Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Rozmowa z Haliną Bortnowską-Dąbrowską publicystką katolicką, ekumenistką, współzałożycielką Ruchu Obywatelskiego – Akcja Demokratyczna (ROAD)

1/1991

– Staje się Pani coraz bardziej znaną postacią życia politycznego. Dawniej Pani nazwisko kojarzyło się z publicystyką miesięcznika „Znak” i „Tygodnika Powszechnego”, z ruchem hospicyjnym, zaś w naszych kręgach kościelnych była Pani znana jako niezłomna ekumenistką. Z tej też pozycji zamieszczała Pani przed laty swe prace także na łamach „Jednoty” – najpierw pod pseudonimem S. Gravenhage, a później już bez tego kamuflażu, pod własnym nazwiskiem.

– Rzeczywiście, coś pisałam na tematy holenderskie, ale już nawet nie pamiętam, dlaczego akurat pod takim pseudonimem ani kto mi to zasugerował –  dawne to czasy... W każdym razie zawsze poczytywałam sobie pisanie dla „Jednoty” za zaszczyt, ale w ostatnich latach już w ogóle mało piszę. Najpierw pochłonął mnie dom, w którym musiałam wziąć na siebie wiele obowiązków, a potem stan mojego wzroku mocno utrudnił mi czytanie, a trudno pisać nie czytając.

– A jednak ma Pani swój stały felieton w „Po prostu”: „Myśląc o tym wszystkim”.

– Bo z moim wzrokiem jest obecnie zupełnie dobrze. Dzięki przyjaciołom holenderskim, którzy załatwili mi operację i kurację, mogę czytać mniej więcej normalnie. Felieton w „Po prostu” jest właściwie dziełem przypadku –  raz coś dla nich napisałam, potem zaczęli mnie bardzo zachęcać i w końcu stało się to cotygodniową czynnością. Jestem jak taka kura, która raz na tydzień składa jajko i wie, że musi je znieść, i to najpóźniej w środę rano. Tydzień życia zawsze dostarcza jakąś myśl, spostrzeżenie, refleksję, którymi można się podzielić z innymi. I to już mi weszło w nawyk.

– Kim Pani jest z zawodu: teologiem, dziennikarzem?

– Myślę, że bardziej niż „dziennikarz” pasuje do mnie określenie „publicysta”, ponieważ nigdy w życiu nie pisałam do gazety codziennej, nie zajmowałam się informacją bieżącą, natomiast zawsze starałam się pisać rzeczy refleksyjne, większe, graniczące z eseistyką. Z wykształcenia jestem filozofem. Magisterium z filozofii zrobiłam na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, ale przed tymi studiami ukończyłam Instytut Katolicki we Wrocławiu (później został on przez władze komunistyczne wyrzucony z Wrocławia, przeniósł się do Trzebnicy, a następnie do Gierzwałdu w Olsztyńskiem, gdzie działa do dziś), który przygotowywał instruktorki i katechetki do pracy w Kościele. Znaczną część tych studiów stanowiła teologia. Ale wykładano tam także, co dla mnie było bardzo ważne, pedagogikę i prowadzono szkolenie w zakresie czynnej pracy z grupami oraz uczono zasad organizacji, a nawet zarządzania.

– Początkowo pracowała Pani jako katechetka, prawda?

– Można powiedzieć, że to był mój główny zawód przez 7 lat: w pełnym wymiarze godzin, w dwóch parafiach podwrocławskich. Pracą katechetyczną zajmowałam się także studiując na KUL-u, prowadziłam wtedy zajęcia z dziećmi w katedrze wrocławskiej, a po powrocie do Krakowa –  już nie z dziećmi, lecz ze studentami i zespołami studyjnymi diecezji krakowskiej. Były to zajęcia z dorosłymi, ale i do takiej pracy przygotowywał nas Instytut Katolicki.

– Czy właśnie wtedy rozpoczęła się Pani współpraca z obecnym Papieżem?

– Poznałam go już wcześniej, i bardzo blisko, w czasie studiów na KUL-u, gdzie byłam członkiem jego seminarium. Kiedy został biskupem Krakowa, kontynuował to seminarium, a my dojeżdżaliśmy na spotkania, które odbywały się czasami w jego mieszkaniu na Kanonii, a czasem na Turbaczu. Właściwie nigdy nie przestałam być członkiem tego seminarium –  trwa ono przez cały czas i do dziś odbywają się spotkania na Watykanie.

– I to on wysłał Panią na Sobór Watykański II?

– Nie. Karol Wojtyła był wtedy biskupem krakowskim i ojcem Soboru, ale ja trafiłam tam po prostu dlatego, że redaktorom „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” odmówiono paszportów. Ja natomiast przebywałam w tym czasie z pierwszą wizytą u mego ojca w Anglii i paszport miałam, więc pojechałam do Rzymu, żeby zastąpić nieobecnych kolegów. Po pewnym czasie dotarł jeszcze Jacek Woźniakowski, ale i tak nie było nas tam za dużo do prasowej obsługi tak wielkiego wydarzenia, więc staraliśmy się pisać o nim jak najwięcej. Jedne dokumenty w czasie tej sesji były już uchwalone, inne w trakcie obróbki, przygotowywania poprawek, uchwalania. Dla mnie najbardziej istotna była praca nad tak zwanym wówczas „Schematem XIII”, który później stał się Konstytucją „Gaudem et spes”, a także bardzo ważny – uchwalony w tym czasie –  Dekret o wolności religijnej i prace nad Dekretem o ekumenizmie.

– Czy to wtedy właśnie włączyła się Pani w sprawy ekumenizmu?

– O, kontakty ekumeniczne przyszły znacznie wcześniej. Stało się to dzięki Annie Morawskiej, prekursorce ekumenizmu po stronie katolickiej w Polsce, i jej przyjaciołom, wśród których był Martin Conway. Przyjechał on do Polski z odczytami ekumenicznymi, które ja tłumaczyłam. To on zaczął mnie wciągać w imprezy związane z Chrześcijańską Federacją Studentów i Światową Radą Kościołów. Tą drogą doszłam do tego, że od Zgromadzenia ŚRK w Uppsali w 1968 r. regularnie uczestniczyłam w wielkich wydarzeniach ekumenicznych, najpierw zapraszana przez ludzi z ŚRK, później zaś, gdy papieżem został Jan Paweł II – delegowana przez Watykan.
Niewątpliwie ważnym dla mnie przeżyciem ekumenicznym było zetknięcie się w czasie Vaticanum II z ojcami z Taizé, którzy tam propagowali myśl ekumeniczną, a następnie mój roczny pobyt na studiach teologicznych na Uniwersytecie w Louvain, w Belgii, w celu przygotowania doktoratu. Ponieważ pobyt trwał tylko rok, doktoratu nie zrobiłam, ale uzupełniłam mój zasób wiedzy. Zajmowałam się m.in. teologią Edwarda Schillebeeckxa, który w swej sakramentologii bardzo zbliża się do zagadnień ekumenicznych, mieliśmy też regularne wykłady z tego zakresu, no i liczne kontakty ekumeniczne na terenie Belgii i Holandii.

– Najbardziej interesują mnie Pani kontakty ekumeniczne w Polsce. Wśród szerokich rzesz rzymskich katolików w naszym kraju panuje szalona ignorancja dotycząca innych, niekatolickich, wyznań. Pani i może jeszcze kilkanaście czy kilkadziesiąt osób to zaledwie garstka świadomych i naprawdę ekumenicznie zaangażowanych katolików.

– Przyznaję, że jest to bardzo smutne. Myślę, że dzisiejsza ignorancja wzięła się min. ze sztucznego przedłużania przez komunistów dawnego, przedsoborowego stanu w stosunkach międzywyznaniowych. Komunizm uważał ekumenizm za swego wroga, bo łatwiej było mu rządzić dzieląc. Przez całe lata, a mam na to dowody, słowo „ekumenizm” nie mogło się ukazać w druku, wykreślane przez cenzurę. Nawet istnienie Polskiej Rady Ekumenicznej nie przełamało pewnych barier –  ani w okresie, gdy była ona ledwie tolerowana przez władze, ani nawet wtedy, gdy traktowały ją one z pewną przychylnością. To drugie sprawiało chyba, że opory katolików były większe, a trudność przedarcia się przez ekumenizm oficjalny ku normalnym ludzkim stosunkom i rzeczywistemu dialogowi potęgowała się. (Ja np. poznałam ks. Bogdana Trandę i jego przyjaciół dopiero za pośrednictwem Martina Conwaya.) Oczywiście było to robione świadomie –  władza chciała ograniczyć ekumenię do trzymania w jednym worku wszystkich mniejszych liczebnie wyznań, aby odciąć je razem od Kościoła katolickiego, który był nie do opanowania. Taki naprawdę swobodny ekumenizm tępiono.

– Ekumenizm nieoficjalny rozwinął się najlepiej w okresie stanu wojennego. Wspólny wróg połączył nas wszystkich bez względu na wyznanie. Ale czy nie ma Pani wrażenia, że teraz, kiedy ten wróg już nie jest groźny, więzi ekumeniczne znów ulegają rozluźnieniu? Wprawdzie nadal w Warszawie odbywają się regularnie nabożeństwa ekumeniczne w kościele św. Marcina na Piwnej i w naszym kościele ewangelicko-reformowanym na Lesznie, nadal w styczniu obchodzimy Tydzień Modlitwy o Jedność Chrześcijan, ale nie jest to już to, co przed laty. Kościoły mniejszościowe zaczynają odczuwać, że Kościołowi rzymskokatolickiemu przestało w ogóle zależeć na „braciach odłączonych” z chwilą, gdy zdobył w życiu publicznym tak znaczącą rolę, poczuł swą siłę i zajęty jest sobą.

– Wydaje mi się, że to zjawisko poczucia własnej siły i zajęcia się sobą nie dotyczy chyba tak bardzo tych ludzi, którzy do tej pory interesowali się ekumenizmem. Może przejawiają oni mniejszy dynamizm, ponieważ (tak mi się wydaje na własnym przykładzie) życie stało się potwornie zatłoczone. Jeżeli ktoś ma zmysł społeczny, jeśli obchodzą go rzeczy ludzkie w szerszym zakresie –  życie strasznie go wciąga. Zapewne myśmy tę możliwość, ten kierunek życia ekumenicznego odłożyli na później, jak już załatwimy sprawy najważniejsze. Przynajmniej ja sama przyznaję się do takiego myślenia, zdając sobie jednocześnie sprawę, że to niedobrze.
Zainicjowane przez drugą stronę spotkania bardzo wiele mi dają i bardzo pomagają przetrwać ten czas. Dlatego tak jestem wdzięczna za zorganizowane niedawno przez redakcję „Jednoty” spotkanie, dzięki któremu mogłam mieć bliski kontakt z gronem ludzi z Kościoła reformowanego; a we wrześniu, przy okazji wizyty grupy chińskiej młodzieży z Hongkongu, uczestniczyłam w nabożeństwie luterańskim.

– Trzeba jednak mieć świadomość, że mniejszości wyznaniowe czują się przytłoczone, a nawet zagrożone katolicyzacją naszego życia społecznego i politycznego. Wypowiedzi w Sejmie posłów Łopuszańskiego i Marka Jurka, wystąpienia i inicjatywy niektórych senatorów budzą najwyższe zaniepokojenie.

– Nie chciałabym tego nazwać katolicyzacją, a tych posłów nie uważam za ludzi, którzy by mogli rzeczywiście reprezentować postawę chrześcijańską, a w jej ramach –  katolicką. Sądzę, że w wielu swoich wypowiedziach traktują oni te sprawy bardzo instrumentalnie. Kościół, w moim odczuciu, powinien być głęboko obecny w życiu, ale poprzez inspirację sumień, a nie jako element gry politycznej. Jeśli polityka, według definicji Papieża, to rozumna troska o dobro wspólne –  zobowiązuje wszystkich, nie tylko duchownych. Także świeccy muszą uważać, żeby w polityce partyjnej nie używać swojej przynależności wyznaniowej czy swoich poglądów religijnych do wygrywania władzy.
Nie ma dla mnie „prawdziwego katolika”, tak jak w moim pojmowaniu polskości nie ma „prawdziwego Polaka”. Wszyscy jesteśmy prawdziwi w tej mierze, w jakiej nie kłamiemy, i jesteśmy Polakami, kiedy czujemy się za Polskę odpowiedzialni. Nie można powiedzieć, że tylko jeden rodzaj Polaka jest prawdziwym Polakiem i tylko jeden rodzaj chrześcijanina jest prawdziwym chrześcijaninem. Wewnątrz katolicyzmu jest mnóstwo sposobów bycia katolikiem i każdy z nich jest prawdziwy. Z wyjątkiem tych, którzy dla siebie rezerwują monopol.

– Pani pojmowanie chrześcijaństwa najpełniej chyba realizowało się we wspaniałym ruchu hospicyjnym, który Pani w Polsce zapoczątkowała.

– To za dużo powiedziane, że zapoczątkowałam ruch hospicyjny. Ale brałam udział w jego początkach. To był dar ludzi, którzy mnie do tego zaprosili. Zawsze w życiu włączałam się w coś, ponieważ mnie zapraszano.

– A nie z powodów osobistych?

– Właśnie to zaproszenie rozumiem w sposób bardziej istotny –  że znaleźli się ludzie potrzebujący, którzy przyjęli moje usługi. Pierwszą osobą, która mnie w to wciągnęła, była siostra mojej matki, którą pielęgnowałam do końca, i inni pacjenci Szpitala Zakaźnego w Nowej Hucie, w którym zmarła. To środowisko pokazało mi wartość tej pracy i jednocześnie jej potrzebę.
W pomoc cierpiącym byłam już wcześniej wprowadzona przez Irenę Grzegorczyk, autorkę książki „Poza granicą skarg”, osobę całkowicie sparaliżowaną po Heine-Medinie. Została moją przyjaciółką i wprowadziła mnie w świat ludzi cierpiących, tak iż kiedy znalazłam się pośród umierających, miałam już pewną praktykę w tej pracy: to jest podobne, bo zarówno jedna, jak i druga sytuacja wymaga wielkiej dyspozycyjności. Pielęgnowałam ciocię przez parę miesięcy i było sporo roboty, ale za mało, żeby uzasadnić tak długie przebywanie w szpitalu i zajmowanie się tylko jedną osobą. A były przecież inne osoby potrzebujące różnych posług, więc zaczęłam wypróbowywać siebie jako rodzaj salowej czy pomocnicy pielęgniarki. I okazało się, że potrafię to robić, a jednocześnie, że psychiczny kontakt z ludźmi, którym usługuję, jest niesłychanie ważny.
Mówię o tym w tej kolejności, ponieważ mam najgłębsze przekonanie, że opieka hospicyjna nie polega tylko na kontakcie psychicznym, na rozmowie czy wspólnej modlitwie, ale musi być także usługiwaniem. Początkiem, warunkiem i weryfikacją prawdziwości tej relacji jest usługiwanie. Ta sytuacja, że oddaje się usługi fizyczne, jest właśnie najbardziej naturalna, normalna. To zapewnia wspólny czas, zapewnia rodzaj skupienia na tej drugiej osobie. Oczywiście chodzi tu o oddanie usługi osobie, a nie tylko samemu ciału. Pacjent, który jest zdany na innego człowieka, doskonale rozróżnia, czy się go dotyka jako osobę, czy jest tylko ciężarem, przedmiotem, który trzeba przełożyć z jednego boku na drugi i –  ewentualnie –  umyć. Inaczej bowiem myje się człowieka, a inaczej szafkę nocną. Jeśli się tę różnicę zachowa, jeśli się będzie człowieka dotykać jako człowieka, to z tego bardzo szybko wyrasta łączność, która znajduje wyraz w słowach bądź nawet bez słów.
Trzeba koniecznie usługiwać, a wszystko inne przychodzi w obrębie tego usługiwania i wtedy jest również usługiwaniem, a nie jakąś próbą dominacji, choćby duchowej, ale jednak dominacji człowieka nad człowiekiem cierpiącym czy jeszcze gorzej –  umierającym. Ci ludzie muszą być przede wszystkim uszanowani w tym, kim są i czego sami pragną. Duszpasterstwo w stosunku do nich musi być więc usługiwaniem i musi być zupełnie wolne od narzucania czegokolwiek czy wychodzenia poza zaproszenie, którego udziela sam cierpiący.
Wiąże się to dla mnie z egzegezą Księgi Hioba, którą przeczytałam później w papieskim liście „0 zbawczym cierpieniu”. Nie mamy być tymi, którzy stoją nad, jak przyjaciele Hioba stali nad Hiobem, na stercie popiołu, lecz mamy być tymi, którzy są obok –  na tym samym poziomie albo niżej. Nieraz bowiem do takich usług trzeba się fizycznie schylić, dosłownie znaleźć się na podłodze, i to jest bardzo dobre –  tak właśnie się służy.
Ruch hospicyjny później uczynił się czymś większym. Poznajdywali się wzajemnie ludzie, którzy chcieli to robić i, w większości, nadal chcą. W Krakowie powstało Towarzystwo Przyjaciół Chorych „Hospicjum”, powstały samorodnie, bez związku z Krakowem, grupy hospicyjne we wszystkich większych miastach Polski. Inspiracja przychodzi z Hospicjum św. Krzysztofa z Anglii i z innych źródeł –  to jest coś, co jest tak potrzebne, że idea hospicyjna po prostu „wisi w powietrzu”.
Niestety, po paru latach straciłam możliwość fizycznej pracy z powodu mego wzroku. Jednocześnie odciągnęła mnie od niej działalność w „Solidarności”. Bo znowu mnie ktoś zaprosił, żeby robić inną rzecz, w tym wypadku równie pilną. Zostałam mianowana doradcą „Solidarności” w Nowej Hucie, w kombinacie, trafiłam tam prosto z tego szpitala. I okazało się, że „Solidarność” jest pacjentem bardzo wymagającym i w czasie jej istnienia legalnego, a później nielegalnego, musiałam poświęcić jej moje możliwości usługiwania.

– I w tym momencie wciągnęła Panią w swe tryby polityka.

– Tak, ale –  jak już wspomniałam –  polityka jako rozumna troska o dobro wspólne. W tym sensie polityką można nazwać i hospicjum, bo jest to rozumna troska o dobro tych, którzy żyją, i tych, którzy odchodzą. Niemało polityki trzeba, żeby usłużyć pacjentowi w szpitalu będącym przecież małym światem politycznym, w którym są rozmaite władze, między którymi trzeba się prześliznąć albo które trzeba wciągnąć do wspólnego działania.

– Oczywiście ma Pani rację nazywając szpital małym światem politycznym, aleja mówiąc o polityce miałam na myśli to, co potocznie uważa się za politykę. A więc włączyła się Pani do pracy w „Solidarności”, a teraz jest Pani współzałożycielką ROAD-u, kierownikiem jego biura prasowego, redaktorem biuletynu. Wydarzenia wypchnęły Panią na pierwszą linię wielkiej polityki – jak się Pani w tym czuje?

– Tak, to jest polityka nie tylko w tym znaczeniu, jakie zawiera definicja papieska, choć mam nadzieję, że to znaczenie można zachować. Mam nadzieję –  bo pewności nie mam. Czyli że uprawiając tę politykę partyjną, w której mieści się dążenie do władzy, można zachować zasadę rozumnej troski o dobro wspólne, że te rzeczy są do pogodzenia, choć będzie to trudne.

– Właśnie. Ruch Obywatelski –  Akcja Demokratyczna poparła kandydaturę, a więc przede wszystkim program, Tadeusza Mazowieckiego, wybory jednak pokazały niepopularność –  jak to się teraz mówi –  tej opcji. Ponieważ od populizmu Lecha Wałęsy groźniejsza okazała się bezwzględność „człowieka znikąd”, Tymińskiego, ROAD w drugiej turze poparł Wałęsę. „Troska o dobro wspólne” przemogła zastrzeżenia i obawy.

– Muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o ROAD, to nie tyle udzieliliśmy poparcia, co zdecydowaliśmy, że sami będziemy głosować na Lecha Wałęsę i poprosimy elektorat Tadeusza Mazowieckiego o oddanie głosów na Wałęsę. To jest coś innego niż poparcie. Odpowiada mi formuła, jakiej użyła na zebraniu z Tadeuszem Mazowieckim Stanisława Grabska, prezes warszawskiego KIK-u, że „my sobie musimy wybrać przeciwnika”. Lech Wałęsa jest dla nas godnym przeciwnikiem. Stanisław Tymiński byłby po prostu nieszczęściem. Nie zamierzamy natomiast dążyć do jakiejś koalicji, zawierać przymierza z obozem Wałęsy czy wejść z nim w układ władzy. Takie ubieganie się o jakieś koncesje uważalibyśmy za nielojalność w stosunku do naszego kandydata i własnych poglądów. Możliwości koalicyjne zaistnieją dopiero po wyborach parlamentarnych, kiedy zaistnieje prawdziwie demokratyczne zgromadzenie narodowe z prawdziwym autorytetem.
Musimy na podstawie doświadczenia wyniesionego z wyborów prezydenckich sformułować taki program gospodarczy i społeczny, co do którego sami będziemy przekonani, że jest realny. Jednocześnie musimy ten program przetłumaczyć na harmonogram konkretnych działań zrozumiałych dla wyborców. Nie udało się tego zrobić w dostatecznym stopniu w kampanii wyborczej Tadeusza Mazowieckiego. Doświadczenia tej kampanii, wykorzystanie
modeli zagranicznych i większy dystans czasowy dzielący nas od wyborów parlamentarnych –  to czynniki, które, mam nadzieję, pozwolą nam działać skutecznie. Mówię: mam nadzieję, i będę robić, co tylko mogę, aby był to program dobrego porozumienia, który sie upowszechni drogą dialogu, przez argumenty, które muszą być zrozumiałe, proste, nie wymagające wielkiej intelektualnej pracy, żeby je zrozumieć i zaakceptować. To jest istotne.

– Życie, jak Pani powiedziała, stało się okropnie zatłoczone, ale słyszałam, że przy tym wielkim zaangażowaniu politycznym, obciążeniu obowiązkami domowymi, pisaniem co tydzień dla ,,Po prostu”, jeszcze uczy Pani w szkole.

– Tak, już drugi rok prowadzę program „Szkoła wiary” przy I Liceum Społecznym w Warszawie. Z chwilą bowiem powstania liceum doszliśmy do wniosku, że trzeba taką ofertę przedstawić uczniom, ponieważ dojeżdżają oni do szkoły z terenu całej Warszawy i mieliby trudności w korzystaniu z nauki religii w swoich parafiach. A po drugie – specyficzny program z humanistyki w tym liceum stawia pewne wymagania przed programem pracy katechetycznej.

– Ale w tym roku nauka religii została przecież wprowadzona do szkół już oficjalnie... Czy „Szkoła wiary” jest jakimś specjalnym programem obok normalnych lekcji religii?

– My uważamy, że właśnie program „Szkoła wiary” jest normalną propozycją. To znaczy, że nie jest programem obowiązkowym, kto chce w nim uczestniczyć, ten uczestniczy. Ale jak już się na to zdecyduje, staramy się, żeby traktował sprawę poważnie. Są tu dwie drogi: jedni uczniowie decydują się, że chcą program zaliczyć, podejmują więc poważne zobowiązanie stałego uczestnictwa, inni pragną tylko czegoś się dowiedzieć, posłuchać, sami coś powiedzieć –  ci mogą zawsze przyjść: lekcje są otwarte dla wszystkich.

– Czy to znaczy, że zajęcia mają charakter ekumeniczny? Czy np. młody ewangelik mógłby się tam też znaleźć?

– Nie, to są lekcje religii katolickiej. Jest w szkole jeden ewangelik i pobiera on naukę w swoim Kościele, ale czasami przychodzi na nasze spotkania –  bo oprócz lekcji mamy jeszcze regularne spotkania sobotnie o luźniejszym, dyskusyjnym charakterze. Nie zrealizowałam dotąd zamiaru urządzenia takiej soboty ekumenicznej, bo przeszkadza mi w tym trochę ta moja polityka, ale pewnie w końcu to urzeczywistnimy.

– A jak Pani tę „swoją politykę” widzi dalej? Czy będzie Pani kandydować do Sejmu albo Senatu?

– Nie mam w tej chwili takich zamiarów, ale nie wykluczam i takiej możliwości, gdyby się okazało, że ma to sens. Widzę głęboki sens służby parlamentarnej, ale nie wiem, czy byłabym tam potrzebna. To wszystko jeszcze zależy od dalszego rozwoju sytuacji, od szans ROAD-u, a nawet od ordynacji wyborczej. Mając te obowiązki, jakie już mam, uważam, że może nawet byłoby źle, gdybym zajęła się własną karierą parlamentarną zamiast wykonywać pracę, do której chyba mam dane –  budowanie porozumienia.

– Powiedzenie o „własnej karierze parlamentarnej” muszę stanowczo zakwestionować. Całe dotychczasowe Pani życie, przeniknięte tak głęboko duchem chrześcijańskiej służebności, absolutnie wyklucza podejrzenia o jakimkolwiek myśleniu o karierze. Jest Pani wielkim autorytetem moralnym, człowiekiem spolegliwym, a dla nas –  wypróbowanym przyjacielem ekumenicznym. Dobrze byłoby mieć w parlamencie „naszego człowieka”. W razie czego proszę pamiętać, że ja będę na Panią głosowała. A na pewno nie tylko ja. Życzę Pani powodzenia we wszystkim, co zdecyduje się Pani robić, bo na pewno będzie to słuszne. I dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg