przyjmijmy, że tak jest. Anegdotka mówi: ser szwajcarski nie jest niczym innym jak pustką oblepioną serem. Niektórzy uważają, że muzyka jest pustką oblepioną dźwiękami. Inni mówią tak o literaturze i poezji. Podobnie mistycy wyrażają się o Bogu, twierdzą, że gdzieś istnieje pustka niedościgła, może czasami przeczuwana, a to, co do nas dociera w formie objawienia religijnego, ma już konkretną treść. W myśli, że pustka jest jądrem rzeczywistości duchowej – jest prawda! Bo z naszego punktu widzenia pełnia Boga musi wydawać się pustką. Więcej o pustce nie da się chyba nic powiedzieć. Lecz ty przedstawiłeś sprawę tak, jakby nie było podziału na negatywną pustkę i pustkę pozytywną. Tymczasem pustka mojego kolegi, tak jak podejrzewam, nie jest pustką mistyczną, nie jest przeżyciem na drodze duchowej, tylko jest zwykłą czystą pustką, w której nie ma nic. Ona nie jest objawiona, ona jest niczym. Nic nie ma. Z tej pustki rodzi się rozpacz, a nie wiara. Nie rodzi się wątpienie, a zwątpienie.

I to jest właśnie istotą Twojego referatu. Miałem wrażenie, że wciąż w nim przypominasz, by Synodałowie nieustannie ważyli swoje myśli i rozróżniali w nich wątpienie i zwątpienie. W referacie posłużyłeś się retrospekcją historyczną, która klarownie pokazała, jak na przestrzeni kilkuset lat ludzie postrzegali i jak artykułowali te dwa terminy.

W odrodzeniu patrzono na to inaczej, w średniowieczu czy dziś, też inaczej. Jeśli można by zdefiniować tę kwestię współcześnie i określić, czym jest zwątpienie, a czym wątpienie, i pokusić się o definicję – to czym one są? Wątpienie jest składnikiem wiary – tzn. nie jest według mnie tak (oczywiście wielu wierzących się ze mną nie zgodzi), że pewne rzeczy są „na mur beton” ustalone. Ludzie wierzący, zresztą różnych wyznań, nieraz sądzą, że jeżeli odczuwają wątpienie, to jest to ułomność, rodzaj grzechu, słabości i mówią sobie: tak być nie powinno, i starają się z tym walczyć. Natomiast ja uważam, że wątpienie jest integralną częścią wiary, tzn. my jako ludzie jesteśmy istotami ułomnymi, słabymi, niedoskonałymi i nie wierzymy bez wątpienia.
      Jak to się rozkłada w czasie i życiu dorosłego człowieka jest sprawą indywidualną. Jest bardzo różnie. Jednego dnia zdecydowanie wierzymy i ufamy, bo to wydaje się najważniejsze. Następnego dnia ufność, z tysiąca powodów, czasami błahych, słabnie. Karl Barth powiada, że codziennie musimy zmagać się z wątpieniem. Wątpienie jest wyrazem buntu niewiary i w każdym z nas ten bunt drzemie. Niewiara nie jest po prostu czymś negatywnym. Bunt niewiary jest bardzo aktywny i wiara w jakiś sposób musi sobie z tym radzić.

A więc wiara i wątpienie. Doświadczamy tego życiem, zmaganiem się z ludźmi, ze swoją pracą, z nadziejami i upadkami. Zmaganiem się z samym sobą i z Bogiem.

Mówisz o doświadczeniu. Oczywiście doświadczenie jest bardzo istotne. Ale nasze doświadczenia są różne. Jest doświadczenie mistyczne, doświadczenie obecności Boga. Jest doświadczenie świata i ludzi, na którym wiara się nadbudowuje i staje się naturalnym ruchem. Chętnie bym określił wiarę jako ruch. Widzę ją dynamicznie. Nie dalej niż wczoraj, czytając Bartha, zatrzymałem się na małym przyimku greckim, „eis”, który w Nowym Testamencie jest użyty blisko 1500 razy w kontekście wiary. Sens tego przyimka to kierunek – „do środka”, „do wnętrza”. Oznacza jakby wejście w „ którąś ze stron świata”, drogę w tym kierunku. To wskazuje na dynamikę wiary. Nic statycznego. Jednorazowe przyjęcie wiary jako ostatecznej prawdy i koniec...? Czy wiara, jako ciągłe ponawianie, ruch ku przedmiotowi wiary, jakim jest Bóg, którego nigdy do końca nie poznamy, bo On przekracza nasze możliwości? Oczywiście to drugie.

