Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

6 / 1995

ROZMOWA Z TOMASZEM POLKOWSKIM, PRZEWODNICZĄCYM TOWARZYSTWA „NASZ DOM”

Jest Pan człowiekiem bardzo zapracowanym. Pańską twarz może znać wiele osób z telewizyjnego programu „Daj szansę dzieciakowi”, ale zapewne mało kto kojarzy sobie Pana ze społecznością Kościoła ewangelicko-reformowanego. Tymczasem to, co Pan robi i czym się zajmował jeszcze przed wstąpieniem do naszego Kościoła, jak najbardziej świadczy o realizowaniu w życiu chrześcijańskiej służby bliźnim, a zwłaszcza tym maluczkim. Z tego powodu postanowiłam przedstawić Pańską osobę naszej „Jednookiej” wspólnocie.

Mam 33 lata, z wykształcenia i zawodu jestem anglistą, tłumaczem, któremu obecnie brakuje czasu na zajmowanie się przekładami. Przetłumaczyłem m.in. dla IW „Pax” książkę znanego piosenkarza amerykańskiego Cliffa Richarda „Ty, ja i Jezus” – sto krótkich, ulubionych przez niego fragmentów biblijnych, opatrzonych komentarzami, które dały mi wiele do myślenia. Mogę nawet powiedzieć, że wskazały mi drogę. Spośród kilku innych książek dwie nie ukazały się drukiem, bo w tym okresie „Pax” popadł w kłopoty finansowe, ale uważam je za bardzo cenne: ogromna praca o Bonifacym z Devon, który chrystianizował Niemcy, oraz książka dla młodzieży o tematyce science fiction, ale bardzo chrześcijańska. Sądzę, że teraz warto byłoby je wydać.

Byłem też tłumaczem politycznym, tzn. w czasie wizyty w Polsce prezydenta Busha pracowałem wśród jego najbliższej obsługi. Było to dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie, bo z bliska mogłem obserwować działanie całej ogromnej machiny, wprzężonej w obsługę prezydenta Stanów Zjednoczonych. Podobał mi się styl pracy, organizacja, rzeczowość i to, że gdy się pracuje, to się pracuje, a jak odpoczywa – to odpoczywa. Spodobało mi się amerykańskie podejście do pracy. Jeśli się spóźniam do pracy, to znaczy, że kradnę pieniądze tego, kto mi płaci, i że to jest grzech. Wyciągnąłem z tego wnioski i choć może nie jestem jakimś wybitnym pracownikiem, staram się czas własnej pracy, a także czas podległych mi osób, wykorzystać maksymalnie.

Obecnie pracuję w kilku miejscach naraz. Środki utrzymania zapewnia mi posada w międzyrządowej Amerykańsko-Polskiej Komisji ds. Pomocy Humanitarnej, zajmującej się wykorzystaniem finansowej pomocy zagranicznej, której resztki jeszcze docierają do Polski ze Stanów Zjednoczonych. Przeznacza się je na różnego rodzaju programy, np. na niskooprocentowane kredyty dla rolników, a także na typową pomoc humanitarną: dla szpitali, ośrodków zdrowia na wsi oraz na program, który sam rozpocząłem i który jest dla mnie najważniejszy – pomoc dzieciom w domach dziecka oraz zagrożonym sieroctwem społecznym.

Inne moje prace mają charakter społeczny. Jestem przewodniczącym Towarzystwa „Nasz Dom” i doradcą w Urzędzie Rady Ministrów. Dotychczas była to funkcja przy ministrze edukacji narodowej. Teraz też zapewne będzie zlokalizowana przy ministrze tego resortu. Dotyczy również spraw pomocy dzieciom.

Jakiego rodzaju jest to pomoc?

