Drukuj

5 / 1996

ROZMOWA Z KS. LECHEM TRANDĄ, II PROBOSZCZEM PARAFII WARSZAWSKIEJ

25 lutego, po raz pierwszy w powojennych dziejach, warszawski zbór ewangelicko-reformowany miał możność wybrania swego II proboszcza. Zgłosili się dwaj kandydaci, można więc było przeprowadzić wybory zgodnie z demokratycznym, prezbiteriańskim charakterem naszego Kościoła i z obowiązującym od 1991 r. Prawem Wewnętrznym. Tym duchownym, który zdobył zdecydowaną większość głosów, był właśnie Ksiądz. Taki dowód zaufania jest niewątpliwie dla nowego II proboszcza1 rzeczą bardzo miłą, ale zarazem nakłada na niego szczególne zobowiązania. Poza tym świadomość, że były osoby, które nie poparły kandydatury Księdza, skłania do spytania, czy powodowała nimi większa sympatia do kontrkandydata, czy może np. pewna obawa, że odtąd niepodzielne rządy w Warszawie obejmie „ród” Trandów?

Jest Ksiądz bowiem w pewnej mierze spadkobiercą szacunku i sympatii, jakimi cieszą się: stryj – ks. Zdzisław Tranda, będący już drugą kadencję biskupem Kościoła, oraz ojciec – ks. Bogdan Tranda, przez 33 lata II proboszcz stołecznej parafii. Ta okoliczność paradoksalnie odbija się zarówno korzystnie, jak i niekorzystnie na postrzeganiu osoby Księdza. A jak Ksiądz sam na to patrzy?

Nie jest to pierwszy w historii naszego Kościoła przypadek rodu pastorskiego. Wspomnę dwa: księży Jelenów (ojca i syna) oraz rodzinę Niewieczerzałów. Ks. Jan Niewieczerzał senior, zwany „starym kantorem” w parafii, w której obecnie jeszcze pracuję, w Kucowie i Kleszczowie, po wojnie właściwie ocalił ten zbór (kiedy wielu naszych współwyznawców, potomków braci czeskich, wyjeżdżało do Czech – większość kucowian pozostała na miejscu). Jego trzej synowie to: ks. Jarosław Niewieczerzał, przez wiele lat pracujący w Zelowie, a później w Łodzi, administrator Kucowa; ks. Jan Niewieczerzał, proboszcz parafii warszawskiej i późniejszy biskup Kościoła, oraz najmłodszy – ks. Bogusław Niewieczerzał, który przez wiele lat był kantorem, a w 1971 r. został ordynowany na księdza-diakona (z wykształcenia nie był teologiem, lecz magistrem chemii). Tak więc ta rodzinna sukcesja mnie nie peszy.

Na pewno jednak w pewnym stopniu jest to dla mnie sytuacja niełatwa. Na podstawie rozmów z kolegami-księżmi wiem, że kiedy przychodzili do parafii na miejsce pracującego tam od wielu lat proboszcza, z początku stale ich porównywano z doświadczonym poprzednikiem. Z tym że żadnemu, z wyjątkiem ks. Andrzeja Hauptmanna z Zabrza, nie zdarzyło się, żeby był następcą własnego ojca. Pewności dodaje mi jednak moje sześcioletnie doświadczenie zupełnie samodzielnej pracy na kościelnej placówce.

To, że wychowałem się w domu pastorskim i w sprawy kościelne byłem niejako zaangażowany „od zawsze” z racji atmosfery domowej i pracy rodziców (moja mama przez wiele lat uczyła w szkole niedzielnej), sprawiło, iż pewne rzeczy mam – jak to się mówi – we krwi. Choć muszę dodać, że rodzice starali się całą naszą trójkę wychowywać tak, żeby niczego nam nie narzucać, o sprawach kościelnych za dużo w domu nie rozmawiać, a o trudnych, czy wręcz negatywnych zdarzeniach, nie mówili w ogóle. Miałem nawet o to do nich trochę żalu w momencie, gdy sam rozpoczynałem pracę w Kościele, bo o pewnych sprawach nie wiedziałem, a byłoby może lepiej, gdybym wiedział.

Niech Ksiądz opowie teraz coś o sobie.

Urodziłem się 24 listopada 1956 r. i przez pierwsze cztery lata mieszkałem w Warszawie. Gdy ojciec został administratorem parafii w Gdańsku, przenieśliśmy się tam i ten okres pięciu lat wspominam jako najlepszy chyba w moim życiu. Tam czułem się „u siebie”, a powrót do Warszawy był dla mnie momentem bardzo niedobrym. Zaczęły się problemy: i moje wewnętrzne, z samym sobą, i otoczenia – ze mną. Jednakże dzisiaj stwierdzam, że te przykre przeżycia w rezultacie obróciły się na moją korzyść, bo dzięki temu wiele ludzkich problemów rozumiem i umiem znaleźć wspólny język z osobami, które przeżywają podobne kłopoty.

W 1980 r. ożeniłem się z Iwoną Kiełbińską, lekarzem-pediatrą, asystentką w Akademii Medycznej. Mamy troje dzieci: piętnastoletniego Łukasza, czternastoletnią Basię i dwuletnią Zosię. W Kleszczowie moje dzieci zaadaptowały się od razu i bez problemów. Obawiam się jednak, czy po powrocie do Warszawy nie będą przeżywać tego, co ja niegdyś, np. Łukaszowi najbardziej jest żal gminnej orkiestry, w której gra na trąbce...

Ksiądz też chyba żegna Kleszczów z żalem?

Mam nadzieję, że pozostanę nadal administratorem kleszczowskiej parafii, ale – oczywiście – wyjeżdżam stamtąd z żalem. Pracę duszpasterską w Kościele rozpocząłem właśnie w Kucowie, w latach 1980-1982, potem dojeżdżałem do Żyrardowa, a po ukończeniu studiów na ChAT w 1990 r. wróciłem do Kucowa-Kleszczowa. Kiedy bełchatowska kopalnia dosłownie pożarła Kuców – wieś zniknęła z powierzchni ziemi – trzeba było ośrodek kościelny zbudować właściwie od podstaw w sąsiednim Kleszczowie. Mimo całego mojego zapału niewiele bym jednak zdziałał, gdyby nie tamtejsi ludzie, a zwłaszcza starsi zboru, którym jestem głęboko wdzięczny. Ich mądrości, życzliwości i wyrozumiałości zawdzięczam w dużej mierze to, że jestem dziś tym, kim jestem.

Proszę teraz opowiedzieć o planach i zamierzeniach wobec zboru warszawskiego.

Po wprowadzeniu w urząd (nastąpi to w niedzielę, 14 kwietnia) chciałbym w pierwszej kolejności odwiedzić wszystkich członków zboru. Przy czym swoje kroki chciałbym najpierw skierować do tych, którzy od lat nie pojawiają się w kościele.

Zamierza Ksiądz odwiedzić wszystkich parafian?

Owszem. Bo dla mnie najważniejsze nie są papierki, kartoteki i cała ta, niewątpliwie konieczna, biurokracja, ale ludzie.

Jak sobie to Ksiądz wyobraża w praktyce? Zajmie to chyba cały rok, licząc jedną wizytę dziennie.

Myślę, że będą to co najmniej trzy wizyty dziennie. Tym bardziej, że przecież do wakacji nie będę tu jeszcze pracował w pełnym wymiarze. Oczywiście te odwiedziny nie muszą trwać godzinę, zresztą savoir-vivre powiada, że pierwszej wizyty nie powinno się przeciągać. Chodzi o wzajemne poznanie się, a jeśli w trakcie rozmowy wyłonią się jakieś problemy, to je zanotuję i umówię się na następne, dłuższe spotkanie. Te wizyty jednak to rzecz podstawowa, bo duchowny jest przede wszystkim duszpasterzem i musi poznać „swoje owieczki”, jeśli jego praca ma być pożyteczna. Najważniejsza sprawa to być razem z człowiekiem, towarzyszyć mu w szczęściu i nieszczęściu. Przy czym, w nieszczęściu zwłaszcza, często wystarczy, że się po prostu z tym kimś jest, czasem nawet bez słów, czasem z modlitwą i Słowem Bożym.

Na pewno nie będzie mi w pierwszym okresie łatwo. Chciałbym więc, żebyśmy wszyscy ciągnęli wspólnie ten „parafialny wózek”, żebym nie był jedynym motorem i siła pociągową. Liczę przy tym na wsparcie ze strony wszystkich, którzy chcą coś dla Kościoła zrobić: i starych, i młodych (zarówno wiekiem, jak i „stażem” w Kościele). Nie ukrywam, że szczególnie zależy mi na współpracy ze starszymi zboru, na tym, żebyśmy razem rozwiązywali nie tylko kwestie materialnej egzystencji parafii, ale także współpracowali w sprawach duszpasterstwa (podoba mi się np., że podczas nabożeństw starsi zboru zasiadają w prezbiterium, towarzysząc duchownemu). Sądzę, że jest wiele dziedzin współpracy księdza z prezbiterami. Poza tym bardzo ważne miejsce w pracy zboru zajmuje diakonia.

W Kleszczowie np. to od starszych zboru dowiadywałem się, kto jest chory, kogo trzeba odwiedzić w szpitalu, dokąd niezwłocznie trzeba się udać. Taka natychmiastowa informacja jest niesłychanie cenna, bez niej o wielu sprawach bym nie wiedział, czegoś nie zrobił, nie dopatrzył, zaabsorbowany bieżącymi sprawami organizacyjno-administracyjnymi.

Oprócz wizyt domowych pilną sprawą jest szkoła niedzielna. Chcę zapoczątkować regularne spotkania z nauczycielami, szczególnie z tymi, którzy nie są nauczycielami z zawodu. Zacznę jednak nie zwlekając od hospitowania zajęć, aby zorientować się zarówno w ich poziomie, jak również określić zakres potrzeb. Wydaje mi się, że niezbędna jest reforma dotychczasowego programu nauczania i bardzo staranne przygotowywanie nauczycieli. I że możemy tego dokonać we własnym gronie właśnie podczas tych spotkań. Dobrze, że mamy już parę osób, które albo studiują w Instytucie Katechetycznym ChAT, albo już go ukończyły, ale trzeba pomóc także pozostałym. Od nich przecież w pewnej mierze zależy wychowanie naszych dzieci, a dzieci i młodzież wymagają od nas szczególnej troski.

Co Ksiądz ma na myśli mówiąc „młodzież”? Tą nazwą obejmuje się u nas i dzieci starsze, po konfirmacji, i ludzi mniej więcej trzydziestoletnich, którzy już pozakładali własne rodziny.

Myślę, że należy ich podzielić: na wolnych, tzn. młodzież szkolną i akademicką, oraz na młodych ludzi już samodzielnych życiowo. Trzeba nadal organizować spotkania młodych rodzin, w tym małżeństw mieszanych, których mamy w zborze sporo. Ale to dopiero po wakacjach...

Bo zdaję sobie sprawę, że chociaż wywodzę się z tego zboru i w ciągu minionych piętnastu lat często bywałem w Warszawie, to jednak byłem tu właściwie tylko gościem. Ponadto ten ostatni czas, od wprowadzenia stanu wojennego, to także przełomowy okres w życiu naszego kraju. W naszym Kościele też sporo się zmieniło i w zborze warszawskim spotykam ludzi, których w ogóle nie znam. Czeka mnie więc ogromne zadanie: musimy się nawzajem poznać i obdarzyć zaufaniem, abyśmy wiele rzeczy mogli razem robić.

Na przykład niedziela. Uważam, że niedziela w parafii nie powinna rozpoczynać się o godzinie 11 zimą czy o 10 latem i kończyć herbatką po nabożeństwie. To za mało.

Otóż podobnie jak cały Kościół, jak parafie, tak biednieją i całe rodziny. Dojazd do kościoła jest dla niektórych takim obciążeniem (nieraz także czasowym), że nie każdy może zdobyć się na to, by przyjechać zarówno na niedzielne nabożeństwo, jak i na środowe studium biblijne. Moim marzeniem jest więc, żeby parafia warszawska żyła pełnią życia w niedzielę – od rana do wieczora. Żeby odbywały się wówczas spotkania o różnorodnej tematyce, np. studia biblijne, katecheza dla dorosłych (powinniśmy wrócić do pewnych spraw, które uważa się za oczywiste, tymczasem nierzadko okazuje się, że ludzie nie orientują się w podstawowych kwestiach wiary).

Zdaje się, że mógłby Ksiądz sięgnąć w tej materii do doświadczeń naszej partnerskiej parafii z Hollywood, które opisywał ks. Bogdan Tranda („Jednota” 5-7/93) po powrocie z wizyty w Ameryce. Tam właśnie życie zboru ogniskuje się w niedzielę, a spowodowane to jest również rozproszeniem parafian i koniecznością wielokilometrowych dojazdów, choć raczej nie ubożeniem wspólnoty.

Nie ściągnąłem tego pomysły z reportażu mego ojca; doszedłem do tego sam – po rozmowach z warszawskimi parafianami.

Poza tym, jeśli chodzi o studia biblijne, marzy mi się jeszcze jedna rzecz: żeby oprócz dotychczasowych spotkań na plebanii było możliwe utworzenie grup domowych, dzielnicowych. W takich spotkaniach biblijnych, odbywających się w prywatnych mieszkaniach, w grupach osób mieszkających stosunkowo blisko siebie można by omawiać nie tylko teksty biblijne, ale i sprawy kościelne czy życiowe. I chyba przyjemne byłoby spotykanie się w takim kameralnym gronie, w warunkach prywatności. Choć wiem, że niektórzy mają opory wobec hasła „mała grupa” podejrzewając, że sprzyja to sekciarstwu.

A kto by prowadził takie zajęcia? Czy to my sami, świeccy?

W tej chwili jest w Warszawie czterech duchownych, możemy więc te zadania między siebie podzielić. A ja w ogóle nie zamierzam być proboszczem siedzącym za biurkiem.

Ale i to jest potrzebne – stałe godziny w parafii, bo ludzie chcą wiedzieć, kiedy mogą zastać swego duszpasterza.

Oczywiście, ale – nie codziennie. Wystarczą dwa, trzy dni w tygodniu. Pamiętajmy, że nie wszyscy przyjdą do mnie do parafii, ja natomiast mogę przyjść do każdego. Oczywiście, jeśli zechce mnie przyjąć.

Bycie proboszczem stołecznej parafii, prócz obowiązków duszpasterskich i organizacyjnych związanych bezpośrednio ze zborem, wymaga też pełnienia funkcji reprezentacyjnych. Reprezentowanie Kościoła na zewnątrz, jak również utrzymywanie kontaktów ekumenicznych z przedstawicielami innych Kościołów, kontakty z władzami miasta itd. to bardzo ważna strona tej pracy. W dużej mierze nasza społeczność postrzegana jest przez pryzmat osobowości swych duchownych – mamy tu chlubne tradycje. Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że pozytywny obraz naszego Kościoła w środkach masowego przekazu zawdzięczamy głównie publicznym wystąpieniom kilku naszych księży. Jak Ksiądz widzi te swoje obowiązki?

Zacznę od naszego ewangelickiego podwórka, tzn. od stosunków z Kościołem Ewangelicko-Augsburskim i Ewangelicko-Metodystycznym. Chciałbym doprowadzić do praktyki wymiany kaznodziejów między czterema ewangelickimi parafiami warszawskimi, żebyśmy mogli słuchać różnych duchownych. Należy też rozwijać współpracę między starszymi zboru naszych parafii, urządzać spotkania młodzieży. Pamiętam takie spotkania z okresu mojej młodości, wiem też, że istnieje tradycja kontaktów ewangelików z pokolenia mego ojca, tzw. Dinozaurów.

W obu parafiach luterańskich są nowi proboszczowie i myślę, że dobrze się porozumiemy. Zależy mi też na zintensyfikowaniu kontaktów z metodystami. Tyle o naszych najbliższych związkach ekumenicznych.

Jestem jednak zdecydowanym przeciwnikiem tkwienia w „wyznaniowym zaścianku”, a tak właśnie często się zachowujemy w kontaktach z największym Kościołem. Czyżbyśmy się obawiali, że zostaniemy wchłonięci? Ja tych obaw nie podzielam, mam dobre doświadczenia. Co prawda w Kleszczowie kontakty z Kościołem rzymskokatolickim ograniczały się do nabożeństw w Tygodniu Modlitw o Jedność Chrześcijan, ale w Warszawie jest inaczej – nabożeństwa ekumeniczne odbywają się regularnie, co miesiąc: w pierwszy poniedziałek miesiąca w luterańskim kościele Wniebowstąpienia Pańskiego (przygotowywane przez świeckich) i w ostatni czwartek miesiąca w rzymskokatolickim kościele św. Marcina.

Na uroczystości wprowadzenia mnie w urząd II proboszcza będzie obecnych pięciu księży katolickich: ks. Roman Indrzejczyk (żoliborska parafia Dzieciątka Jezus), ks. Tadeusz Karolak (sąsiadująca z naszą parafia Nawiedzenia NMP), ks. Mateusz Matuszewski – mój kolega, ks. Andrzej Gałka (rektor kościoła św. Marcina) oraz ks. Grzegorz Gogol z Łękawy k. Kleszczowa. To na dobry początek.

Ksiądz ma jeszcze inne obowiązki, związane z działalnością pozaparafialną: radca duchowny Konsystorza, redaktor audycji radiowych, a w planowanej przyszłości – także programów telewizyjnych. Jak to wszystko pogodzić?

To, że przenoszę się do Warszawy bardzo ułatwia sytuację. Przecież miałem podobne obowiązki, kierując parafią w Kleszczowie, a na spotkania w Konsystorzu czy na nagrania musiałem jechać 200 km do Warszawy. I zdarzało się, że taką podróż odbywałem dwa razy w tygodniu. W nowym układzie oszczędzam więc i czas, i siły, a Konsystorzowi też będzie wygodniej, że ma mnie zawsze pod ręką (z tym, że na sprawy konsystorskie chcę przeznaczyć jeden określony dzień). Mam nadzieję, że uda mi się wszystko rozsądnie zaplanować i że połączę moje obowiązki w sposób sensowny i dla wszystkich stron korzystny.

Nie zapominajmy o tym, że my, duchowni, musimy się nieustannie kształcić. Trzeba więc mieć jeszcze czas na lektury, na skupienie, na dyskusje w gronie teologów. O życiu rodzinnym też nie wolno zapomnieć.

Ksiądz jest młody, dynamiczny i liczy siły na zamiary. To piękne, choć nie całkiem uspokajające.

Powtórzę raz jeszcze: sam na pewno wiele nie zdziałam. Liczę na starszych zboru, liczę na wszystkich braci i na wszystkie siostry z parafii. Będę wsłuchiwał się w ich głosy, będę się od nich uczył tak samo, jak uczyłem się od zboru w Kleszczowie. Ale przede wszystkim liczę – jestem tego pewien – że w mojej pracy Bóg będzie mi błogosławił i wspierał mnie.

Tego wszystkiego też serdecznie Księdzu życzę i dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg

Rozmowę przeprowadzono 18 marca 1996 r.

 

1 I proboszczem parafii warszawskiej jest z urzędu biskup Kościoła – red.