To, o czym myślimy aktualnie, lub myśleliśmy niegdyś, uznajemy często za doświadczenie. Używając porównania do komputera można powiedzieć, iż zapisujemy coś w mózgu i możemy się w każdej chwili odwołać do tego „zapisu”, do jakiegoś doświadczenia, i w pewnym momencie mówimy: wierzę-nie wierzę, Bóg-pustka. Odwoływanie się do pewnych stałych formuł i określeń z własnych doświadczeń powoduje w sprawach wiary (choć nie zawsze) tzw. szufladkowanie – i wydaje nam się, że wszystko jest w porządku. Chyba nie jest tak, że doświadczenie jest najważniejsze. Powinno ono nam pokazywać to, o czym wspomniałeś: pewien ruch do przodu, pewną drogę. Nie może to być statyczne, do schwytania: mam tutaj wiarę i wierzę.

Zdecydowanie nie może być statyczne. Natomiast tak się niestety dzieje, że wielu chrześcijan traktuje wiarę statycznie. Jako coś, co można posiadać, włożyć do skarbca i zatrzymać się w ruchu. Tak jest oczywiście łatwiej. Bo ruch oznacza, że człowiek musi być otwarty. Ruch jest aspektem wiary, aktywność nas pobudza i, jako wierzących, otwiera. Wiara wciąż przynosi nowe rzeczy. Choć jest w niej pewna ilość stałych. Tak jest i tak być powinno. Inaczej ruchu by nie było. Ale gdy ruch zamiera, zamiera także wiara. Nie można, jak powiedziałeś, zamknąć do szufladki rzeczywistości. Musimy być cały czas otwarci.
      Dobrym przykładem są relacje międzyludzkie. Jesteśmy z bliskim człowiekiem, z żoną, mężem, człowiekiem, którego kochamy – jesteśmy stale otwarci, jesteśmy uważni wobec niego, a jednak ten człowiek pozostaje też tajemnicą. Jeżeli relacja ma być udana, musimy być otwarci. W chwili gdy się zamykamy, oddalamy się. A jeśli obie strony się zamykają, oddalanie jest zwielokrotnione.

Dynamika implikuje współrzędne, a one często prowadzą do nawyków i szablonów. Osąd, opinia, światopogląd są niezbędne, musi być ich pewna stała ilość – jak powiedziałeś. Ale można by zaryzykować przypuszczenie, że osąd, światopogląd, wiara bywają naszą zgubą, bo wymuszają powtarzalność, rutynę, którymi kierujemy się w życiu. Umysł nasz wtedy gnuśnieje, usypia. Chrystus przestrzegał przed zasypianiem. Myślisz, że ruch jest czuwaniem, czujnością, nieustannym odświeżaniem?

Oczywiście, że tak. O tym mówili mądrzy chrześcijanie różnych wyznań. Niedawno rozmawiałem z moim przyjacielem katolikiem, który powiedział: uczono mnie, że dogmat to punkt wyjścia, nie punkt dojścia. Wielka mistyczka Simone Weil twierdziła, że dogmat jest przedmiotem kontemplacji prowadzącej do miłości. Ludziom stojącym poza Kościołem nieraz wydaje się, że dogmaty to jakieś nieznośne wędzidło. Dla wielu z nich być może właśnie tak, ale mój przyjaciel rzekł: punkt wyjścia, nie punkt dojścia.

Krzysztof Dorosz / Krzysztof Urban

Pełny tekst artykułu po zalogowaniu w serwisie.

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl