Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 1994

ROZMOWA Z PROF. DR HAB. EWĄ CHOJECKĄ HISTORYKIEM SZTUKI, PRZEWODNICZĄCĄ BIELSKIEGO ODDZIAŁU PTE

Jest Pani Profesor osobą dobrze znaną w środowisku historyków sztuki, autorką cenionych prac, artykułów i książek z tej dziedziny, zwłaszcza dotyczących kultury i historii Śląska. Tutaj zaś, w Bielsku, cieszy się Pani popularnością wśród współwyznawców jako przewodnicząca miejscowego oddziału Polskiego Towarzystwa Ewangelickiego. Przed z górą dwoma laty była Pani jedną z bohaterek reportażu Krystyny Lindenberg „Bielskie dylematy", zamieszczonego w nr. 3/91 „Jednoty". W redakcji uznaliśmy jednak, że to trochę za mało i czas najwyższy, aby Czytelnicy mogli lepiej poznać Pani sylwetkę i poglądy. Co na wstępie zechciałaby Pani sama o sobie powiedzieć?

– Najkrócej rzecz ujmując: z urodzenia jestem Ślązaczką, przyszłam na świat w tym właśnie bielskim domu, w którym teraz pijemy herbatę i rozmawiamy. To, że ten rodzinny dom zachował się mimo wojny i różnych niesprzyjających okoliczności, uważam za wyjątkowy dar losu. Cenię to sobie bardzo i traktuję jak zobowiązanie... Z pochodzenia natomiast jestem poznanianką. Już zestawienie tych dwóch faktów tworzy określony kontekst, który tłumaczy takie moje cechy, jak pragmatyzm, organicznikowskość, antysarmackość. Jeśli do tego dodamy tradycje prawnicze w rodzinie, łatwo przyjdzie też wyjaśnić, skąd u mnie takie trzeźwe, logiczne myślenie. A na to wszystko nakłada się jeszcze moja historia sztuki, której zawdzięczam artystyczne widzenie świata, intuicyjne dostrzeganie podtekstów i subtelności. Muszę powiedzieć, że wszystkie te cechy okazują się niezmiernie przydatne właśnie tutaj, na tym obszarze południowo-zachodniej Polski...

I w ten właśnie sposób dotknęła Pani pierwszego wątku naszej rozmowy. Wiedziałam, że nie sposób go będzie pominąć, jeśli rozmówczynią jest osoba tak wrośnięta w tę ziemię, jak Pani, tak dobrze znająca jej powikłaną historię, której w szkołach niestety nie uczą, i tak zaangażowana w przywrócenie temu regionowi należnego mu miejsca i roli.

– Zacznijmy od tego, że ten skrawek pogranicza zawsze był postrzegany na zasadzie peryferii i zaścianka. Wynika to m.in. z faktu, że w Polsce częściej myśli się w kategoriach dośrodkowych, centralistycznych, „dowarszawskich", a tylko z rzadka dostrzega się, że w sensie cywilizacyjno-kulturowym stanowimy fragment wielkiej pochylni europejskiej, opadającej łagodnie od Zachodu na Wschód i kończącej się gdzieś na Uralu. Patrząc z takiej perspektywy można łatwo dostrzec, że Śląsk Cieszyński i zachodnia Małopolska należą do tej bardziej rozwiniętej, zachodniej części kraju. Tu zawsze przecinały się wielkie szlaki komunikacyjne. Tędy, przez Bramę Morawską, przebiega droga z południa Europy i tu się rozwidla – jedna odnoga podąża ku Krakowowi, Przemyślowi i dalej na Kijów, druga prosto zmierza na północ, w kierunku Bałtyku i Skandynawii.

Ten punkt przecięcia się linii z południa, północy i wschodu powodował z jednej strony naturalną otwartość tego obszaru, przepustliwość granic a w konsekwencji wielką różnorodność – wielokonfesyjność (katolicy, luteranie, żydzi) i wielojęzyczność (polski, czeski, słowacki, niemiecki, a w pewnych okresach także węgierski). Jednym słowem – wspaniała mieszanka i bogactwo kulturowe! Z drugiej natomiast strony, gdy pojawiały się tu konflikty, gdy do władzy dochodziły dyktatury, które w imię „narodowej czystości" etnicznej, rasowej, religijnej wzbudzały nienawiść do żyjącego tuż obok brata – wydarzenia przybierały niespotykane gdzie indziej rozmiary i zawsze kończyły się tragedią: za każdym razem następował upadek cywilizacyjny. Czy da pani wiarę, że my tu jeszcze dziś mamy w kościach wojnę trzydziestoletnią! Zła pamięć o niej przetrwała przekazywana z pokolenia na pokolenie – tak straszna tu była nienawiść wyznaniowa...

W ostatnich wyborach ubiegała się Pani o fotel senatora z listy Kongresu Liberalno-Demokratycznego. W swoim „credo" wyborczym napisała Pani m.in.: „Ta ziemia zamiera, gdy narzucany jest ideologiczny przymus, nakaz nienawidzenia, gdy narzucane są fizyczne i duchowe żelazne kurtyny, a prawo naginane do koniunktury. Tak działo się w czasach dawnych i niedawnych. Tę lekcję trzeba nam dzisiaj spożytkować dla urządzenia naszego tu i teraz". Jakie praktyczne wnioski powinny wynikać. Pani zdaniem, z tej lekcji historii?

– Otóż zawsze, gdy pojawiały się dyktatury, zabijano nam granice deskami, działając wbrew naturze, bo – jak już powiedziałam – ten obszar jest naturalnie otwarty. Dlatego w swojej kampanii wyborczej zabiegałam i będę zabiegać nadal o przywrócenie „stanu naturalnego", czyli o przepustliwe, ale i bezpieczne, granice. Dzięki temu bowiem dokonywać się tu będzie proces osmozy, który zawsze powodował, że ta ziemia rozkwitała. Bardzo ważne jest przełamanie polityki izolacji tego regionu i powstrzymanie drenażu talentów. Przez długie lata, jeśli ktoś pochodzący stąd chciał robić karierę, obojętnie jaką, musiał iść do stolicy, bo tu nie miał szans, bo tu się nic nie działo.

Inny praktyczny wniosek z bolesnej lekcji historii to przywracanie właściwego znaczenia takim pojęciom jak np. „ojczyzna" oraz mozolne odbudowywanie podstawowych wartości, a wśród nich tolerancji i wzajemnego poszanowania. Myśmy się tu napatrzyli na straszne rzeczy, na ludzkie dramaty będące wynikiem manipulowania umysłami i wmawiania, że patriotyzm polega na nienawiści do „innego". Mając świadomość historycznych tego konsekwencji jestem dziś bardzo podejrzliwa wobec wszystkich haseł głoszących ubóstwienie idei narodu i państwa. Do obu tych pojęć podchodzę z wielkim dystansem wewnętrznym, bo wiem, że mogą się stać bronią obosieczną. Dlatego za takie ważne uważam kształtowanie tutaj postaw ekumenicznych w najszerszym tego słowa znaczeniu, tzn. obejmującym całą społeczność – ogół obywateli. Tej sprawie poświęcałam wiele miejsca na spotkaniach z wyborcami. Drogę do realizowania tych najszerzej rozumianych wartości ekumenicznych upatruję m.in. w działaniu samorządów lokalnych, czyli w autentycznym przedstawicielstwie miejscowych społeczności, które przez wieki uformowały swoje oblicze. Ze spotkań przedwyborczych wyniosłam przeświadczenie, że ludzi nie interesują partie polityczne, układy sił w rządzie i parlamencie, ale to, jak oni sami mają się zorganizować, aby skutecznie pokonywać problemy swojej osady, wsi, miasteczka czy wreszcie regionu, i jak najlepiej tę swoją ziemię zagospodarować.

Trzeba przy tym pamiętać, że ludzie tu ciągle doświadczali ingerencji z zewnątrz. Ciągle ktoś mądry przyjeżdżał i mówił im, co jest dla nich najlepsze. Dziś też podejmowane są takie próby, a mieszkańcy reagują na nie wręcz alergicznie. Politycy muszą zatem mieć świadomość, że nie wolno dopuścić do sytuacji, w której ktokolwiek znów poczułby się na tej ziemi pod cudzym zarządem.

Jestem przekonana, że nasze młode i niedoświadczone państwo demokratyczne przetrzyma niejedno jeszcze przetasowanie polityczne, zmiany gabinetów, ruchy wahadła nastrojów społecznych w lewo i w prawo, koalicyjne puzzle itp. – pod warunkiem wszakże, iż uda nam się osiągnąć stabilność tu, na dole, poprzez sprawną organizację samorządową.

Jako przewodnicząca bielskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Ewangelickiego i orędowniczka budowania ekumenicznej wspólnoty ludzi, dla których Ziemia Cieszyńska, Żywiecczyzna i Bielsko to „mała ojczyzna" – jaką rolę w realizowaniu tego celu przypisywałaby Pani tutejszemu środowisku luterańskiemu?

– Chodzi przede wszystkim o to, aby ewangelicy na Śląsku Cieszyńskim nigdy nie zamienili się – pod względem kulturowym – w rodzaj skansenu, aby nigdy nie stali się miejscowym folklorem. Dlatego tak walczę o otwarte granice, bo dzięki stykowi różnych tradycji i kultur powstaje napięcie intelektualne i rodzą się twórcze impulsy. Należy też pokazywać, że tutejszy ewangelicyzm, tak zadomowiony i udomowiony, to zarazem zjawisko europejskie. Zależy mi na tym, aby tę jego europejskość wydobywać i utrwalać w świadomości. Z tą myślą przygotowywałam wraz z kolegami przez półtora roku wystawę w Muzeum Śląskim w Katowicach „Oblicza sztuki protestanckiej na Górnym Śląsku" [prof. Chojecka pełniła też funkcję komisarza wystawy – B. St.]. Ekspozycja ukazała autentyczne i wielkie wartości kulturowe protestantyzmu oraz jego rolę jako właśnie impulsu oddziałującego na rozwój zjawisk artystycznych na Śląsku.

Niestety, z żalem muszę stwierdzić, że ta piękna wystawa nie spotkała się ani z należytym zainteresowaniem mass mediów, ani instytucji, które – jak mogło się wydawać – powinny były niejako „z urzędu" przejawiać nią zainteresowanie. Na przykład Chrześcijańska Akademia Teologiczna, kształcąca przyszłych pastorów. Tymczasem jej studenci w ogóle na wystawie się nie pojawili... Wielka szkoda, bo stracono okazję obejrzenia tych dzieł sztuki zgrupowanych na jednym miejscu i ukazanych w całym kontekście kulturowym.

Mimo wszystko odczuwam pewną satysfakcję, gdyż po wystawie pozostał dobry katalog, pomyślany jako podręcznik problematyki artystycznej protestantyzmu od XVI do XX wieku; po drugie – ekspozycja wywołała duży rezonans za granicą, a po trzecie pokazała wielki potencjał, jaki tkwi w tym rzekomym zaścianku protestanckim.

Wróćmy jeszcze. Pani Profesor, do krzewienia postaw ekumenicznych wśród tutejszej różnowyznaniowej społeczności. Czy bielskie Towarzystwo Ewangelickie ma w tym swój udział?

– W środowisku tutejszego Towarzystwa Ewangelickiego czy Klubu Inteligencji Katolickiej nie pojawiają się takie zjawiska, jak nietolerancja czy pogarda dla „innego". Ludzie przychodzą na odczyty, dyskusje i koncerty organizowane przez jedną i drugą stronę. Nie odczuwam barier konfesyjnych. Na przykład z wykładem o najnowszych wykopaliskach w Izraelu wystąpiłam w naszym Towarzystwie, i w KIK-u, i w Towarzystwie Społeczno-Kulturalnym Żydów. W ubiegłym roku udało mi się nawiązać kontakt z ziomkostwem bielskich Żydów w Tel Awiwie. Ogromnie się z tego cieszę, bo oni i ich potomkowie coraz częściej odwiedzają nasze miasto. Im dłużej żyję, tym boleśniej odczuwam ich brak i dostrzegam, jakie zubożenie dla nas stanowi ich nieobecność. Dwa lata temu udało mi się umieścić tam, gdzie stała synagoga bielska, zburzona i spalona przez Niemców, okolicznościową tablicę. Na uroczystość zjechało około trzystu bielszczan-Żydów, którzy rozproszeni po całym świecie przypomnieli sobie o swej dawnej ojczyźnie.

Ważną rolę w kształtowaniu postaw ekumenicznych spełnia też Liceum Towarzystwa Szkolnego im. Mikołaja Reja, na mieście potocznie nazywane liceum ewangelickim. Szkoła ta w najlepszy sposób realizuje zasady ekumenii i tolerancji dając solidne, na dobrym poziomie wykształcenie młodzieży mieszanej wyznaniowo (ewangelicy stanowią tylko część uczniów). Osiemdziesiąt procent absolwentów liceum dostało się na studia. Ta szkoła i jej charakterystyczna lokalizacja (w najbliższym sąsiedztwie kościoła) to widomy wyraz tradycji ewangelickiej – każdy zbór budował dom modlitewny, a zaraz obok – szkołę. I tak następowało sprzężenie: Kościół – edukacja, edukacja – Kościół. Dziś o edukacji trochę zapominamy, choć mamy w tym zakresie wiele do zaofiarowania.

Mówi Pani: „mamy wiele do zaofiarowania". A czy przypadkiem nie dzieje się dziś tak, że jako ewangelicy wcale lub prawie wcale nie jesteśmy widoczni w różnych gremiach, na konferencjach i sympozjach – mam na myśli np. ważne sympozjum „Chrześcijaństwo i demokracja" i że, generalnie, nie uczestniczymy w życiu publicznym, choćby w stopniu proporcjonalnym do naszej liczby.

– Trudno mi zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, ale to prawda. Tymczasem obecność na tego typu sympozjach, jak to zorganizowane przez Fundację Batorego, o którym Pani wspomniała i na którym się zresztą spotkałyśmy, uważam za nasz obowiązek. Podobnie jak czynne uczestnictwo w innych gremiach opiniotwórczych. Poza wszystkim – nieobecni nie mają racji. Dlatego nie powinniśmy mieć pretensji, jeśli często nas się w Polsce nie zauważa lub przechodzi do porządku nad naszym istnieniem, skoro my sami nie wykorzystujemy okazji, by zaprezentować siebie i swój dorobek. A mamy – powtarzam – do zaofiarowania dużo, nawet nieproporcjonalnie dużo w stosunku do liczby wyznawców naszych Kościołów. Jest to wielki, niewykorzystany potencjał. Otorbianie się we własnych środowiskach wyznaniowych to prosta droga do getta. A wiadomo, że każda zamknięta grupa wcześniej czy później zaczyna się wyjaławiać i wytracać. To powinno dla nas stanowić przestrogę a zarazem zachętę do otwarcia się na rzeczywistość i otaczający nas świat. Bo czego jak czego, ale świata my się bać nie musimy! Tylko w konfrontacji z jego realiami nasze Kościoły i my sami możemy stale na nowo się reformować. A ten proces uchroni nas przed losem nieciekawego skansenu.

W Bielsku-Białej pod koniecwrześnia 1993 r.

Rozmawiała Barbara Stahlowa