Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

6 / 1999

Rozmowa z Zuzanną Celmer, psychoterapeutką

Organizacja Narodów Zjednoczonych ogłosiła bieżący rok 1999 Rokiem Ludzi Starych. Po Roku Dziecka, Kobiet, Rodziny, Rok Ludzi Starych jest logicznym i konsekwentnym dopełnieniem przyjętego przez ONZ programu zwracania szczególnej uwagi rządów i społeczeństw na poszczególne etapy życia i kondycji człowieka. O ile jednak poprzednie tematy były szeroko prezentowane i media rzeczywiście poświęciły im wiele miejsca, to problemy ludzi starych (nie lubię określenia „seniorzy”, bo jest w nim coś w rodzaju ugrzecznionego fałszu) nie budzą specjalnego zainteresowania ani nie rozpalają emocji. Jest to niepokojące, zważywszy, że każdego z nas czeka starość i musimy umieć temu sprostać. A szerzej – w wymiarze społecznym – należymy do krajów, w których dzięki poprawie warunków życia i opiece lekarskiej czas życia, a więc i okres starości, się wydłuża. Nie jest to więc tylko problem Ameryki Płn. i Europy Zach., lecz obecnie również i nasz. Dlatego zwracam się do Pani, która jako psychoterapeuta od ponad 30 lat pomaga ludziom w radzeniu sobie z różnymi problemami życiowymi – co robić, by umieć się starzeć?

– Po pierwsze, muszę powiedzieć, że w naszych czasach i na naszych oczach pojęcie starości zmieniło się ogromnie. Panujący obecnie kult młodości to nie tylko wynik działalności specjalistów od reklamy. Powszechność pracy najemnej, zawodowo-zarobkowej, wytworzyła zapotrzebowanie na pracownika energicznego, sprawnego i dobrze się prezentującego. Takim jest człowiek młody. Pojęcie młodości fizjologicznej zastąpiło pojęcie młodości społecznej. Trzeba być młodym, by być atrakcyjnym dla partnera (zwłaszcza dla partnera mającego nad nami jakąś przewagę).

Ten proces najlepiej obserwujemy w filmie, przede wszystkim amerykańskim. Aktorki (ale i aktorzy również), czy mają 40, czy 60 lat, wyglądają prawie tak samo i filmową „córkę” trudno odróżnić od „matki” – wszystkie są młode i piękne. Sprawia to oczywiście odpowiedni tryb życia, realizowany z żelazną dyscypliną: dieta, ćwiczenia, a do tego masaże, operacje plastyczne. Ale poza filmem i w innych dziedzinach obserwujemy tendencję, że człowiek jest ciągle młody i młody, a nagle – stary. Gdzieś zapodziała się kategoria wieku średniego. Staje się to widoczne także i u nas.

Nie spotyka już Pani dojrzałych kobiet?

– Oczywiście, spotykam. Do mojego gabinetu przychodzą kobiety 40- czy 50-letnie, które się już wiele w życiu nauczyły, ułożyły życie, wychowały dzieci, są zadbane i zadowolone. Są jednak i takie, które są rozczarowane swoim życiem i żałują, że nie mają teraz przynajmniej trzydziestu lat, ponieważ obecnie nastała era dwudziesto- i trzydziestolatków. Najgorzej tę sytuację znoszą mężczyźni 50- czy 60-letni, dla których praca i osiąganie w niej sukcesów jest zwykle sprawą najważniejszą (cokolwiek mówiliby o wartości uczuć rodzinnych). Dla nich być „starym” to być człowiekiem przegranym.

Ale w końcu każdy musi być stary. Tylko jak to zaakceptować?

– W moim głębokim przekonaniu, a to przekonanie staram się upowszechniać, człowiek nie musi być stary, przez co rozumiem – zniedołężniały, nieszczęśliwy, apatyczny i osamotniony. Oczywiście nie mówię tu o sytuacji choroby.

Przychodzą do mnie kobiety pięćdziesięcioletnie, które mówią: „Wie Pani, mnie się właściwie nic już nie opłaca, mnie nic nie jest potrzebne. Co mi jeszcze pozostało? Już chyba tylko życie dla dzieci, dla wnuków...”. Takie myślenie niweczy żywotność: tego już sobie nie kupię, tego nie włożę, tego mi nie wypada... Sami sobie narzucamy pewne wyobrażenia starości i staramy się doń zawczasu dopasować. Pytam wtedy moich pacjentów: Ile lat ma Pan (Pani) zamiar jeszcze żyć – 10 lat, 20, 50? Ile Pan (Pani) sobie zadekretował(a)? Zdziwienie ogromne: „Jak to?”. Oczywiście żaden człowiek nie może sobie wyznaczyć, jak długo będzie żył – nie od nas to zależy. Ale określając sobie pewną perspektywę czasową, może i powinien dobrze ten czas rozplanować i przeżyć.

Nie jest to proste, bo u nas wraz ze starością następuje pogorszenie możliwości finansowych i nie możemy sobie np. zaplanować podróży dookoła świata, co by nam, naszej psychice na pewno dobrze zrobiło.

– Niewątpliwie warunki materialne określają poziom życia i choć pieniądze szczęścia nie dają” (prawda!), otwierają jednak różne możliwości. Ale zachowanie sprawności, dobrego samopoczucia, czyli przedłużenie młodości jest w największej mierze zależne od nas samych. Nieżyjący już wspaniały profesor Stefan Klonowicz zwykł mawiać: „Należy dodawać życia do lat, a nie lat do życia”. Właściwie należałoby ludzi już za młodu wychowywać do tego, że będą kiedyś starzy. A my tę myśl odpychamy od siebie, bo jest taka czysto ludzka skłonność – uważać, że to nas nie dotyczy, starość jest gdzieś tam daleko... Powinniśmy przyjąć do wiadomości, że to taki normalny okres życia, jak każdy inny, i że nawet – może być ciekawszy.

Bo co wiemy z badań? Z badań nad percepcją ludzi starych, przeprowadzonych w Krakowie przez prof. Marię Susłowską wynika, że jeśli chodzi o sposób uczenia się, o szybkość uczenia się i zdolność przyswajania informacji, nie staje się ona z wiekiem mniejsza, a tylko powolniejsza.

Trudno mi się zgodzić z tą opinią, bo na przykładzie własnym (a wiem to także z rozmów z przyjaciółmi w moim wieku), widzę, że trudniej mi się uczyć i zapamiętywać – gdy w obcojęzycznym tekście spotykam nieznany wyraz, to nie wystarczy, że znajdę go w słowniku. Jeśli nie zapiszę sobie na kartce, to gdy znowu go spotkam na następnej stronie – znów nie będę wiedziała, co znaczy.

– To nie sprawa wieku, ale indywidualnych zdolności i techniki uczenia się. Przychodzą do mnie 17-letni uczniowie z takimi samymi problemami. Mają kłopoty z koncentracją, zapamiętywaniem. Umysł musi być nieustannie ćwiczony, nie można sobie „odpuścić”. Dlaczego powstał Uniwersytet Trzeciego Wieku? U nas mało jest jeszcze tego rodzaju instytucji, ale w Stanach Zjednoczonych widziałam, że tam człowiek – choćby miał 100 lat, a jest sprawny i ma ochotę – może sobie wybrać studia, kursy, warsztaty, jakie tylko zechce. To jest fantastyczne!

Ale oczywiście same chęci, a nawet odpowiednia oferta, nie wystarczą. Musi być odpowiednia sprawność fizyczna. Ludzie sobie nie zdają sprawy, czym dla zdrowia, kondycji jest ruch. To, że się u nas nie dba o swój organizm, sposób odżywiania, ruch na świeżym powietrzu, ma negatywny wpływ na nasze samopoczucie i na jakość życia. Ten materiał genetyczny, ten potencjał energii, w jaki jesteśmy przez rodziców wyposażeni w chwili narodzin, to połowa sukcesu – resztę musimy wypracować sami.

To, co Pani powiedziała, jest słuszne, o tym też mówią lekarze i pisze się od lat, ale chcę wrócić do spraw psychologicznych, do momentu przejścia na emeryturę. Nasze życie codzienne ulega wówczas gwałtownej zmianie – ubywa obowiązków, przybywa czasu. I tu powstaje problem. Przy czym trochę inaczej wygląda to w przypadku kobiety, inaczej mężczyzny. Kobieta wcześniej przechodzi na emeryturę, jest młodsza. Jeżeli jej mąż nadal pracuje, to wszystko jest w porządku: on wychodzi do pracy, a ona w domu ma pełne ręce roboty, bo bierze się (nareszcie!) do rzeczy, na które dawniej nie miała czasu: upiększanie mieszkania, pielęgnacja kwiatów (lub działki). Może też trochę zadbać o siebie, a jeśli tak się szczęśliwie ułoży – jeszcze trochę „dorobić”. Następnie mężczyzna przechodzi na emeryturę – czasu robi mu się nadmiar. Żona wręcza mu torbę na zakupy, baniak na wodę oligoceńską, on wynajduje coś w domu do reperacji. Ale co dalej? Często następuje w tym małżeństwie kryzys. Choć małżeńskie kryzysy nie są rzadkością, a najpoważniejszy jest „syndrom opuszczonego gniazda”, gdy dorosłe dzieci opuszczają dom, ten kryzys może przybrać stan beznadziejnego trwania w milczeniu.

– Przede wszystkim człowiek musi się czuć potrzebny i musi mieć po co wstawać rano. W takiej sytuacji uważam, że najpierw trzeba spokojnie usiąść i pomyśleć. Pomyśleć, co jeszcze można by zrobić, zastanowić się nad swymi zainteresowaniami z okresu młodości, które przez to, że była praca zawodowa, różne obowiązki, nie mogły się rozwinąć. Trzeba przypomnieć sobie, co się lubiło robić, co chciało się zrobić – teraz jest po temu okazja. Wielu ludzi ma „tęsknoty manualne”: coś namalować, wyszyć, ulepić, wyrzeźbić. Najlepiej znaleźć ludzi o podobnych zainteresowaniach – jeśli nie ma już Domu Kultury, nie istnieje klub osiedlowy, to choćby rozlepić na przystankach ogłoszenie: „Interesuję się tym a tym..., nawiążę kontakt z osobami o podobnych zainteresowaniach. Telefon...”. Tak skompletowana grupka hobbystów może się spotykać w prywatnym mieszkaniu przy herbatce i swoich zajęciach. To daje ogromny zasób energii.

Drugą możliwością jest działanie na rzecz innych – różne formy pracy społecznej. Jest tyle okazji: zbiórki na rzecz powodzian czy uchodźców, pomoc chorym, starszym i słabszym niż my, dzieciom. Ja, gdybym się znalazła w takiej sytuacji, zgłosiłabym się do Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Jest mnóstwo miejsc, gdzie się robi coś pożytecznego, a zawsze brakuje rąk do pracy. Trzeba tylko chcieć takie miejsce znaleźć.

Na pewno jest to właściwa droga wyjścia z izolacji, wyobcowania. Ale niechęć do nawiązywania kontaktów może być wynikiem nieśmiałości, obawy przed odrzuceniem, niewiary we własne siły...

– Gorzej, że często po prostu się nie chce. Mam sąsiadów, gdzie pan, jeszcze w doskonałej formie, był specjalistą od telekomunikacji. Bardzo narzeka na pustkę w życiu i bezczynność. Ale gdy z propozycją poprowadzenia zajęć z telegrafu Morse'a dla grupy dzieciaków zwróciła się do niego kierowniczka klubu osiedlowego – odmówił. My się nie dlatego starzejemy, że zegar biologiczny tak wskazuje (zresztą najnowsze badania pokazują, że możemy żyć znacznie dłużej, niż wynosi obecna długość życia), ale że nie staramy się żyć pełnią życia. Oczywiście nie tak, jak kiedy się miało 20 lat, ale to nie oznacza, żeby się z życia wycofywać. Trzeba „przez rozum” pracować nad swoją kondycją. Bo wszystko zaczyna się tu – w głowie.

Często jednak mówi się o starczej depresji. Jak jej przeciwdziałać?

– Kiedy człowiek nie ma żadnej nadziei, nie ma również motywacji do działania. Ale trzeba powiedzieć tak: do pewnego momentu to nie tyle życie stawia nam wymagania, ile wymagania stawia nam proces socjalizacji: trzeba się uczyć, trzeba pracować, żeby siebie i rodzinę utrzymać, żeby osiągnąć coś, co się nazywa (a różnie jest rozumiane) sukcesem życiowym. A ze szczytu – jak się uważa – droga wiedzie tylko w dół. A to nieprawda, są jeszcze inne horyzonty.

Ten kult młodości, wszechobecny w mediach, a także, niestety, coraz szerzej w naszych obyczajach, wpływa na ludzi starych deprymująco. Infantylny dziadek dający wnuczkowi cukierek jako „coś najlepszego” czy dziarska babka na rowerze – dziarska dzięki zagranicznemu paralekowi (drogiemu zresztą jak na emerycką kieszeń) – to jedyne pozytywne wizerunki ludzi starych, akceptowane zarówno przez TV, jak i wielu odbiorców. Pomija się to, co rzeczywiście jest wartością ludzi starych: ich życiowe doświadczenie, także świadomość popełnionych błędów, wiedzę, doświadczenie wychowawcze. Kto coś wie o rodzicach wicepremiera Leszka Balcerowicza czy premiera Jerzego Buzka (obaj są profesorami)? A o córce premiera można wiele przeczytać w kolorowych tygodnikach. Nie chodzi o robienie laurek na Dzień Babci, lecz o rzetelną ocenę i docenienie wartości doświadczeń ludzi starych. A także o ich godność, często przez młodszych lekceważoną lub wręcz pomiataną.

– Z badań nad sytuacją warszawskich młodych małżeństw i również z moich obserwacji wynika, że młodzi dystansują się od starszego pokolenia w momencie, gdy wychodzą z domu, usamodzielniają się i zakładają własną rodzinę. Ale kiedy rodzą im się dzieci, ten stosunek zmienia się – rodzice znów stają się potrzebni.

Czy nie sugeruje Pani stosunku utylitarnego: potrzebna jest babcia do wychowania dzieci, kiedy córka ma zamiar robić karierę.

– Nie mówię o traktowaniu babci jako zastępczej gosposi – to wypadki incydentalne. Dziadkowie wnoszą pewien ład, spokój i poczucie bezpieczeństwa w życie młodej rodziny i jest to przez nią doceniane. Na nowo wzmacniają się więzi rodzinne, korzyści są obopólne, z czego czerpie oczywiście i trzecia strona – wnuki. Często mówi się, że dziadkowie mają bliższy kontakt z wnukami niż rodzice z dziećmi. Bo dziadkowie mają właśnie pewien zasób doświadczeń wychowawczych, więcej czasu i cierpliwości. I wielką potrzebę emocjonalną.

Ale nadchodzi moment, kiedy i wnuki dorastają, mają własne sprawy, które rozstrzygają w środowisku rówieśniczym, swoje miłości... Dziadkowie znów stają się niepotrzebni.

– Młodzi będą tacy, jakich wychowamy. Jeśli rodzice swoich rodziców traktowali utylitarnie, jeśli dzieci widziały, jak babcię oddaje się do domu opieki, albo słyszały, że „przydałoby się to mieszkanie”, to nie ma się co dziwić, że będą wobec starych ludzi (a w konsekwencji – wobec własnych rodziców) mieli stosunek lekceważący czy choćby tylko obojętny. Kiedy zaś widzą serdeczność, troskę, opiekuńczość, niekiedy także konieczną wyrozumiałość wobec starczych dziwactw, kiedy będą włączeni w opiekę nad dziadkami, to ich stosunek do ludzi starszych, także obcych, będzie z pewnością pozytywny.

Ostatnia sprawa: jak pomóc komuś, kto owdowiał? W dobrych, zżytych małżeństwach śmierć współmałżonka to katastrofa nierzadko prowadząca w krótkim czasie do śmierci osoby, która pozostała sama. Co Pani robi w tej sytuacji?

– Musi być tu przeprowadzony cały proces terapeutyczny, bardzo trudny, przyznaję. Staram się najpierw uzyskać od takiej osoby informację, jak widzi się ona w tej sytuacji, i odpowiednio do tego prowadzić rozmowę. Istnieją tu pewne ogólne zasady, ale oczywiście każdy przypadek ma wymiar indywidualny.

Uważam, że należy zasugerować takiej osobie, by starała się nawiązać kontakt z ludźmi – nie tylko dawnymi przyjaciółmi, lecz z osobami w bardzo różnych grupach wiekowych. Te nowe kontakty nie będą – bo nie mogą być – tak głębokie, jak przyjaźnie nawiązane w młodości, ale spowodują otwarcie na ludzi i problemy inne niż własne. Poza tym, gdy się zawiera znajomości nawet w obrębie osiedla, najbliższego sąsiedztwa, to już człowiek czuje się bardziej zadomowiony. Starzy ludzie np. nie powinni robić zakupów w supermarkecie, lecz w małych, osiedlowych sklepikach, gdzie sprzedawca i stali klienci stają się znajomymi, z którymi można pogawędzić.

Bardzo pożądane są kontakty z dziećmi. Na moim osiedlu dorasta trzecie pokolenie i ja nie rozpoznaję już, czyje to dzieci. Ale mówimy sobie zawsze „dzień dobry” (nauczyłam tego także nowych lokatorów), zagaduję dzieci o rower, o deskorolkę, proszę o pomoc, gdy mam duże zakupy, a one chętnie mi pomagają. To jest bardzo miłe.

Następna rada: wziąć sobie za towarzysza jakieś żywe stworzenie: psa, kota, kanarka – w zależności od sił i środków. Osobisty, czuły kontakt, konieczność zaopiekowania się istotą słabszą, bezbronną, bardzo wzmacniają starszego opiekuna. Stwierdzono, że ludzie posiadający jakieś zwierzątko są zdrowsi, pogodniejsi, żyją dłużej.

Pozostaje jeszcze sprawa telewizji. Niektóre osoby przywiązują się do seriali, do występujących w nich bohaterów – jest to namiastka rodziny – to nie szkodzi, to jest w porządku. Chodzi jednak o to, by telewizor nie „grał” przez cały dzień, choć rozumiem, że to też daje namiastkę czyjejś obecności w domu. Polecałabym natomiast świadome wybieranie programów – interesujących poznawczo, pogodnych. Nie należy oglądaniem telewizji zastępować czytania książek (niekoniecznie kupowanych, istnieją wszak nadal wypożyczalnie), ruchu na świeżym powietrzu, kontaktów z żywymi ludźmi.

Na koniec pozostawiłam sprawę ogromnie istotną: ściślejszy związek albo wręcz powrót do Kościoła (nie określam którego). Życie religijne, duchowe pozwala odnaleźć równowagę, przemyśleć jeszcze raz swoje życie i odnaleźć jego sens, także sens cierpienia. Wspólnota – parafia, zbór – to coś w rodzaju rodziny, dzięki której samotność zostaje przezwyciężona. A eschatologiczna perspektywa daje nową nadzieję. Ale tu już kończy się rola psychoterapeuty, a zaczyna – duszpasterza.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg