Drukuj

7 / 1993

ROZMOWA Z DR. WITOLDEM BRODZIŃSKIM PREZESEM SYNODU KOŚCIOŁA EWANGELICKO-REFORMOWANEGO

Przed rokiem został Pan wybrany prezesem Synodu. Jest to najwyższy w naszym Kościele, według Prawa wewnętrznego, urząd. Poza przewodniczeniem synodalnej Komisji Prawa, która najpierw przygotowywała Prawo wewnętrzne Kościoła, a następnie projekt ustawy sejmowej o stosunkach państwo – Kościół Ewangelicko-Reformowany w RP, nie pełnił Pan innych funkcji kościelnych. Nie był Pan nawet członkiem Kolegium w swej macierzystej parafii łódzkiej. Jak po roku pracy na tym stanowisku widzi Pan naszą wspólnotę? Czy Pańskie wyobrażenia o roli prezesa Synodu z okresu pracy nad Prawem pokrywają się z praktyką?

I tak, i nie, bo istnieje konieczność zajęć związanych – nazwijmy to tak – z reprezentowaniem Kościoła. Nie tak dawno, przed Świętami Wielkanocnymi, stawałem obok ks. bp. Zdzisława Trandy przed Trybunałem Konstytucyjnym jako świadek w sprawie zaskarżonego przez rzecznika praw obywatelskich Rozporządzenia ministra edukacji narodowej o warunkach nauczania religii w szkołach. Wcześniej, w październiku i listopadzie ub. r., uczestniczyłem wraz z innymi reprezentantami Kościoła we wspólnych z Biurem ds. Wyznań Urzędu Rady Ministrów pracach nad kształtem projektu ustawy o stosunku państwa do naszego Kościoła.

Jeżeli zaś chodzi o usytuowanie prezesa Synodu w Kościele, to formalnie, podkreślam – formalnie, kieruje on pracami najwyższego gremium. Ustrój naszego Kościoła jest synodalno – prezbiterialny, a z tego wynikają określone konsekwencje. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, kiedy biorę do ręki Prawo wewnętrzne. Mam natomiast bardzo poważne zastrzeżenia do sposobu, w jaki to Prawo jest realizowane w życiu naszej wspólnoty.

Zastrzeżenia? Jakiego rodzaju?

Prezydium Synodu – organ kolegialny – ograniczało się niegdyś jedynie do przygotowania sesji synodalnej. Ja chciałbym tę praktykę zmienić, ale – podkreślam to od razu – zmienić przy poparciu i współdziałaniu pozostałych członków Prezydium.

Uważam, że Prezydium Synodu powinno być organem wewnętrznym Kościoła, wypracowującym jego strategię i dopilnowującym w okresie między sesjami Synodu właściwej realizacji uchwał. Oczywiście, mamy synodalną Komisję Rewizyjną i inne komisje, mamy przede wszystkim Konsystorz – grono ludzi, którzy o wiele więcej od nas pracują...

Ale przecież w okresach intersynodalnych władzę wykonawczą w Kościele sprawuje Konsystorz, a nie Prezydium Synodu. Jak więc to, o czym Pan mówi, ma się do roli i zadań Konsystorza?

Prezydium Synodu nie może wkraczać w kompetencje Konsystorza ani go zastępować. To byłoby bardzo poważne naruszenie Prawa wewnętrznego. Prezydium Synodu mogłoby natomiast podjąć próbę (choć może jeszcze nie teraz) określenia np. stosunku naszej społeczności do dalszego uczestniczenia w pracach Polskiej Rady Ekumenicznej. Pozostaję pod przemożnym wrażeniem tego, co obserwowałem podczas ostatniego Walnego Zgromadzenia PRE, w którym osobiście uczestniczyłem w styczniu, a co wystarczająco opisała w „Jednocie” (nr 3/93) red. Barbara Stahlowa.

Powtarzam: Prezydium Synodu nie może zastępować ani Konsystorza, ani Synodu, ani też wyręczać synodalnej Komisji Rewizyjnej. Powinno natomiast być płaszczyzną, gdzie rodzą się refleksje i programy dotyczące funkcjonowania Kościoła. Warunki życia Jednoty ewangelicko-reformowanej nigdy nie były w Polsce łatwe, a obecnie bynajmniej nie są łatwiejsze aniżeli 5, 10 czy 15 lat temu. Nie istnieje wprawdzie zagrożenie ingerencją ze strony państwa, daje się natomiast obserwować zjawisko ekspansji Kościoła rzymskokatolickiego wobec instytucji państwowych, jakby próby zawłaszczenia państwa przez ten Kościół. Zdajemy sobie sprawę, że katolicy w Polsce stanowią przytłaczającą większość, ale z drugiej strony my, chociaż jesteśmy mniejszością, powinniśmy właśnie jako mniejszość odpowiedzieć na to w bardzo stanowczy sposób. Propozycję stanowiska w tej sprawie mogłoby od strony koncepcyjnej wypracować Prezydium Synodu.

Prezydium Synodu powinno być też bardzo otwarte na inne agendy Kościoła, zwłaszcza w kontaktach z Konsystorzem. W ostatnim okresie intersynodalnym zaczęliśmy zapraszać na nasze posiedzenia prezesa Konsystorza, a także – dwukrotnie – przewodniczącego Komisji Rewizyjnej.

Pomimo że nie mamy prawa stanowienia i decydowania, to jednak czujemy się odpowiedzialni za całą naszą wspólnotę wyznaniową. Chcemy wiedzieć, co się w niej dzieje i sami w niej działać – może nie tyle w imieniu Synodu, ile z jego upoważnienia. Jako Prezydium powinniśmy także przyglądać się, w jaki sposób są realizowane postanowienia Prawa wewnętrznego. A ta sprawa wcale nie przedstawia się najlepiej.

Jakie i wobec kogo ma Pan i Prezydium zastrzeżenia?

Kościół ma, jak powiedziałem, ustrój synodalno – prezbiterialny. Ze względu jednak na zagrożenia, jakie niosła dla Kościoła PRL–owska rzeczywistość, bezpieczniej było, aby całość spraw trzymał w swoim ręku Konsystorz, wąskie grono zaufanych i oddanych Kościołowi ludzi. W ten sposób ukształtowała się przez tych kilkadziesiąt lat pewna tendencja centralistyczna. Teraz chodzi o to, aby Synod był gremium, które nie tylko zatwierdza decyzje Konsystorza. Oczywiście wiadomo, że propozycje uchwał i wnioski zgłasza nie tylko Konsystorz, ale i inne uprawnione gremia, np. parafie, komisje itp. Ale Synod nie może jedynie ograniczać się do zatwierdzania tych propozycji i wniosków. Powinien –jeśli wspólnota ma być żywa, jeśli ma istnieć w niej wymiana myśli i poglądów – stać się miejscem ścierania się różnych racji i wypracowywania koncepcji. Uważam, że w tej chwili nie istnieją ku temu przeszkody. Ilekroć rozmawiam o ustroju naszego Kościoła z ludźmi do Kościoła nie należącymi, to wszyscy oni, niezależnie, czy są nam życzliwi, czy nieżyczliwi, postrzegają jako wielki pozytyw istnienie Synodu, który nie jest zgromadzeniem duchownych, ale rzeczywistym, najwyższym gremium przedstawicielskim całego Kościoła.

A właściwie po co jeździ Pan do parafii na zebrania ogólne członków? To wprawdzie jest miłe i przyjmowane powszechnie jako wyraz wielkiej kurtuazji z Pana strony, ale przecież zabiera Panu wiele czasu?

Nie jest to jedynie wyraz kurtuazji, choć oczywiście uważam, że moja uwaga i życzliwość jak najbardziej zborom się należy. Przede wszystkim jednak chodziło mi o to, by poznać, jak w pierwszym roku obowiązywania nowego Prawa wewnętrznego było ono przyjmowane i realizowane na poziomie parafii. I tu zaobserwowałem zjawiska, które mnie martwią.

Jak dotąd tylko dwie placówki uchwaliły regulaminy, które w jakiejś mierze odpowiadają temu Prawu – mam na myśli mój rodzimy zbór w Łodzi, gdzie dość szybko dostosowaliśmy stary regulamin do nowego Prawa wewnętrznego i uchwaliliśmy go, oraz parafię w Zelowie, gdzie niestety pojawiły się próby dostosowywania Prawa wewnętrznego do regulaminu i do praktyki. Taką tendencję uważam za niepokojącą, gdyż nie wolno naginać Prawa wewnętrznego do praktyki, tłumacząc przy tym, że praktyka jest ważniejsza, więc jeżeli nowe Prawo coś w niej zmienia, to należy zlekceważyć prawo i pozostać przy dotychczasowej praktyce.

Inna sprawa, która mnie niepokoi, to brak zainteresowania wokacją dla duchownych, bodaj żadna parafia jej nie ma.

A co to jest wokacja dla duchownych?

To rodzaj umowy pomiędzy zborem a duchownym, w której określone są z jednej strony oczekiwania zboru wobec pastora, czyli zakres jego obowiązków, a z drugiej strony – oczekiwania duszpasterza, czyli jego prawa. To powinno być unormowane i wyraźnie sprecyzowane na wypadek konfliktu między świeckimi a proboszczem. Oczywiście najlepiej każdy konflikt rozstrzygać w duchu braterstwa, odnosić się do siebie z miłością i zrozumieniem, ale niekiedy musi rozstrzygać prawo.

Nowe Prawo wewnętrzne zostało dwa lata temu uchwalone przez Synod i musi obowiązywać wszystkich w Kościele, bez względu na stopień świadomości lub nieświadomości poszczególnych osób. Taki jest wymóg demokracji. Ale jeżeli w praktyce jakiś przepis się nie sprawdza, to czy może być zmieniony?

Oczywiście, choć, jak mówiłem, absolutnie nie na drodze naginania prawa do praktyki. Jeżeli przyjęliśmy rozwiązania, które się nie sprawdzają, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby je zmienić – taką możliwość daje art. 69 Prawa wewnętrznego. Musi to być jednak dokonane na co najmniej dwóch dorocznych synodach: pierwszym, który uchwali konieczność zmian, i następnym, który te zmiany przyjmie i zatwierdzi. Uważam zresztą, że prędzej czy później staniemy przed koniecznością bardzo poważnej zmiany Prawa wewnętrznego.

W jakiej dziedzinie?

Rozpatrzmy taką sprawę, jak zwoływanie ogólnego zebrania członków zboru. Prawo nie stawia innego wymagania, jak tylko to, by przez trzy kolejne niedziele poprzedzające datę zebrania ogłaszać jego termin z ambony. A może się zdarzyć na przykład, że na zebranie przyjdzie pięć osób. I co wtedy? W myśl obecnych ustaleń prawnych takie zebranie będzie prawomocne, choćby zbór liczył 500 osób. Prawomocne będą też jego uchwały. W czasie prac nad nowym Prawem wewnętrznym proponowałem, żeby wprowadzić przepis, w myśl którego zebranie ogólne członków zboru jest prawomocne pod warunkiem, że uczestniczy w nim, powiedzmy, 1/5 lub 1/6 parafian z głosem stanowiącym (tzn. konfirmowanych, opłacających składki itp.). Propozycji nie przyjęto, zapewne w obawie, aby się nie okazało, że mało które zebranie parafialne byłoby prawomocne.

Co to oznacza? Ano to, że w pewnym sensie godzimy się z tym stanem rzeczy, z małą aktywnością parafian, i bezradnie stwierdzamy: trudno, tak musi być. Nie chcemy ryzykować, że jak przyjdzie jedna dziesiąta wszystkich pełnoletnich, konfirmowanych i płacących składki członków zboru – niewątpliwie tych najbardziej aktywnych – to zebranie się nie odbędzie i trzeba jeszcze parokrotnie je zwoływać, aż do skutku. A może nie odbyłoby się wcale? Tego się boimy.

Jakie natomiast ma konsekwencje brak takiego przepisu? Posłużmy się przykładem parafii w Zelowie, liczącej kilkuset członków. Na zebranie, podczas którego wybierany jest proboszcz albo podejmowane są jakieś inne, ważne dla miejscowej społeczności decyzje, przychodzi 30-40 osób...

...Większość może wtedy okazywać niezadowolenie z tych decyzji, krytykować je „po kątach” lub wręcz dystansować się od nich...

Nawet niekoniecznie. Może natomiast z westchnieniem ulgi „umyć ręce”: wszak to ktoś inny za nich zdecydował... Sprzyja to występowaniu niekorzystnych w Kościele postaw – oto czujemy się ewangelikami reformowanymi, ale nie bierzemy odpowiedzialności za życie tej wspólnoty, które przecież wcale nie jest łatwe, przeciwnie – coraz trudniejsze.

Takie tendencje oceniam negatywnie. Nie uważam, by prawo stanowiło remedium na wszystkie problemy. Obce są mi poglądy polityków, że przepisem ureguluje się wszystko, łącznie z egzekwowaniem „wartości chrześcijańskich” w telewizji. Uważam jednak, że prawo może odgrywać pozytywną rolę pobudzając wspólnotę do wysiłku i działania.

A jak Pan widzi swoją w tym rolę?

W myśl Prawa wewnętrznego kadencja prezesa Synodu trwa trzy lata. Pozostał mi praktycznie już tylko rok. Co zamierzam robić? Przede wszystkim odwiedzać wszystkie placówki Kościoła, spotykać się ze współwyznawcami, rozmawiać, perswadować, przekonywać. Tak widzę swoją funkcję: próbować oddziaływać na ludzi, żeby pobudzać ich do refleksji. To jest – chyba tak można powiedzieć – zasadniczy instrument, jakim dysponuję jako prezes Synodu.

Druga sprawa – chciałbym doprowadzić do sytuacji, w której projekt ustawy o stosunku państwa do Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w RP stanie się prawem obowiązującym, co pozwoli uregulować niektóre skomplikowane sprawy prawne, na przykład własnościowe. Chociaż nie jestem tu zbytnim optymistą, gdyż w niektórych parafiach nie mamy tytułu własności naszych nieruchomości – np. w Łodzi są w tej dziedzinie zaszłości z okresu międzywojennego, a nawet sprzed I wojny światowej.

Co dalej? Myślę, że koniecznie trzeba szukać praktycznych rozwiązań w sprawie, którą wniósł przewodniczący synodalnej Komisji Rewizyjnej, Paweł Krajewski, a mianowicie powołania fundacji. Jeżeli ta fundacja powstanie, aby służyć naszemu Kościołowi, i jeśli znajdą się osoby, które zechcą zaangażować w nią swoje środki finansowe, to zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby zaczęła działać i przynosić owoce.

Chciałbym też, żebyśmy zakończyli porządkowanie spraw prawnych, tzn. żeby wszystkie parafie miały uchwalone regulaminy. Jeżeli zaś Konsystorz upora się z finansami Kościoła, to i Prezydium Synodu, i ja jako prezes pomożemy w wypełnianiu zobowiązania, o którym wszyscy musimy pamiętać: żebyśmy cząstkę tej pomocy i tej miłości, jakiej doznaliśmy od braci i sióstr z Zachodu w najtrudniejszych dla nas czasach, oddali teraz naszym braciom i siostrom na Wschodzie. O ileż im jest ciężej niż nam...

Jeżeli te zamierzenia się powiodą, nie będzie to chyba stracona kadencja, jeżeli zaś nie – to trudno. Trzeba się będzie ograniczyć do przekazania następcom życzliwych uwag, co mają robić, żeby im się lepiej udało. Ja takie życzliwe rady, wskazówki i wsparcie otrzymałem od byłego prezesa Synodu, Witolda Bendera, i ciągle otrzymuję od Księdza Biskupa.

Powróćmy jeszcze do pytania, jak ocenia Pan naszą społeczność i jej problemy, na które spojrzał Pan świeżym okiem człowieka nie zmęczonego rutyną?

Straciłem trochę złudzeń. Miałem optymistyczny, wręcz idealistyczny obraz naszej wspólnoty. Teraz, gdy usiadłem na twardym krześle, widzę ją bardziej realistycznie. To jednak w niczym nie zmienia ani nie osłabia mojej wewnętrznej decyzji, podjętej przed laty, kiedy – jeszcze wprawdzie nieformalnie, ale już faktycznie – stałem się członkiem Kościoła. Ani tej późniejszej, z 1 stycznia 1987 r., gdy zostałem konfirmowany przez ks. Jerzego Stahla.

Nadal jestem przekonany, że właśnie Kościół ewangelicko-reformowany i – szerzej – Kościoły Reformacji mają wielką rolę do odegrania. Nawet w Polsce, gdzie są mniejszością, a my – mniejszością w tej mniejszości. My w Kościele nawet sobie nie zdajemy sprawy, z jaką uwagą przypatrują nam się ludzie z zewnątrz: czasem bez życzliwości, niekiedy ze złośliwością, ale bardzo często z życzliwym zainteresowaniem. Dla wielu, którzy zagubili się w tym wszystkim, co teraz dzieje się w Polsce, nasz Kościół może być oparciem. I nie chodzi o to, by doń formalnie wstępowali, ale żeby widzieli w nim wzór, wzór w tym znaczeniu, że patrząc na Kościół ewangelicko-reformowany będą mogli powiedzieć w swoich środowiskach: warto wytrwale pracować i trudzić się dla chwały Bożej. Bo my nie sobie chcemy chwałę przynosić, ale Imieniu Pańskiemu. Każdy więc nasz wysiłek jest tego wart.

Dziękuję za rozmowę i życzę dalszego niestrudzonego działania dla chwały Imienia Pańskiego.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg