Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

4 / 2000

Rozmowa z Tomaszem Polkowskim, przewodniczącym Towarzystwa „Nasz Dom”

Mija pięć lat od chwili, gdy rozmawialiśmy o Pana planach związanych z pomocą Domom Dziecka, o szansach dzieci pozbawionych szansy dorastania w rodzinie [zob. „Jednota” nr 6/95]. Był Pan zdecydowanym przeciwnikiem masowego, biurokratycznopaństwowego systemu opieki nad dzieckiem. Wszyscy dostrzegali niewydolność tego systemu, jednak to Pan go otwarcie zakwestionował, głosząc prawdę oczywistą, że dziecku trzeba zapewnić wychowanie w rodzinie naturalnej, którą należy wesprzeć, gdy z jakichś względów sobie nie radzi, albo zastępczej, gdy biologiczna, mimo wszelkich wysiłków ze strony różnych służb społecznych, nie jest w stanie sprostać swoim obowiązkom.

Przez ten czas był Pan często widoczny w mediach, a sukcesy takich akcji jak „Dzieciak” czy „Pocztówka do św. Mikołaja” świadczą, że był Pan skuteczny. Jak zmieniła się w tym czasie sytuacja dzieci, czy się polepszyła?

– Nie działałem sam. Chociaż przed pięciu laty pracowałem jeszcze w amerykańskiej fundacji udzielającej Polsce pomocy humanitarnej, to już wtedy od trzech lat działałem w Towarzystwie „Nasz Dom”. Jest to Towarzystwo założone w 1921 r. przez Janusza Korczaka i jego współpracownicę Marynę Falską (kierowniczkę polskiego sierocińca o nazwie „Nasz Dom” na warszawskich Bielanach – był to bliźniaczy dom żydowskiego sierocińca przy ul. Krochmalnej). Towarzystwo to po wojnie zostało przez władze komunistyczne zlikwidowane, ale po przełomie roku 1989 grono przyjaciół „Naszego Domu” (Dom Dziecka nr 1 – po upaństwowieniu) postanowiło Towarzystwo odtworzyć. W 1992 r. zostało oficjalnie zarejestrowane. Pracuję w nim od początku.

Z folderu wydanego przez Towarzystwo można się dowiedzieć, że jego celami są: pomoc dzieciom z Domów Dziecka, tworzenie domów dziecka nowych rodzajów, propagowanie rodzin zastępczych, szkolenie tych wszystkich, którzy zajmują się pomocą rodzinie i dzieciom. Macie chyba sprzyjającą atmosferę dla realizacji tych zadań, bo politycy wciąż deklarują poparcie dla polityki prorodzinnej.

– W Polsce politycy nie zajmują się systemem pomocy rodzinom tak poważnie jak funduszmi emerytalnymi. Mało istotna politycznie grupa społeczna – ponad milion dzieci z rodzin dotkniętych niewydolnością wychowawczą, skrajnym ubóstwem i społecznymi chorobami – nie może skupić na sobie uwagi planistów budżetowych ani parlamentarzystów. Dlatego nie należy się dać zwieść pięknym słówkom wypowiadanym z różnych okazji, np. wyborów.

Sytuacja jest społecznie bardzo poważna. Z tego miliona dzieci, o których wspomniałem, 200 tys. znajduje się pod nadzorem sądów opiekuńczych, 72 tys. – w instytucjach opiekuńczowychowawczych. 900 tys. mieszka tylko z mamą. Brakuje instytucji pomagających młodym rodzinom, poradnictwa rodzinnego, klubów dla młodzieży, świetlic środowiskowych. I wciąż brakuje pieniędzy w istniejących nadal Domach Dziecka. W ciągu minionych ośmiu lat Domom Dziecka i Ośrodkom Opiekuńczym udzieliliśmy pomocy finansowej i rzeczowej za ponad 10 mln złotych, wartość po denominacji, ale to oczywiście nie wystarcza. Nie w tym jednak leży sedno sprawy.

Pamiętam te akcje – kurtki na zimę, buty...

– Tak, miały pomóc dzieciom w Domach Dziecka. Na początku lat 90. zaczynaliśmy od typowych akcji charytatywnych. Ale okazało się dość szybko, że to jest ślepa uliczka. Bo im bardziej poznawałem dzieci z tych Domów, tym bardziej przekonywałem się, że tak naprawdę im nie są potrzebne nowe meble i nowe łazienki, tylko zupełnie coś innego.

One tęsknią za domem, za własnym domem. Kochają swoich rodziców nawet wtedy, gdy ci rodzice wyrządzili im krzywdę. Mają nadzieję, że rodzice przyjdą po nie, a gdy to z różnych przyczyn okazuje się niemożliwe, mają nadzieję, że uda im się znaleźć rodziców zastępczych, adopcyjnych – w każdym razie kogoś własnego. Chcą do kogoś należeć i żeby ktoś należał tylko do nich, szukają swego miejsca w życiu. A ich trzecim marzeniem, które się powtarza, jest zostać kimś, skończyć dobrą szkołę, zdobyć pozycję w życiu. A to w warunkach Domu Dziecka jest właściwie niemożliwe do spełnienia.

Dlatego zmieniliśmy priorytety i rozpoczęliśmy wielką kampanię pod hasłem „Zlikwidujmy Domy Dziecka” – w „Polityce”, w „Wiadomościach” i innych programach informacyjnych telewizji. Może to brzmiało prowokacyjnie, ale Towarzystwo „Nasz Dom” chciało wstrząsnąć tym systemem i spowodować powstanie takiej koncepcji przemiany opieki nad dziećmi, która umożliwi zrealizowanie dziecięcych marzeń.

Wydaje mi się, że udało się Państwu dokonać przemiany świadomości społecznej. Już nikt nie odważa się twierdzić, że Domy Dziecka są dla dzieci właściwym miejscem wychowania, krytykuje się nawet tak kiedyś wychwalane Wioski Dziecięce. Już chyba wszyscy są przekonani, że mama, tata i dzieci to model rodziny nie bez powodu sprawdzony w dziejach ludzkości.

– Ja też tak sądzę. Przemiana dokonała się nawet w świadomości dziennikarzy – dawniej media pokazywały rozlatujące się tapczaniki w Domach Dziecka, a dzisiaj mówi się o wspieraniu rodzin zastępczych, rodzinnych domów dziecka, skracaniu procedur adopcji. Właśnie wchodzi w życie ustawa o pomocy społecznej, która w ogóle nie wymienia instytucji Domów Dziecka czy Pogotowia Opiekuńczego. Instytucje – głosi ustawa – mają być ostatecznością dla tych dzieci i młodzieży, dla których nie udało się znaleźć rozwiązań w postaci powrotu do domu lub znalezienia rodziny zastępczej. Instytucje opiekuńcze mają być więc ograniczone co do ich wielkości i liczby oraz dostosowane do lokalnych potrzeb. Właśnie o taką likwidację Domów Dziecka nam chodziło i nawet nie przypuszczaliśmy, że nasz postulat tak szybko będzie zrealizowany.

Nie będzie więc już tak, że dziecko z Pomorza trafia do Domu Dziecka na Śląsk, a dziecko ze Śląska do Warszawy?

– Nie będzie również i tak, że dom dziecka na Pomorzu będzie identyczny z tym na Śląsku. Dlatego, że na Śląsku są zupełnie inne problemy. Każde miasto, każdy region ma swoją specyfikę i np. w Łodzi jest procentowo najwięcej matek samotnie wychowujących dzieci. W związku z czym te matki, nie z powodu jakiejś patologii, lecz ze względów po prostu ekonomicznych, często nie mogą sobie poradzić i tracą kontrolę nad wychowaniem dzieci. Takich przykładów można by wymienić wiele.

Na przykład szczególnym problemem są osiedla popegeerowskie. Żyją tam na ogół rodziny wielodzietne, a obecnie brakuje im środków do życia, pracy, zaradności, możliwości, chęci. Dzieci mają tam bardzo ciężkie warunki, nierzadko cierpią głód, chorują, więc sporo z nich trafia do Domów Dziecka. Nie dlatego, że rodzina jest patologiczna i dzieci trzeba z niej zabrać. Z naszych badań wynika, że jedna trzecia dzisiejszych pensjonariuszy Domów Dziecka wcale nie musiałaby tam być, gdyby funkcjonował system pomocy ich rodzinom. Dzięki nowym przepisom, które wywalczyliśmy, spodziewam się, że taka pomoc będzie możliwa. Ale do tego potrzebny jest jeszcze dobry system finansowania.

Właśnie. Czy nowe formy pomocy będą finansowane przez samorządy?

– Teraz jeszcze wszystkie placówki opiekuńczowychowawcze są finansowane przez budżet centralny według tzw. rozdzielnika. Natomiast od stycznia 2001 r. finansowane będą dzieci. Trzeba więc będzie lokalnie robić listy potrzeb i powiat, który finansuje tego rodzaju instytucje, będzie miał do wyboru: utrzymywać Dom Małego Dziecka, gdzie pobyt jednego dziecka kosztuje miesięcznie 4 tys. złotych, wesprzeć rodziny zastępcze, w których koszt jest o wiele niższy, czy może pomóc rodzinie naturalnej wyjść z trudnego położenia: dać zasiłek, skierować na kursy zawodowe, stworzyć miejsce pracy, poprawić rodzinie warunki mieszkaniowe. I tak się już dzieje w niektórych powiatach. Tu perłą jest Wrocław.

Ilu kandydatów na rodziców zastępczych zgłasza się obecnie? Czy kampania prowadzona przez Towarzystwo w mediach zaowocowała również wzrostem liczby zgłoszeń?

– Jest bardzo wyraźny wzrost zainteresowania. Przypuszczam, że w tym roku będzie w Polsce kilkaset nowych rodzin zastępczych. Teraz w Towarzystwie zależy nam na szkoleniu ludzi, którzy chcą zostać rodzicami zastępczymi. Muszą wiedzieć, jak dziecko może się zachować, z czego to wynika i jak to jego zachowanie potraktować. Trzeba mieć świadomość, że dzieci, którym chcemy pomóc, są często wewnętrznie bardzo poranione – były maltretowane fizycznie lub psychicznie, czasem molestowane seksualnie. Trzeba więc być przygotowanym, by umieć te zranienia uleczyć. To mają być rodziny zupełnie nowego typu.

Rzecz polega na tym, że dotychczas w Polsce większość rodzin zastępczych stanowili po prostu krewni dziecka: babcia, dziadek, ciocia, wujek, którzy w przypadkach trudności rodzinnych przejmowali nad dziećmi opiekę. A sąd ten stan urzędowo potwierdzał, z czym wiązało się wsparcie finansowe dla tej „zastępczej” rodziny. Oczywiście kwalifikacje pedagogiczne nie były brane w tym przypadku pod uwagę, tak jak nikt nie pyta o nie naturalnych rodziców.

Niespokrewnionych rodziców zastępczych również przez kilkadziesiąt lat nikt nie przygotowywał do ich roli. Nie uczył, co jest największą potrzebą dzieci, które biorą pod swoją opiekę. A jest nią potrzeba trwałych więzi uczuciowych, na których te dzieci mogą się oprzeć także wtedy, gdy dorosną i usamodzielnią się.

Ja myślę, że ludzie, którzy decydują się na wzięcie na wychowanie takiego dziecka, nawet nieuczeni, instynktownie czują, że tak właśnie jest, i po prostu dają swoją miłość.

– Na pewno w wielu wypadkach tak było. Ale jest kilka podstawowych umiejętności, których muszą się nauczyć: zapewnienie bezpieczeństwa, zaspokojenie potrzeb rozwojowych, w tym przekazywanie wzorów zachowań. Ale również – czego dotąd nie dostrzegano – uwzględnianie absolutnej potrzeby zachowania przez dziecko więzi z naturalną rodziną bez względu na to, czy dziecko do niej wróci, czy nie. Żadnego dziecka – ani tego, które chcemy adoptować, ani tego, które chcemy przyjąć do rodziny zastępczej, nie wolno odcinać od jego korzeni, od jego rodziny biologicznej. Jeśli to zrobimy, skrzywdzimy dziecko.

Jakiś czas temu widziałam w telewizji film dokumentalny o rodzinie holenderskiej, która mając własne dzieci, zaadoptowała jeszcze upośledzoną dziewczynkę z Polski. Cała ta rodzina, łącznie z dziećmi, wykonała gigantyczną pracę, by ją usprawnić. I rzeczywiście dziewczynka rozkwitła w stopniu niewyobrażalnym w stosunku do jej stanu pierwotnego. Holenderscy rodzice postanowili więc przywieźć ją do Warszawy i poznać ją z jej rodziną biologiczną. Spotkanie wypadło bardzo uroczyście, biedna i, zdaje się, mocno zalkoholizowana rodzina z Targówka „postawiła się, a zastawiła”, ale nie wyraziła ochoty, by dziewczynkę zatrzymać (dziecko jest w widoczny sposób zdeformowane). Mała również nie okazywała entuzjazmu dla tego pomysłu, raczej obawę, by holenderscy rodzice jej nie zostawili. Rodzina wróciła do Holandii i wyglądało na to, że wszyscy są zadowoleni. Czy o coś takiego Państwu chodzi?

– Tak, myślę, że adopcyjni rodzice postąpili wzorowo.

Ale często się przecież zdarza, że młoda matka zrzeka się praw rodzicielskich już w szpitalu, zaraz po porodzie, i nie chce swego dziecka nawet oglądać.

– Tak, ale czy my – jako ludzie i jako chrześcijanie – zrobiliśmy wszystko, by jej pomóc? Czy okazaliśmy jej miłość? Czy może po prostu machnęliśmy ręką: „Oddaj dziecko, tu podpisz, u obcych ludzi będzie mu lepiej”. Sam zetknąłem się z takim przypadkiem, że matka, prostytutka, przyniosła dziecko i oświadczyła: „Bierzcie to dziecko, bo ja nie mogę się nim zająć, bo mam taki zawód...”. A kiedy zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, zaczęliśmy z nią rozmawiać, poddaliśmy terapii psychologicznej, to dzisiaj jest dobrą matką, porzuciła dawną profesję, pracuje i – ma dziecko!

Ale przyzna Pan, że nie zawsze się to udaje?

– Tak, ale podejmując się opieki nad dzieckiem, musimy być świadomi, że to nie ma być dla nas zabawka, to nie ma być nasza własność. Własne dziecko trzeba urodzić, dla cudzego, choćbyśmy je nie wiem jak kochali, możemy być tylko oddanymi przyjaciółmi. Więzy rodzinne to są po prostu więzi święte, których nie wolno nam naruszyć. My możemy mu tylko zastąpić tę rodzinę, której tak bardzo potrzebuje – nawet jeśli tamta rodzina jest chora. Znam dziewczynkę, która tak mówi o swoich naturalnych rodzicach: „Oni są chorzy, ja muszę się nimi opiekować. Im będę starsza, tym bardziej będę musiała się opiekować”.

Rodzina adopcyjna w warunkach, w których prawidłowo funkcjonuje system pomocy rodzinie i dziecku, jest zjawiskiem stosunkowo rzadkim. W Holandii, o której Pani mówiła, jeśli dobrze pamiętam – w całym ubiegłym roku adoptowanych zostało ośmioro dzieci.

Bo tam w ogóle jest wyższy poziom życia i chyba także wyższy poziom kultury. Dlatego adoptują polskie dzieci – upośledzone, których w Polsce adoptować nikt nie chce.

– Nie, wcale nie dlatego, że w Holandii nie ma patologii – procentowo jej występowanie jest wszędzie podobne – tylko dlatego, że tam działa system, który chroni rodzinę przed całkowitym rozbiciem. A rodzina zastępcza musi wiedzieć, czego ma oczekiwać i jakie wyzwanie przed nią stoi.

A jak rozwijają się rodzinne domy dziecka?

– Rodzinnych domów dziecka jest u nas jeszcze bardzo mało, ok. 120, i jest w nich ok. 800 dzieci. A będą nam bardzo potrzebne, szczególnie dla dużych rodzeństw. Tu też dążymy do tego, by prowadzący te domy rodzice byli odpowiednio przygotowani, wykwalifikowani, by rozumieli potrzeby niespokrewnionych z nimi dzieci. Ponieważ za konieczne uważamy „wyłączenie” z dotychczasowego systemu 1020 tys. dzieci, bardzo potrzeba nam bardzo dużej liczby nowych rodzin.

Macie bardzo wysokie wymagania wobec nowych rodziców. Czy mają też oni coś do powiedzenia, np. jakie dziecko czy dzieci chcieliby przyjąć?

– Uwzględniamy potrzeby każdej strony. W trakcie szkoleń rodzice mają możliwość określenia swojego potencjału, swoich możliwości i chęci. Ja np. lubię buntowniczą młodzież, ale nie każdy lubi bezczelnych nastolatków, niektórzy wolą małe, grzeczne blondyneczki. Albo jest tak, że w domu są już własne dzieci, i chodzi o to, by było to dziecko, które pasuje do układu rodzinnego – wiekiem, płcią, charakterem. To jest naturalne i możliwe. Można dopasować dziecko i odwrotnie – dopasować nową rodzinę do oczekiwań dziecka. Np. mówią mi: „Wujku, ja bym chciała być w takiej rodzinie, żebym tam była sama” albo „Ja bym chciała być tam, gdzie jest parę dzieci, żeby mi nie było smutno”. To są żywi ludzie, którzy stają się rodziną, nie może być w tym żadnej biurokracji.

Likwidacji ulegną, zdaje się, także Pogotowia Opiekuńcze? Dokąd teraz będą trafiali np. mali uciekinierzy?

– Właśnie tworzymy rodzinne pogotowia opiekuńcze. To zupełnie nowa forma opieki. Chodzi o to, by dzieci, szczególnie dzieci małe, nie trafiały do placówki, gdzie są wszyscy – także kilkunastoletni przestępcy. Również żeby te najmniejsze nie trafiały do Domów Małego Dziecka. W sytuacji kryzysowej chcemy mieć grupę zarejestrowanych rodzingospodarzy, których listę będziemy udostępniać policji i sądom. Gdy policja zostanie wezwana i jedzie interweniować, i zabrać dziecko, to chodzi o to, by nie trafiło ono do bezosobowej instytucji, tylko do przyjaznego domu i serdecznych ludzi, którzy mu powiedzą: „Musisz u nas trochę poczekać, bo twoi rodzice są teraz w trudnej sytuacji. Będziemy im razem z tobą pomagać”. I dziecko pozostanie tam tak długo, jak będzie trzeba, a potem, albo wróci do domu, albo trafi do rodziny zastępczej. Oczywiście osoby zgłaszające gotowość do tego rodzaju działalności muszą mieć szczególne kwalifikacje i zostaną także specjalnie przeszkolone.

Chcę wyjaśnić, że nasze szkolenia nie polegają na tym, że ludzie przychodzą na wykłady i coś sobie zapisują w notatnikach, a potem jest egzamin. To są raczej warsztaty, rozmowy. Chodzi o to, by nauczyć przyszłych opiekunów empatii, współodczuwania, rozumienia tego, co te dzieci przeżyły. Bo każdy z nas ma jakieś umiejętności opiekuńcze, czasem także sami wychowywaliśmy się w wielodzietnej rodzinie. Przy tych dzieciach natomiast trzeba dużo wiedzieć: że dziecko, któremu nie dane było zaznać miłości, na jej okazywanie przez dorosłego może zareagować agresją – bo broni się przed czymś, czego nie zna, czego się boi, bo boi się nowego zranienia. Ludzie, którzy na taką reakcję są nieprzygotowani, mogą powiedzieć: „Boże, co to za dzieciak! Ja go obejmuję, a on mnie odpycha, wyzywa i wychodzi, trzaskając drzwiami!”. A na takie trzaśnięcie drzwiami psychologowie oczekują z radością – to znaczy, że w dziecku pęka skorupa, którą się chroniło przed ciosami świata.

Chodzi nam o ludzi z powołaniem. Mam nadzieję, że przez różne społeczności wyznaniowe będziemy takich ludzi znajdować. Ostatnio np. bardzo nam pomaga katolicka organizacja „Rodzina rodzin”. Na Śląsku istnieje także ewangeliczna „Misja nadziei”, z którą dobrze współpracujemy. Oni działają bardzo prężnie i również prowadzą szkolenia rodzin zastępczych, według trochę innego programu niż my, ale równie dobrego. Rodziny chrześcijańskie są na pewno środowiskiem właściwym dla dziecka i cennym, ponieważ ich podstawą jest miłość i potrzeba dzielenia się.

Dziękuję za rozmowę i życzę błogosławieństwa Bożego w tej działalności.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg