Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

12 / 1998

Rozmowa z członkiniami modlitewnej grupy ACAT
(Akcja Chrześcijan na rzecz Zakazu Tortur)

– Po półgodzinnej modlitwie, na którą dwa razy w miesiącu w kościele La Servette w Genewie zbiera się grupa ACAT, rozmawiam z Christiane Roy-Dihl, Anną Haerry, siostrami Fran­çoise i Christiane ze Zgromadzenia Małych Sióstr Jezusa oraz z Florence Racchelli i Gerdą Ferrari, diakonisą w tej parafii. Chciałbym zapytać, jak narodziła się wasza grupa modlitewna?
– Grupa ACAT istnieje w parafii już od dwudziestu lat. Zbieramy informacje o ludziach poddawanych torturom, piszemy i powielamy listy protestacyjne oraz zbieramy pod nimi podpisy. Od dwudziestu lat co niedziela ludzie bardzo chętnie podpisują apele o uwolnienie torturowanych więźniów. Jedno nas wszakże niepokoiło – że podpisuje się taki list bez rzeczywistego wyobrażenia sobie osoby, o której uwolnienie się zabiega. Dlatego postanowiłyśmy modlić się w intencji tych osób, które stają nam się przez to naprawdę bliskie. Zaczęło się to w 1995 r. Dla naszej grupy po dyskusjach wybrałyśmy nazwę „Modlitwa i Działanie”.

– Modlitwa jest sprawą bardzo osobistą. Czy spotkania, których terminy notujecie w kalendarzykach, nie są czymś w rodzaju modlenia się na komendę?
– Uważam te spotkania za bardzo ważne, zmieniam godziny mojej pracy i kiedy tylko mogę przyjść, to tu przychodzę. Modlitwa we wspólnocie ma inny charakter. Przeżywam ją o wiele silniej, kiedy modlę się w czyjejś intencji i kiedy modlę się wspólnie z innymi. Razem staramy się nieść ból i cierpienie świata, cierpienie uwięzionych. To ściśle określony cel tych spotkań.
– Ci więźniowie przywołują mnie, ich obecność wciąż mi towarzyszy. To oni wzywają mnie do modlitwy, właśnie dla nich tu przychodzę i odnajduję się wśród innych, którzy modlą się razem ze mną.

– Czy te spotkania wzmacniają waszą wiarę? Czy nie grozi wam rutyna?
– Oczywiście można się modlić w zaciszu domowym, w dogodnym czasie i na swój sposób dźwigać cierpienie świata. Ale uważam za rzecz zasadniczą to, że możemy wspierać się nawzajem w tej sprawie.
– Nie lubię słowa „rutyna”. To chwile bardzo ważne dla wszystkich uczestników. Przywołujemy imiona ludzi prześladowanych, których personalia znamy, modlimy się także o tych, których nazwisk nie znamy.
– Wspólna modlitwa wstawiennicza, która jest kulminacyjnym momentem naszego nabożeństwa, ma znaczenie szczególne. Do modlitwy przystępujemy po tym, gdy ktoś z nas przedstawi osobę, w obronie której piszemy listy. Modlitwa pozwala nam zgłębić ten konkretny przypadek, stworzyć żywy wizerunek danej osoby, swój stosunek do niej uczynić bardziej osobistym.
– Kiedy słyszę jakieś nazwisko, nie potrafię wyobrazić sobie tego człowieka i trudno jest mi także utożsamić się z czyimś życiem, tak ciężkim i tak odległym od mojego, ale czuję bliższą więź z nim jako człowiekiem. Nie przepadam za śpiewem, pewne słowa są dla mnie puste, ale kiedy podawane są szczegóły, konkretne informacje dotyczące danej osoby, mogę już o niej myśleć i chociaż jej nie znam, staje mi się bliższa.

– Wasza grupa nazwała się „Modlitwa i Działanie”. Jak widzicie relację między tymi dwoma pojęciami?
– Uważam, że błędem jest rozdzielanie tych dwóch spraw. Modlitwa i działanie wspierają się nawzajem. Istnieje bardzo ścisły związek między nimi. Wiem, że zarówno u was, protestantów, jak u nas – katolików, niekiedy się je rozdziela, ale to nie jest zgodne z Ewangelią. Widzimy tam Jezusa, jak działa, pomaga ludziom, a potem oddala się, by się modlić. On nam pokazuje tę dwoistość swojej misji, którą my powinniśmy naśladować.
– Podam przykład. Jakiś czas temu skontaktowano mnie z pewną indonezyjską rodziną, mającą trudne do rozwiązania problemy. Wysłuchałam ich i starałam się im pomóc, ale to wówczas nic nie dało. Jakieś dwa czy trzy miesiące później znów ich odszukałam i okazało się, że ich sprawy posunęły się naprzód. „Pani była kamyczkiem, który poruszył lawinę” – te słowa były dla mnie czymś wspaniałym.

Głęboko wierzę, że modlitwa do Boga w sprawie tak trudnej, jak zakaz tortur, nie może odnieść natychmiastowego skutku. To Bóg ma ostatnie słowo, ale – choć może to zabrzmi naiwnie – mocno wierzę, że kiedy modlimy się we wspólnocie, Duch Boży przebywa wśród nas.

– Jest jednak ogromna różnica między sytuacją indonezyjskich azylantów w Szwajcarii a sytuacją ludzi uwięzionych, prześladowanych, torturowanych, którym praktycznie niewiele można pomóc, choć niewątpliwie pisanie i wysyłanie listów, wymagające także czasu i wytrwałości, nie pozwala światu zapomnieć o ofiarach przemocy. Modlitwa rzeczywiście wydaje się więc działaniem najskuteczniejszym. Ale pozostaje pytanie, jak dalej wierzyć w Boga, kiedy – jak się zdaje – stosowanie tortur jest coraz powszechniejsze, a spektakularne zwolnienia czy pozorne polepszenie sytuacji więźniów pozostają jedynie maleńkimi światełkami w oceanie ciemności.
– Według mnie jest to pewna Tajemnica, która ożywia moją wiarę, choć nie potrafię tego wytłumaczyć.
– Poświęcenie czasu na modlitwę i myślenie wspólnie z innymi o tych uwięzionych ludziach już jest pewnym krokiem naprzód. Według mnie modlitwa jest sposobem życia, czynną postawą wobec problemów, które przynosi nam każdy dzień. Jeśli uchodźca zadzwoni do moich drzwi i ja dam mu jeść, będzie to także formą mojej modlitwy. Modlitwa jest słowem, które naprawdę urzeczywistnia się w działaniu, życzliwości, akceptacji, miłości i szacunku dla drugiego człowieka.

– Podoba mi się, kiedy mówicie, że modlitwa jest miłością. To dlatego, że kocha się Boga i ufa się Mu, przez Niego kocha się także tych, którzy cierpią i których przynosi się Mu w modlitwie. Modlitwa jest więc wyrazem miłości do Boga i do ludzi?
– Jest to akt zawierzenia Bogu, powierzenia tych ludzi w Jego ręce. Dlatego nie uważamy modlitwy za sposób na poprawę własnego samopoczucia. To wielka moc.
– Mam wrażenie, że w czasie modlitwy jakaś siła od razu prowadzi mnie do Boga. Ponieważ ludzie, którzy cierpią, potrzebują tej siły. Zawsze miałam trudności ze znalezieniem słów, gdy zwracałam się do Niego, ale czuję, że wszyscy ludzie i całe stworzenie jest jakąś emanacją Boga. I wierzę, że moc Boża nie jest z tymi, którzy teraz są panami sytuacji, ale spływa na człowieka, gdy jest opuszczony; że jest widoczna na tym pustkowiu, które przemierzamy; że jest w naszym życiu osobistym i wspólnotowym. Na pustkowiu Bóg może pomóc, może okazać swą moc.
– Te małe pędy modlitwy i miłości są bardzo ważne, mimo że są tak wątłe, delikatne i kruche w stosunku do ogromu zła. Właśnie ich kruchość pozwala Bogu przyjść do nas. Małe źdźbła trawy mozolnie przebijają się przez beton czy asfalt. Nie wiemy, jak to robią, ale jest to wskazówka, że my też nie powinniśmy działać gwałtownie. Jesteśmy narzędziami w ręku Boga, a miłość i modlitwa to działanie, które Bóg wspomaga. Tak tworzy się delikatna, świetlista sieć miłości i modlitwy, która rozświetla ciemność zalegającą świat.

– Modlitwa daje radość. Ale jak można być radosnym i szczęśliwym, modląc się o ten świat?
– Oczywiście, czuje się często smutek, bunt, wściekłość i chciałoby się wszystko rozwalić! Albo lepiej – zrezygnować. Założyć klapki na oczy lub schować głowę w piasek. Ale to niemożliwe. Nie można być szczęśliwym samemu, egoistycznie; szczęście jest czymś o wiele głębszym – to radość, która wynika z Bożej miłości.

– Słuchając was, myślę o ewangelicznych podobieństwach o Królestwie Bożym. One nigdy nie przedstawiają sytuacji idealnych, dziejących się poza ziemią, ale zawsze mówią o człowieku, o jego codziennym życiu, często o sytuacjach konfliktowych. A my uznaliśmy, że Królestwo Boże to raj, coś na później, kiedy wszystko będzie już doskonałe. Tymczasem Jezus mówi nam: „Królestwo Boże jest pośród was” (Łuk. 17:21)! Czy radość chrześcijanina nie wynika z faktu, że widać – już teraz – znaki Królestwa Bożego?
– Rzeczywiście, małe znaki już są. Jednak zamiast o radości, wolałabym mówić o pogodzie ducha. Nasza modlitwa jest krzykiem przeciw bezsile. Wielkim nieszczęściem wydaje mi się przyzwolenie na niemoc, pogodzenie się z bezsilnością, nieszukanie możliwości zrobienia czegokolwiek. Oczywiście, nie mogę zmienić świata, ale mogę podpisywać i wysyłać listy protestacyjne, mogę się modlić, mogę jednoczyć się z cierpiącymi.
– Żyć pełnią życia nie oznacza koniecznie żyć w ciągłej radości. To życie w zaufaniu Bogu, z akceptacją radości, jakie przeżywamy, ale i z akceptacją cierpienia, które niesie życie – bez oszukiwania się i zdradzania siebie. Nie można mówić o radości ani o miłości, jeśli obok tych słów nie postawi się takich słów jak: ból, brak, śmierć. Całe nasze życie przebiega pośród tych pięciu słów i jeśli któreś z nich chce się wyłączyć ze świadomości, to nie żyje się pełnią życia.
– Ja najchętniej mówiłabym tu o nadziei, która tworzy moją wiarę: to Jezus, który przyjął postać człowieczą, który umarł i zmartwychwstał. On jest Życiem, które wyrasta ze śmierci. I wierzę, że zawsze, nawet w sytuacjach dramatycznych, tragicznych, jakie mają miejsce w świecie, życie w końcu zwycięży. Ono przychodzi w Zmartwychwstaniu. Kiedy tracę odwagę, najbardziej lubię czytać świętego Pawła: „jeśli Chrystus nie został wzbudzony, daremna jest wiara wasza” (I Kor. 15:17).

Rozmawiał Daniel Neeser
[Rozmowa opublikowana na łamach protestanckiego przeglądu „Vie et Liturgie” 11/98, wychodzącego w Genewie. Oprac. K.L.]