Ten program opiera się na analizowaniu potrzeb placówek opiekuńczych: domów dziecka, ośrodków wychowawczych, świetlic terapeutycznych dla dzieci zagrożonych, pogotowia opiekuńczego. Takich miejsc stałej opieki jest w całej Polsce ok. czterystu. Ponadto istnieje jeszcze ok. stu placówek kościelnych, głównie prowadzonych przez Kościół rzymskokatolicki. Najpierw bada się potrzeby, następnie wnikliwie je analizuje. Tak powstał bank danych, z których teraz korzysta także MEN. Po analizie potrzeb następuje ocena finansowa. Nie chodzi jednak o interwencje, które łatałyby dziury w budżecie tych placówek, chociaż i w tym pomagamy. Chodzi o działania prowadzące do przekształcenia państwowych zakładów opiekuńczych w tzw. domy rodzinne lub rodzinkowe.

Jak to się ma do zadań międzyrządowej komisji pomocy humanitarnej i co to ma wspólnego z Pana dyrektorowaniem?

Zawsze poszukiwałem dla siebie miejsca w życiu, które nie byłoby nastawione wyłącznie na zarabianie pieniędzy, lecz uwzględniało moje duchowe wybory. Chciałem, żeby z mojej pracy wynikało coś dobrego. Zacząłem pracować w komisji przy ambasadzie amerykańskiej, ponieważ zajmowała się ona pomocą humanitarną. Był rok 1990, sytuacja w kraju, jak pamiętamy, bardzo ciężka. O pomoc zabiegano ze wszystkich stron. Zaczęły przychodzić listy z domów dziecka. Niestety, nie mogliśmy im pomóc, gdyż amerykańskie przepisy nie zezwalały na udzielanie wsparcia instytucjom państwowym, a domy dziecka były przecież państwowe... Po kolejnym takim liście postanowiłem odwiedzić jeden z tych domów dziecka -”Nasz Dom” na warszawskich Bielanach.

„Nasz Dom”, założony przed wojną przez Janusza Korczaka jako sierociniec dla dzieci polskich (dla dzieci żydowskich istniał dom przy ul. Krochmalnej), prowadziła najbliższa współpracownica Starego Doktora, znakomity pedagog, Maryna Falska. Oni oboje założyli również Towarzystwo „Nasz Dom”, którego jesteśmy kontynuatorami. Jak już raz tam wszedłem i poznałem wspaniałą dyrektorkę Teresę Skudniewską, po prostu „wpadłem”. Mam takie „amerykańskie” nastawienie – jak coś rozpoczynam, muszę to doprowadzić do końca. Tylko że sprawy i problemy moich dzieci nigdy się nie kończą, a chyba nawet narastają, więc wygląda na to, że będę się nimi zajmował do końca życia.

Czy będzie Pan, jak Korczak, świeckim zakonnikiem, który życie poświęcił cudzym dzieciom?

Ja mam własną rodzinę: wspaniałą żonę i troje dzieci, a właściwie już czworo, bo jestem prawnym opiekunem czwartego, z domu dziecka. W działaniu Towarzystwa „Nasz Dom” zmierzamy do tego, by państwowe domy dziecka zostały zastąpione innymi formami wychowania rodzinnego – najbardziej naturalnego i najbardziej przez dzieci pożądanego.

Zasadę rodzinnego wychowania realizował prawie sto lat temu diakonat ewangelicki w Miechowicach na Śląsku, założony przez matkę Ewę Thiele von Winkler. Nazywał się „Ostoja Pokoju”. Jego system wychowawczy polegał na tym, że diakonisa, „mateczka”, opiekowała się grupą dwanaściorga dzieci w różnym wieku i różnej płci (jak to jest w normalnych rodzinach) od ich najwcześniejszego dzieciństwa aż do osiągnięcia samodzielności. Instytucja rodzinnych domów dziecka była za czasów PRL również popularyzowana.

Owszem, istnieje system rodzinnych domów dziecka, ale jest źle traktowany pod względem finansowym przez władze kuratoryjne i dlatego podupada. W dodatku praktycznie każdy ma prawo otworzyć własny rodzinny dom dziecka, wystarczy, że zgłosi taką chęć w kuratorium. Jeśli już muszą istnieć instytucje wychowawcze, to powinny przybierać kameralne formy. Chodzi bowiem o to, by dzieci mogły nauczyć się normalnego życia w rodzinie, przygotować się do pełnienia funkcji rodzicielskich i założenia własnej, zdrowej rodziny. Zależy nam również na tym, by podejmować próby mające na celu przywrócenie dzieciom ich rodzin naturalnych. Teraz, gdy dziecko znajdzie się pod kuratelą państwową, mało kto pracuje z jego rodziną. A ta czasem jest do uratowania. Jeśli jednak rodziny nie da się już uratować, należy szukać dla dziecka rodziny zastępczej zamiast umieszczać je w domu dziecka, który wcale nie jest jego domem.

Czy nie ma już instytucji sądowych kuratorów nieletnich? Przecież to kuratorzy pracują z rodzinami.

Na jednego kuratora przypada trzydzieścioro troje podopiecznych i to zamieszkałych w różnych miejscach. Jego praca na ogół ogranicza się do jednorazowej wizji lokalnej, opisu sytuacji (że np. dziecko jest maltretowane lub głodzone) i złożenia wniosku do sądu rodzinnego o skierowanie dziecka do placówki opiekuńczej. Nie istnieją w Polsce odpowiednie służby społeczne. Nikt nie interweniuje w życie zagrożonej rodziny – ani szkoła, ani wydziały opieki społecznej przy ZOZ-ach. Nauczyciel może co najwyżej wskazać, które dziecko potrzebuje bezpłatnych obiadów w szkole. Na tym koniec.

Nie zajmuję się tymi sprawami zza biurka. Poznałem osobiście ponad 150 placówek i wyrobiłem sobie ugruntowany pogląd. Mój stosunek do tych problemów nie jest wyłącznie emocjonalny. Nauczyłem się rozumieć dzieci, wśród których mam wielu dobrych przyjaciół. Nauczyłem się patrzeć na świat z ich punktu widzenia – bardzo trzeźwego, dojrzałego, opartego na bardzo złych doświadczeniach. I dlatego mogę im pomóc.

I temu służą też programy telewizyjne?

Telewizyjne i radiowe. „Daj szansę dzieciakowi” to była loteria na rzecz dzieci, przy okazji której sygnalizowaliśmy poważne tematy, pokazywaliśmy trudne problemy ilustrując je przykładami z całej Polski. Inny charakter miały audycje nadawane w III Programie Polskiego Radia i w Radiu dla Ciebie. Teraz z kolei rozpoczynamy współpracę z Polsatem i Radiem Zet. Akcja „Dzieciak” ma charakter rozrywkowy, ale posługując się rozrywką przemycamy treści wcale nie rozrywkowe. Przy okazji chodzi o zdobywanie środków na wspomożenie programu szczęśliwszego dzieciństwa dla najbardziej pokrzywdzonych. Chcę jednak podkreślić, że w mojej działalności nie przewiduję zdobywania środków przez kwesty uliczne. Nasze dzieci nie chcą wyżebranych pieniędzy.

Dlaczego nazywa Pan to tak brzydko? Przecież akcja Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy nikogo nie upokarza...

