Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

5 / 1992

Rozmowa z Martą Wernerową PRZEWODNICZĄCĄ GRUPY DIAKONIJNEJ W PARAFII WARSZAWSKIEJ

REDAKCJA – Przewodniczysz, Marto, grupie diakonijnej w stołecznym zborze ewangelicko-reformowanym. Od jak dawna ta grupa działa, jak jest liczna i jakie sobie stawia zadania?

MARTA WERNER – Ta grupa została reaktywowana po stanie wojennym, za czasów prezesury w Kolegium Kościelnym pani Irmy Koterowej i z jej inicjatywy. Przedtem działała pod nazwą Sekcji Ewangelizacyjno-Społecznej, a założyła ją i przez długie lata prowadziła pani prof. Zofia Lejmbach, później panie pastorowe: Benita Niewieczerzałowa i Wanda Trandowa, a także pani Halina Neumanowa i nieżyjąca już matka ks. Jerzego Stahla, zwana przez wszystkich Mamą Anią. Tak więc nie można powiedzieć, że nasza diakonia narodziła się teraz. Ona istniała zawsze.

Ścisła grupa liczy 20 osób, w tym jedną zatrudnioną na parafialnym półetacie. Ale naprawdę jest nas dużo więcej. Mamy różnego rodzaju współpracowników i opiekunów, związanych – stale lub dorywczo – z różnymi rodzajami służby. Nie zawsze są to nasi współwyznawcy. Współpracują z nami lekarze różnych specjalności, farmaceuci z naszego i innych kościelnych punktów aptecznych, pielęgniarki, że nie wspomnę już o członkach naszych rodzin, których wciągamy do różnych zadań. Mogę więc odpowiedzialnie powiedzieć, że do naszej grupy diakonijnej należy każdy, kto się z nami solidaryzuje, kto chce pomóc i kto pomoc świadczy.

Diakonia to znaczy służba. Ks. bp Zdzisław Tranda powiedział kiedyś, że diakonia powinna być sercem zboru. Staramy się, aby tak właśnie było. Dlatego za swój cel – chyba najważniejszy – uważamy utrzymanie łączności i bliskiej więzi z ludźmi starszymi, chorymi i osamotnionymi. Staramy się odwiedzać ich w domach, w szpitalach, załatwiać najprzeróżniejsze sprawy, w obliczu których człowiek niepełnosprawny staje bezradny lub bezsilny. Pomagamy w przeprowadzaniu badań lekarskich lub analitycznych, kierujemy do właściwego specjalisty, umieszczamy w szpitalu. Świadczymy także, w miarę możliwości, pomoc rzeczową (leki, ubrania, żywność), a niekiedy finansową.

Red. – Czy swą opieką diakonia otacza tylko mieszkańców Warszawy?

M. W. – Nie, także współwyznawców żyjących w diasporze, przy czym ta diaspora może oznaczać bądź to całkowite rozproszenie, bądź też kilka lub kilkanaście osób w jednej miejscowości, które przytuliły się w siostrzanej parafii luterańskiej, płacą w niej składki, ale tęsknią za Kościołem macierzystym i niekiedy czują się osamotnione. Jeszcze nie zgromadziliśmy pełnej listy takich osób z terenu całej Polski, ale z większością już utrzymujemy kontakty listowne i służymy pomocą w stopniu i zakresie, na jaki nas stać. Ważne, abyśmy utrzymali więź duchową i poczucie, że stanowimy jedną rodzinę.

Red. – Jak zorganizowana jest ta – w końcu niewielka – grupa, której przyszło działać na obszarze tak wielkiego miasta, jak Warszawa?

M. W. – Na planie miasta oznaczamy adresy samotnych osób wymagających pomocy – starszych lub chorych – a w kartotece parafialnej wyszukujemy współwyznawców mieszkających bądź pracujących w pobliżu takiej osoby. Proponujemy im współpracę polegającą na pełnieniu funkcji łączników. Zadaniem łącznika jest utrzymywanie kontaktu ze swoim podopiecznym, informowanie diakonii o jego potrzebach, stanie zdrowia itp., dostarczanie leków, paczki żywnościowej, załatwienie jakiejś sprawy na mieście – np. badań lekarskich. Wielu parafian warszawskich bardzo chętnie włączyło się w takie działanie i choć formalnie nie są oni członkami grupy diakonijnej, to de facto wykonują taką właśnie służbę. Nie wszyscy w jednakowym zakresie, ale każdy w miarę swych sił i czasu, jaki może poświęcić.

Red. – To znaczy, że całe miasto objęte jest siecią ludzi dobrej woli?

M. W. – Właśnie tak. Muszę jeszcze dodać, że niekiedy funkcje łączników spełniają także osoby spoza parafii, na przykład zaprzyjaźnieni z nami katolicy czy luteranie. Ale też i nasza diakonia przez lata całe otaczała i nadal otacza opieką kilka osób nie naszego wyznania, które są dokładnie na tych samych prawach, jak nasi współwyznawcy.

Red. – Wspomniałaś przed chwilą o udzielaniu pomocy rzeczowej, a nawet finansowej. Jak w dzisiejszych czasach, gdy wszystkim na wszystko brakuje pieniędzy, diakonia zdobywa środki na taką działalność?

M. W. – Z kilku źródeł. Mamy zaprzyjaźnione osoby na Zachodzie, które od czasu do czasu ofiarowują nam pewne – niewielkie zresztą – kwoty oraz przysyłają różne dary. Także od czasu do czasu wspomaga nas ze swego funduszu Ksiądz Biskup. Kiedy mamy nóż na gardle, odwołujemy się do ofiarności zboru. Skopiowaliśmy pomysł Jacka Kuronia i do puszki „SOS-Diakonia" zbieramy po nabożeństwie ofiary na konkretny cel. Teraz właśnie ciułamy grosz do grosza, aby zakupić odtwarzacze magnetofonowe i wypożyczać je osobom, które tracą wzrok lub nie opuszczają już domów, aby mogły korzystać ze zbiorów taśmoteki Konsystorza z nagranymi nabożeństwami, kazaniami, modlitwami, pieśniami kościelnymi i fragmentami Biblii, a nawet utworami literackimi. Większość środków finansowych na działalność diakonijną zdobywamy jednak sami, organizując różnego rodzaju kiermasze, wyprzedaże i loterie. Dochód z tych imprez w części przeznaczany jest na zaspokojenie potrzeb parafii, w części zaś – diakonii.

Red. – Czy powiesz o tych działaniach coś więcej? Sądzę bowiem, że doświadczenia diakonii warszawskiej mogłyby zostać spożytkowane w innych naszych zborach...

M. W. – Urządzamy kilka typów kiermaszy. Na pierwszym wystawiane są rzeczy pochodzące z darów – odzież, żywność, środki higieny osobistej. Na drugim – rzeczy zakupione w hurcie, a więc taniej, i sprzedawane z niewielkim zyskiem, w całości przeznaczanym na potrzeby naszych podopiecznych. Na przykład przed świętami Bożego Narodzenia sprzedawaliśmy torby okolicznościowe, wieńce adwentowe, świece, stroiki itp. Asortyment powiększają różne praktyczne przedmioty uszyte przez parafianki – rękawice kuchenne, ściereczki, fartuszki, serwetki do kawy itp. Dwu- lub trzykrotnie organizowaliśmy kiermasze książkowe – z dubletów w bibliotece parafialnej i z darowizn od parafian. Wielkim powodzeniem cieszą się loterie. Fanty zbieramy wśród parafian i przyjaciół, niekiedy wzbogacamy je o atrakcyjne drobiazgi z darów zagranicznych – słodycze, kosmetyki, rajstopy. Prawie każdej niedzieli przygotowujemy po nabożeństwie tzw. herbatki w sali parafialnej. Spotykają się na nich parafianie, którzy chcą ze sobą porozmawiać, omówić różne sprawy do załatwienia w nadchodzącym tygodniu, a także osoby samotne – żeby pobyć w rodzinie. Dobrowolne ofiary za wypitą kawę lub herbatę też zasilają fundusz diakonijny.

Wszystkie te imprezy przynoszą ponadto korzyści zupełnie niewymierne, w postaci współdziałania przy ich organizacji dużej liczby osób ze zboru, zacieśniania więzi oraz pobudzania poczucia odpowiedzialności wśród parafian – wszak i kupujący, i organizatorzy wiedzą, czemu posłuży ich trud albo pieniądze. W przypadku zaś loterii dochodzi jeszcze element wesołej zabawy, w której uczestniczą także dzieci.

Red. – O ile mi wiadomo, diakonia warszawska zajmuje się również dystrybucją sprzętu rehabilitacyjnego w postaci wózków inwalidzkich, kul, balkoników, a także zaopatrywaniem chorych w leki...

M. W. – Raczej w tym pośredniczymy, gdyż jest to domena naszego punktu aptecznego. Otrzymujemy również podkłady dla osób leżących i pieluchy dla dzieci. Dostarcza ich głównie parafia im. Zinzendorfa w dawnym Berlinie Zachodnim. Przez wiele lat nasza koleżanka z diakonii zajmowała się rozdawnictwem mleka i odżywek dla dzieci spoza środowiska parafialnego, współdziałając z Towarzystwem Przyjaciół Dzieci, które grupowało dzieci chore. To bardzo ułatwiało nam dotarcie do takich dzieci i zapewnienie im regularnych dostaw. Oprócz tego mieliśmy w parafii własną kartotekę dzieci chorych na celiakię.

Od lat współpracujemy też – jak już wspomniałam – z parafialnym punktem aptecznym, zaopatrując w medykamenty naszych współwyznawców, co dawniej, przy niedostępności pewnych leków na rynku, było błogosławieństwem, a dziś, przy ich wygórowanych cenach – stanowi dla wielu ludzi ogromną pomoc finansową.

Red. – Ale – powiedzmy to – apteka jest dostępna dla wszystkich mieszkańców miasta, nie tylko dla ewangelików...

M. W. – Oczywiście. W naszym punkcie aptecznym pytamy tylko o recepty, nigdy o wyznanie. Warto może w tym miejscu powiedzieć, że warszawska diakonia stara się pomagać różnym ludziom i ośrodkom świadczącym pomoc potrzebującym. Podam parę przykładów. Dzielimy się darami (głównie odzieżą) z Ośrodkiem Pomocy Doraźnej im. Brata Alberta pod Sokółką, prowadzonym przez niezmordowanego i wspaniałego brata Stanisława, albertyna. Także z Domem Samotnej Matki przy ul. Łopuszańskiej w Warszawie, z różnymi domami dziecka, ostatnio w Międzylesiu – dla dzieci niepełnosprawnych. Wspomagamy też prowadzoną przez siostry zakonne i miejscowego księdza katolickiego grupę ludzi dobrej woli w Mszanie Dolnej, którzy samorzutnie skrzyknęli się i śpieszą z pomocą innym. Przekazaliśmy także pewną kwotę pieniędzy na pomoc Litwie w najtrudniejszym dla niej okresie.

Red. – Diakonia śpieszy z pomocą całemu człowiekowi – uwzględnia nie tylko jego potrzeby materialne, ale i duchowe. Jak to robi?

M. W. – Celem diakonii jest nie tylko pomoc w przypadkach losowych. Staramy się wytworzyć taką atmosferę, w której ludzie czuliby się jak w rodzinie i wiedzieli, że wszystkim nam na sobie wzajemnie zależy, że jedni na drugich możemy polegać i wspierać się. Pielęgnowanie takich więzi jest niezwykle istotne. Służą temu różne metody. Jedną z nich jest zwyczaj wysyłania wszystkim osobom w parafii i diasporze, które ukończyły 70 rok życia, kart z życzeniami urodzinowymi. Ta forma pamięci zboru bardzo odpowiada osobom starszym. Staramy się też, by właściwego dnia taką osobę odwiedził ktoś z diakonii, przyniósł kwiatek lub upominek. W „okrągłe" rocznice, aby dotarł także duchowny. Na Boże Narodzenie i Wielkanoc wysyłamy z kolei listy ze stosownym tekstem biblijnym i życzeniami, opatrzone okolicznościowym rysunkiem lub grafiką. Do listów zawsze dołączamy upominek, choćby najskromniejszy. Nie zawsze natomiast, choć bardzo się staramy, udaje nam się doręczyć te przesyłki osobiście do domów, więc niektórym osobom wręczamy je w kościele po nabożeństwie. Ale nie jesteśmy z tego zadowoleni.

Utrzymaniu bliskich więzi duchowych między współwyznawcami służy „Jednota". Wielu ludzi w zborze warszawskim chce ją czytać, ale nie wszystkich stać na opłacenie prenumeraty. Dlatego serdecznie dziękuję Redakcji za pomysł utworzenia społecznego Funduszu Prenumerat, z którego diakonia już korzysta. Muszę tu powiedzieć, że w ogóle diakonia jest okropna, bo gdziekolwiek tylko otwiera się jakaś furtka czy możliwość, to my zaraz cap! Wchodzimy, chwytamy i nie popuszczamy...

Red. – No właśnie! Ostatnio otworzyła się możliwość usprawnienia pracy diakonii dzięki „jednookiemu" komputerowi, w który wkładane są różnorodne dane dotyczące sytuacji życiowej parafian. Na początku pomysł spotkał się z pewnymi oporami i krytyką, że diakonia łamie prawa człowieka, gdyż ingeruje w sferę wolności obywatelskich, a mianowicie sięga po informacje objęte gwarancją tajemnicy. Demokratyczne struktury i mechanizmy działania naszego Kościoła sprawiają, że współwyznawcy są niezwykle wyczuleni na przestrzeganie praworządności oraz poszanowanie wolności jednostki. Więc jak to jest naprawdę z tą ankietą?

M. W. – Nic dziwnego, że nasza ankieta, zawierająca m. in. pytania o stan zdrowia, niezbędne leki czy warunki materialne, wzbudziła tu i ówdzie zastrzeżenia. Przyniesiono nam nawet odpowiednie dokumenty międzynarodowe, ratyfikowane przez Polskę, mówiące o ochronie dóbr obywatela objętych tajemnicą. Bardzo jesteśmy za to wdzięczni, bo teraz już wiemy, że nie łamiemy żadnych konwencji, a jednocześnie zawsze będziemy mogli sprawdzić, czy jakieś nasze działanie nie jest sprzeczne z normami międzynarodowymi. Mogę wszystkich zapewnić, że dostęp do danych ma tylko jeden duchowny, przewodnicząca diakonii i osoba wprowadzająca je do komputera. Żadna ankieta nie jest czytana oddzielnie, z komputera wyciąga się nie całe karty dotyczące danej osoby, lecz jedynie informacje zbiorcze, potrzebne w tym momencie. Na przykład: w aptece kończą się jakieś leki i musimy je sprowadzić; wystarczy nacisnąć jeden klawisz komputera, aby się dowiedzieć, ilu osobom stale zażywającym dany specyfik powinniśmy go zapewnić i w jakich ilościach. Inny przykład: ukazują się różne rozporządzenia dotyczące, powiedzmy, refundacji pewnej części świadczeń mieszkaniowych osobom o takim to a takim minimum dochodu. Starsi ludzie często nie wiedzą, że mogą z takiego prawa skorzystać po uprzednim złożeniu odpowiednich wniosków. My im w tym pomagamy, ale dotychczas nie zawsze mieliśmy pewność, czy z taką informacją dotarliśmy do wszystkich zainteresowanych. Jeśli natomiast dane znajdują się w komputerze, wystarczy moment i już wiemy, ilu i jakim parafianom przysługuje prawo do częściowego zwrotu świadczeń.

Red. – Ankieta jest dobrowolna, prawda?

M. W. – Oczywiście. Nikt nikogo nie zmusza do jej wypełnienia. Ktoś, kto sobie nie życzy podać danych dotyczących sytuacji materialnej czy stanu zdrowia, nie musi tego robić.

Red. – Dotychczas mówiłyśmy o sukcesach, ale przecież diakonia ma także swoje słabe punkty. Według mnie największym niepowodzeniem jest brak w tej grupie młodzieży.

M. W. – Trzon diakonii tworzą osoby w wieku średnim i emerytalnym. To jest tak, że ludzie dopiero gdy trochę odchowają dzieci lub przejdą na emeryturę, mają czas na działalność społeczną. Jedynie nasza pracowniczka półetatowa jest osobą młodą, co nam znakomicie obniża średnią wieku... A młodzież? Rzeczywiście jej w naszej grupie nie ma, choć z drugiej strony nie zdarzyło mi się spotkać z odmową, kiedy zwracałam się o wykonanie konkretnej pracy. Co więcej – młodzi robią to chętnie, ale sami do stałej współpracy się nie garną. Chociaż ostatnio, mówię to z ostrożnym optymizmem, coś zaczyna się zmieniać na lepsze. Otrzymałam od młodego człowieka z Łodzi list, w którym pyta, w czym mógłby być pomocny diakonii w jej pracy dla diaspory. Inny samorzutnie pełnił dyżur przy niedzielnej herbatce, jeszcze inny zgłosił akces do naszej grupy. Może to pierwsze jaskółki, a po nich przyfrunie całe stadko?

Red. – Bardzo bym tego życzyła i diakonijnym podopiecznym, i ludziom młodym – dla obopólnego dobra i pożytku. A czego Ty byś, Marto, życzyła warszawskiej diakonii?

M. W. – Naszym dążeniem jest, aby pomnażał się kapitał zaufania współwyznawców do nas, żeby ludzie zwracali się ze swoimi trudnymi sprawami bez skrępowania czy zażenowania, lecz zwyczajnie, jak w rodzinie. No i jeszcze to, abyśmy byli bardziej skuteczni, a nasz „bank możliwości" poszerzył się o wykonywanie usług, które teraz przerastają nasze siły – na przykład ciężkie prace fizyczne w domach osób starszych (mycie okien, trzepanie, pastowanie itp.), przy pielęgnacji chorych, regularne dostarczanie gorących posiłków... To właśnie są zadania dla silnych i młodych. Chcielibyśmy także od razu zauważać czyjąś nieobecność na nabożeństwie lub innych kościelnych spotkaniach i upewniać się, czy nie kryje się za nią choroba albo jakiś wypadek losowy.

Chodzi o to, by dobre ludzkie działanie wywoływało odzew coraz to szerszy i szerszy. Jak kamień wrzucony do wody wzbudza wokół siebie najpierw mały krąg na powierzchni, a potem następne – większe i większe, tak wokół Chrystusowej służby bliźniemu gromadzą się szerokie kręgi ludzi dobrej woli. Kto ich zliczy?

Rozmawiała Barbara Stahlowa