Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

10 / 1994

PANI FARARKA

Kiedy zobaczyłam Panią po raz pierwszy na tej konferencji1, dziewczynę o okrągłej buzi, wesołą, w szortach, sądziłam, że mam do czynienia ze studentką zaangażowaną w pracę młodzieżową. Tymczasem okazało się, że jest Pani fararką1, ordynowanym duchownym, i samodzielnie pracuje w całkiem dużej parafii, liczącej ok. 1600 osób. Jak do tego doszło? Proszę powiedzieć parę słów o swojej niezwykłej, choć tak jeszcze krótkiej, drodze życiowej.

– Moja droga życiowa jest całkiem zwyczajna. Urodziłam się we wsi Bystre (wówczas jeszcze w Czechosłowacji). Moja mama jest nauczycielką a ojciec kierowcą. Jesteśmy rodziną wierzącą. Od najmłodszych lat wychowywano mnie w wierze. Byłam czynna w szkole niedzielnej, w kole młodzieży przy naszym ewangelicko-augsburskim zborze w Hanušovcu. Zawsze lubiłam być wśród ludzi, coś robić, pomagać. Oczywiście katechizacja i praca z młodzieżą w Kościele była wtedy zakazana, ale u nas zawsze zbór żył.

W gimnazjum w Giraltovcach, gdzie uczęszczałam w latach 1984-1988, zainteresowałam się psychologią i postanowiłam ją studiować. Niestety, po maturze szkoła nie poparła mojego podania na studia z powodu „idealistycznego światopoglądu”. Jedynym kierunkiem, jaki mi pozostał (poza naukami ścisłymi, które mnie mało interesowały) i jaki wiązałby się z moim najgłębszym pragnieniem pomagania ludziom, okazała się teologia. W roku akademickim 1988/1989 podjęłam studia na Wydziale Teologicznym im. Jana Amosa Komeńskiego, a kiedy rozpoczęłam drugi rok, nastąpiła u nas rewolucja. Wszystko się wtedy zmieniło. Mogłam i ja zmienić wówczas wydział, ale już nie chciałam – byłam bardzo zadowolona z obranego kierunku.

Wiem jednak, że studia ukończyła Pani w Niemczech. Jak i kiedy tam Pani trafiła?

– Na czwartym roku nasz Wydział otrzymał cztery stypendia do Niemiec. W drodze konkursu udało mi się zdobyć miejsce. Trafiłam do Monasteru, na Uniwersytet Westfalski. Przez rok studiowałam tam duszpasterstwo i psychologię – pod kątem przydatności do oczekującej mnie pracy. Bo już wiedziałam, że moim powołaniem jest duszpasterstwo.

W Niemczech miałam znakomite warunki zarówno do rozwoju intelektualnego, jak i duchowego. Mieszkałam w Mutterhaus – w domu opieki sióstr diakonis, którym pomagałam w pracy. Właściwie bardzo chciałam u nich zostać, ale trzeba było wracać do kraju i stanąć do zadań, które wyznaczył mi mój Kościół.

Czy miała Pani wyznaczony staż, wikariat w jakiejś parafii?

– U nas nie ma stażu, dwuletni wikariat odbywam sama, jestem w parafii jedynym duchownym.

Tak od razu po studiach? Rzucona na głęboką wodę?

– Zostałam ordynowana 1 sierpnia 1993 r., wkrótce po powrocie z Niemiec. U nas jest tyle parafii, gdzie brakuje duchownych, że nie ma możliwości, by ordynowany pastor dalej przyuczał się przy starszym koledze. Zresztą miałam już praktykę, bo w czasie studiów i podczas wakacji pracowałam w moim rodzinnym zborze z dziećmi i młodzieżą. A teraz stanęłam do pracy tam, gdzie postawił mnie Kościół. Biskup posłał mnie do Malińca i Ozdinu.

Jak Panią tam przyjęto? Taka młoda i do tego dziewczyna...

– Nie miałam żadnych trudności, choć, rzeczywiście, po dziesięciu kolejnych proboszczach byłam w tej parafii

pierwszą kobietą-księdzem. Ludzie byli mnie ciekawi, przyjęli więc życzliwie i od początku starali się pomóc. Nigdy nie miałam trudności w kontaktach, lubię ludzi, więc i oni odpłacają mi życzliwością. Nigdy nie zrobili mi przykrości, a gdy zdarzy się, że się rozpłaczę, nie traktują tego jako objawu niedorośnięcia do urzędu, który sprawuję, lecz jako szczery wyraz uczuć. I jestem przez nich przyjmowana jako bardziej „swoja".

A często zdarza się Pani rozpłakać?

– No, zdarza się. Zwłaszcza na pogrzebach. Pamiętam, że gdy pierwszy raz prowadziłam pogrzeb, chowałam młodego człowieka, ojca dwojga małych dzieci. Strasznie żal mi było tych jego dzieci, żony, matki... Po pogrzebie poszłam więc do nich, żeby porozmawiać i pocieszyć Słowem Bożym. Ale te kobiety zaczęły na mnie strasznie krzyczeć: że to niesprawiedliwe, że Bóg zabrał tak młodego człowieka, żebym się stąd wynosiła! Nie chciałam jednak uciekać, więc już nic więcej nie powiedziałam, tylko podeszłam do nich, objęłam je i rozpłakałam się. I tak razem płakałyśmy. Dziś są w Kościele nie tylko te dzieci, ale i ich matka, która mi bardzo pomaga.

Kiedy przyjechałam do Malińca przed rokiem, nie znałam tam nikogo. Poprosiłam więc kobiety, które przyszły na pierwsze nabożeństwo, żeby mi wypisały nazwiska i adresy wszystkich starych i chorych. Rozpoczęłam od wizyt domowych. Kupiłam słodycze i wyruszyłam. Ci starzy i chorzy ludzie byli bardzo wdzięczni, że ktoś się nimi zainteresował, odwiedził, porozmawiał, wysłuchał.

Potem poszłam do szkoły. Na 200 dzieci jako ewangelicy zapisanych było 160. Teraz na nabożeństwa przychodzi do kościoła 110 dzieci.

Jak Pani tego dokonała?

– Zebrałam je, powiedziałam, kim jestem i co będziemy razem robić: grać, śpiewać, uprawiać sporty, chodzić na wycieczki. Założyłam chór dziecięcy, uczę ich grać na pianinie. Cztery godziny tygodniowo spędzamy na sali gimnastycznej. Mam dwie grupy dziecięce – szkolną i przedszkolaków.

W pierwszą niedzielę po przyjeździe ogłosiłam, że w soboty będę prowadziła zajęcia z młodzieżą. Szkoła średnia oddalona jest o 30 km, ale na soboty i niedziele uczniowie (a także niektórzy studenci) przyjeżdżają do domów. Kupiłam młodzieżowe śpiewniki kościelne i każde zajęcia rozpoczynamy modlitwą i pieśnią. Uczę ich nie tylko śpiewać pieśni, ale po prostu modlić się, bo niektórzy nie znają nawet „Ojcze nasz". Potem mam kazanie. Po takim krótkim nabożeństwie prowadzę wykłady, które mają wywołać dyskusję – np. o okultyzmie, o seksie, o świadkach Jehowy. Najważniejsza jest właśnie ta dyskusja. Pokazuję im wideokasety z historiami ze Starego Testamentu – o Mojżeszu, Abrahamie. Mam też na kasetach cztery Ewangelie. Kasety te wypożyczam w Bratysławie, a nasze kościelne pismo informuje o wszystkich nowościach w tej dziedzinie, jak również o stosownych lekturach. Na początku musiałam kupić wiele książek dla dzieci i młodzieży.

Skąd na to wszystko pieniądze?

– To był mój pierwszy problem, ale przekonałam ludzi, którzy chodzą do kościoła, że muszą dać pieniądze na swoje dzieci. Z kilku kolekt i specjalnych ofiar kupiłam książki i inne pomoce – magnetofon, magnetowid, piłki.

Jak wygląda Pani tydzień pracy?

– W niedzielę odprawiam nabożeństwa w trzech różnych zborach. Po południu prowadzę zajęcia z przedszkolakami – gram z nimi i śpiewam. Równolegle jedna z dziewcząt (przygotowujemy się wspólnie) prowadzi spotkanie z młodzieżą. W tygodniu – jak już wspomniałam – mam zajęcia z dziećmi i młodzieżą wyższych klas szkoły podstawowej oraz godzinę biblijną dla dorosłych. Omawialiśmy w tym roku Ewangelię wg Mateusza oraz święta roku kościelnego.

Ponadto, jak tylko przyszłam, otworzyłam szeroko drzwi plebanii dla wszystkich. Każdy może tu do mnie przyjść – od dziecka do staruszka, o każdej porze dnia i nocy.

I jakie są efekty tej pracy?

– Doprowadziłam już pierwszą grupę do konfirmacji. To najważniejsze. Bardzo się z tego cieszę, ale i boję. Czy ci młodzi ludzie wytrwają w Kościele? Przecież przedtem w ogóle do kościoła nie chodzili. Czuję się za nich odpowiedzialna. Pewną gwarancję stanowi to, że przejdą teraz do grupy młodzieżowej i będą uczestniczyli w jej zajęciach.

Działają dwa chóry: dziecięcy, 22-osobowy, i młodzieżowy (w którym śpiewają także dorośli) – 37-osobowy.

Wybory w parafii wyłoniły nowych prezbiterów, osoby, które dawniej w ogóle nie chodziły do kościoła, a dziś nie tylko przychodzą na wszystkie nabożeństwa, ale świadomie chcą w Kościele być i dla niego pracować.

Ludzie bardzo mi pomagają. Jak byłam chora, to np. dobry ksiądz katolicki zabrał moje dzieci do siebie na nabożeństwo, żeby nie były pozbawione Słowa Bożego.

Czy nie ma żadnych rys na tym pięknym obrazie?

– Och, są bardzo poważne problemy. Największy to ateizacja i zmaterializowanie społeczeństwa. W Malińcu były duże zakłady – huta szkła i porcelany oraz kołchoz. Ludzie zarabiali tu bardzo dobrze. Pobudowali sobie domy, pokupowali samochody. Niedzielę przeznaczali na mycie samochodu i różne prace domowe. Teraz nastała moda na telewizję satelitarną, jest już w co drugim domu. Dzieci przychodzą ze szkoły i zasiadają przed telewizorami. Oglądają jak leci: kryminały, horrory, filmy porno. Rodzice mają spokój w domu, a dzieci uczą się przemocy, obojętności wobec okrucieństwa. Powszechnym ich marzeniem staje się luksusowy samochód. Nie uczyć się, nie za wiele pracować, a dobrze żyć.

Ja nie mogę bezpośrednio wtrącać się w ich życie. Muszę działać dyskretnie, przyciągać dzieci zajęciami na tyle atrakcyjnymi, żeby uznały, że ciągłe siedzenie przed telewizorem jest nudne. Za dziećmi przychodzą rodzice. W Boże Narodzenie przygotowaliśmy jasełka, na które przyszli wszyscy dorośli, nie tylko rodzice. Niektórzy zaczęli odtąd przychodzić do kościoła i w zwykłe niedziele.

Drugi problem to pijaństwo. Ono też wynikło z dobrych zarobków, braku aspiracji i praktycznie bardzo ograniczonych za komunizmu możliwości życiowych. Są tacy, którzy gwiżdżą, kiedy przechodzę koło restauracji, ale muszę to zmilczeć i nie dać nic po sobie poznać. Czasami okazuje się nawet, że mogę im pomóc. To się udaje w przypadku, gdy staję się powiernicą, przyjaciółką rodziny z problemami alkoholowymi.

Trzeci problem, bardzo poważny, to małżeństwa mieszane. Okoliczna ludność była skomunizowana, więc przynależność wyznaniowa ewangelicka (mniejszość) czy katolicka (większość) nie miała tu znaczenia – małżeństwa zawierano w Urzędzie Stanu Cywilnego. Teraz nagle okazało się to istotne. Ludzie szukają Boga, szukają swego miejsca w życiu, dzieci zaczynają zadawać niewygodne pytania. Zaznaczają się podziały konfesyjne w rodzinach: córki matki katoliczki chodzą na naukę religii do kościoła katolickiego, synowie ojca ewangelika – do szkoły niedzielnej.

Z Pani wypowiedzi wynika, że okolica jest bardzo zamożna. Czy kryzys gospodarczy, który dotknął przecież wszystkie kraje postkomunistyczne, ominął Maliniec?

– Kryzys już daje o sobie znać, choć ludzie nie chcą go dostrzec. Mają jeszcze spore zapasy. Ale zapowiedziane już zostało zamknięcie huty, jako nierentownej, od trzech miesięcy kołchoz nie wypłaca poborów. Jako duszpasterz tych ludzi czuję się za nich odpowiedzialna również w dziedzinie materialnej. Z tej racji jestem np. wzywana wraz ze starostą i księdzem katolickim na rokowania w zakładach. Musimy przygotować się na gorsze czasy i moje działanie opiera się na wierze w Bożą pomoc i w Boże błogosławieństwo.

Tyle zadań, tyle problemów. Myśli Pani, że da sobie z tym wszystkim radę?

– Ufam, że z Bożą pomocą – tak. Czasem, gdy czuję ten cały ciężar odpowiedzialności, wspominam diakonisę – tak chciałabym być jedną z nich! Być jedną z wielu, robić, co mi każą, nie musieć samej decydować o wszystkim. Ale to moja służba, której się dobrowolnie podjęłam. Nie chcę być duchownym tylko na kazalnicy. Jestem wolna, mam czas dla ludzi – 24 godziny na dobę. Oni są moją rodziną, jestem z nimi: w ich i w moim domu. Bóg mnie nie opuści.

Będę się za Ciebie modlić, Mario, miła Pani Fararko. Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg

Rozmowę przeprowadzono 16 czerwca br. podczas II Środkowoeuropejskiej Konferencji Ewangeliczek w Berlinie (zob. sprawozdanie na s. 11)

1 Fararka – żeńska forma słowackiego farar – ksiądz