Wydaje mi się, że w akcji Owsiaka ważniejsze jest skupienie młodzieży wokół wspólnego działania niż sam cel końcowy. Przy czym chore dzieci, na rzecz których urządzane są zbiórki, mają rodziców. Gdybyśmy to my zbierali na „sierotki”, byłoby to upokarzające. Są inne sposoby zdobywania funduszy. Znak „Dzieciak” pojawił się już na opakowaniach cukru, na grach dziecięcych, na pluszowych zabawkach, na rajstopach. Pewien procent ze sprzedaży tych produktów trafia do kasy Towarzystwa. W tym roku odbędzie się kilka ciekawych imprez dochodowych, np. koncert Diany Ross. Urządzamy też happening pod kryptonimem „Kopiec Kopernika”. Będzie to akcja wyjątkowa, gdyż właśnie dzieci szkolne mają przynieść banknoty, stare tysiączłotówki, zbierane w całej Polsce. Usypie się z nich wielki kopiec. Narodowy Bank Polski jest zadowolony, bo ściągniemy z rynku trochę makulatury. Akcja ma też charakter wychowawczy – dzieci przekonają się, że ich groszowy wkład może przynieść potężny efekt. Zaplanowaliśmy ten happening na 17 czerwca.

Wspomniał Pan o wyborach życiowych. Zapytam więc, dlaczego wybrał Pan Kościół ewangelicko-reformowany? Jak wyglądały Pana poszukiwania duchowe?

Zawsze wierzyłem, że świat nie powstał z niczego, lecz został stworzony. Ten, kto go stworzył, Bóg, rządzi nim i naszym życiem. Jako nastolatek przez parę lat poszukiwałem swojego miejsca – od buddyzmu po różne wyznania chrześcijańskie. Dom, z którego pochodzę, był intelektualnie katolicki, więc na początku trochę próbowałem odnaleźć się w tym nurcie chrześcijaństwa. Niestety, na polskim katolicyzmie ciąży tradycja, uwikłanie w politykę, zainteresowanie dobrami materialnymi, a brakuje mi świadectwa Ewangelii, zwłaszcza u hierarchów. Ja chciałem być tam, gdzie są mniejsi, słabsi, ubożsi... W zasadzie jednak konfesja nie ma dla mnie wielkiego znaczenia, wierzę w jeden, święty, powszechny, apostolski Kościół Jezusa Chrystusa i nie trzeba do tego labiryntów teologiczno-dogmatycznych. W każdym wyznaniu – czy to katolickim, czy reformowanym – są wierzący i niewierzący. Z tych wierzących składa się Kościół. Jedni w tej wierze potrzebują wielu symboli i pośredników. Inni słuchają tylko Ewangelii i śpiewają XIX--wieczne pieśni. Ja taki właśnie zbór wybrałem. Wcale jednak nie jestem bezkrytyczny. Po kilku latach dostrzegam, że i w naszym Kościele istnieje obciążenie tradycją, pewne skostnienie, że potrzebne są zmiany. Jeśli one nie nastąpią, Kościół musi się liczyć z groźbą kurczenia się.

Brzmi to bardzo pesymistycznie. Jakie zagrożenia Pan widzi?

Na nabożeństwach – prawie same siwe głowy, brak liderów młodzieżowych czy programu ich kształcenia. Wiem, że Kościół to my, ale z racji moich zajęć nie mogę mu, niestety, poświęcić więcej czasu niż dotąd (w zeszłym roku pomagałem w organizowaniu kursu katechetycznego). Razi mnie, że Kościół nie jest misyjny, nie ewangelizuje. A przecież jest to polecenie naszego Pana: „Idźcie i czyńcie uczniami...” Przyznam się, że czasami przysypiam na nabożeństwie. Rozmawiałem już o tym z naszymi księżmi, bo uważam, że to także zniechęca młodzież. A co gorsza – nie przyciąga nowych ludzi. Bez przypływu „nowej krwi” do Kościoła, bez wsparcia młodych i zapalonych nasz Kościół nie może być Ecclesia reformata semper reformanda.

Na ostatnim Zebraniu Ogólnym zboru warszawskiego został Pan wybrany jednym z zastępców delegata na Synod, ale nawet nie pełniąc tej funkcji ma Pan prawo uczestniczyć w obradach Synodu i powiedzieć publicznie wszystko, co Pana niepokoi, i przedstawić propozycje rozwiązań. Serdecznie do tego zachęcam i dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg