Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

10/1990

SPOJRZENIE OBROŃCZE

Wśród ludzi odgrywających obecnie znaczącą rolę w życiu publicznym, a wywodzących się ze środowiska ewangelickiego, jest Pani jedyną kobietą i jedyną ewangeliczką reformowaną. I choć nie jest Pani ani senatorem, ani ministrem. Pani nazwisko jest może od ich nazwisk bardziej znane dzięki temu, że od lat ponad trzydziestu pisze Pani o najbardziej dramatycznych procesach sądowych. W swoich sądowych reportażach nie goniła Pani jednak za sensacją, a raczej ukazywała tragizm ludzkich losów – nie tylko ofiar, lecz także popełniających przestępstwa. Jaki jest Pani zawód wyuczony: prawnik czy dziennikarz?

Od najmłodszych lat chciałam być adwokatem. W czasie wojny w okresie tajnego nauczania zdałam maturę w Warszawie i podjęłam studia na kompletach Wydziału Prawa UW i jednocześnie, za namową ojca, studia w Miejskiej Szkole Handlowej u prof. Edwarda Lipińskiego. Była to zakonspirowana Szkota Główna Handlowa. Ale potem, po wojnie, kiedy powróciłam na studia, musiałam po prostu zarabiać na życie i zaczepiłam się w prasie – w pierwszej „Rzeczypospolitej”. I tak się zaczęło moje dziennikarstwo.

Studiowała Pani i pracowała w Warszawie, ale, jak słyszałam, konfirmowana była Pani w Łodzi.

Moi rodzice byli warszawiakami – od pokoleń. Kiedy jednak mój ojciec dostał pracę w Łodzi, rodzice tam zamieszkali i ja się tam urodziłam. W Łodzi mieszkaliśmy do listopada 1939 r., kiedy to uciekliśmy do Warszawy, do rodziny, gdzie spędziliśmy całą okupację, do końca Powstania. Przed wojną byłam za młoda do konfirmacji, a w czasie okupacji ojciec uważał, że to nie jest czas na uroczystości – zresztą ciągle wydawało się, że wojna zaraz się skończy. Na religię uczęszczałam, aż do tej tajnej matury, w warszawskiej parafii.
Po Powstaniu rozdzielono mnie z rodzicami w Pruszkowie i wysłano do Niemiec. Rodzice zaś wywiezieni zostali pod Piotrków, gdzie na jakiejś wsi doczekali końca wojny. Wrócili potem do Łodzi, bo wiedzieli, że w Warszawie wszystko zburzone, a w Łodzi mieszkanie ocalało, tyle że zdewastowane. Dostali część tego mieszkania i tu ich odnalazłam, ale dopiero w czerwcu 1946 r., bo przez rok pracowałam jeszcze w UNRRA w Niemczech. Lato 1946 r. spędziłam w Łodzi i wtedy właśnie byłam konfirmowana, a już w październiku wyszłam za mąż i wraz z mężem przenieśliśmy się do Warszawy.
Nie bardzo mieliśmy z czego żyć, więc czytaliśmy różne ogłoszenia o pracy i mąż przeczytał, że redakcja „Rzeczypospolitej” poszukuje grafika (mąż był studentem architektury, pięknie rysował). Spośród kilku kandydatów wybrano właśnie jego. Nie robił w tej redakcji nic ciekawego, jakieś wykresy. Raz zaproponowano mu, żeby jeden z tych wykresów opisał. Powiedział: „Ja nie, ale może moja żona spróbuje”. Spróbowałam, przyjęli i tak trafiłam do „Rzeczypospolitej”. To był rok 1947 i od tej pory nieprzerwanie pracuję w prasie.

I nigdy nie pracowała Pani jako adwokat?

Nie. Nawet negocjowałam już z pewnym adwokatem, który chciał, żebym była jego aplikantką. Był obrońcą mego męża, kiedy mój mąż siedział – opisałam to niedawno w „Gazecie Wyborczej”. Już się zdecydowałam, już mieliśmy w naszym mieszkaniu wydzielić jeden pokój na kancelarię, ale mi się odechciało, gdy zobaczyłam, jaki młyn jest w kancelarii. Doszłam do wniosku, że w mieszkaniu byłoby bardzo niewygodnie. No i w rezultacie do tej adwokatury nie doszło, choć później przez jakiś czas protokołowałam w sądzie jako wolontariuszka. Pracowałam jako dziennikarka, ale ciągle jeszcze myślałam o adwokaturze. Tylko kiedy poznałam bliżej to środowisko i sąd, to doszłam do wniosku, chyba słusznego, że zachowam więcej niezależności w zawodzie dziennikarskim. I nigdy tej decyzji nie żałowałam. Aż do stanu wojennego, kiedy mogłabym lepiej służyć sprawie i ludziom jako adwokat. Ale było za późno.

Myślę, że jednak spełniła Pani swoje powołanie. W podziemiu redagowała Pani i wydawała pismo, którego sam tytuł: „Prawo i Bezprawie” mówi o tym, że nadal broniła Pani i sprawy, i ludzi.

Mam taką teorię, że ludzie przychodzą na świat ze spojrzeniem prokuratorskim albo obrończym. Ja wyraźnie mam spojrzenie obrończe. Myślę też, że byłabym dobrym adwokatem, bo kiedy biorę akta do ręki, to widzę natychmiast to wszystko, co można by wykorzystać na rzecz obrony.
Wracając zaś do początków mojej drogi zawodowej... Muszę stwierdzić, że w „Rzeczypospolitej” było mi całkiem dobrze, pracowałam w dziale ekonomicznym, ale nie popracowałam tam długo. Zaczynał się okres stalinizmu. Jeden z moich kolegów zwerbował mnie wtedy do „Gazety Handlowej”. Takie ekonomiczne pismo wydało mi się dobrą „przechowalnią” na ciężkie czasy. Przesiedziałam tam sześć lat. Rzeczywiście była to spokojna przechowalnia, ale okropnie nudna. Więc jak w 1956 r. zrobiło się w kraju ciekawie i ja zaczęłam się rozglądać za czymś ciekawszym. Dowiedziałam się, że powstaje pismo „Prawo i Życie”. Poszłam tam „na wariata” i ówczesny naczelny redaktor – prof. Aleksander Bachrach, przyjął mnie.
Reportaż sądowy nie istniał do tej pory w prasie polskiej (mówię oczywiście o okresie po 1945 r., bo przed wojną ten gatunek dziennikarski kwitł), więc naczelny „Prawa i Życia” postanowił, że uczyni zeń jeden z podstawowych elementów pisma. I choć dość sceptycznie zapatrywał się na moje predyspozycje w tym względzie, zgodził się, żebym popróbowała swych sił. Odkryłam w tej pracy duży sens. Oczywiście byłam zadowolona, jeśli znajdowałam wątek sensacyjny, czy choćby ciekawy, bo wtedy było łatwiej pisać w sposób atrakcyjny dla czytelnika, ale właściwie zawsze chodziło mi przede wszystkim o ukazanie postaci oskarżonych ludzi, na ogół potwornie uwikłanych w konflikty, których nie umieli rozwiązać, które były dla nich za trudne, co w konsekwencji doprowadzało ich do przestępstwa. I tak, stopniowo, reportaż sądowy stał się moją specjalnością.
W „Prawie i Życiu” pozostawałam przez trzynaście lat, do 1969 r. Prof. Bachracha z wielką partyjną awanturą wyrzucono w półtora roku po założeniu pisma, choć był świetnym redaktorem naczelnym a także członkiem partii. Mimo że był partyjny, okazał się zbyt liberalny. Na jego miejsce przyszedł Kazimierz Kąkol. Współpraca z nim początkowo układała się bardzo dobrze, z latami jednak zaczęła się psuć. Kąkol postanowił robić określoną karierę polityczną i odpowiedni kierunek nadawał pismu. W 1968 r. stało się to już nieznośne, więc znów zaczęłam się rozglądać za inną posadą.
Od lat współpracowałam z „Przekrojem”, ale „Przekrój” był w Krakowie, a ja chciałam pracować przede wszystkim w warszawskim piśmie. Tak się złożyło, że w tym czasie M. F. Rakowski dowiedział się o tym i zaproponował mi przejście do „Polityki”. I z tego skorzystałam.
W tamtych czasach „Polityka” była pismem, które cieszyło się dość dużą niezależnością, pracowało w niej wielu bardzo dobrych dziennikarzy, zespół był sympatyczny. Czułam się tam dobrze, miałam duży margines swobody. W „Polityce” pracowałam do 1981 r., to znaczy do czasu, gdy powstał „Tygodnik Solidarność”. Wtedy natychmiast przeszłam do „Tygodnika”, co Rakowski miał mi chyba trochę za złe. Ale w „Polityce” też już się zrobiło mniej przyjemnie, zespół się podzielił i, jak wiemy, w stanie wojennym odeszło stamtąd dwunastu dziennikarzy.
W „Tygodniku Solidarność” pracowałam do 12 grudnia 1981 r. Potem byłam internowana (krótko – dwa tygodnie w Olszynce Grochowskiej), a po roku 1981 robiłam różne rzeczy: w pierwszym okresie pracowałam w Komitecie Prymasowskim, zbierałam dla Komitetu informacje z procesów politycznych, pisałam dla prasy podziemnej, a od jesieni 1986 r. zaczęliśmy robić „Prawo i Bezprawie”.

Jak to „myśmy”? Przecież to Pani sama – osobiście i jednoosobowo – pisała, redagowała i wydawała to pismo.

Czy sama? Miałam przecież jakąś pomoc, redaktora technicznego, autorów, kolegium redakcyjne, które zbierało się raz na miesiąc w moim mieszkaniu. Wydaliśmy 24 numery, ale nieregularnie, bo dwa razy wpadła nasza drukarnia, a raz – nakład. Przenieśliśmy się więc z drukiem do Wrocławia. Ostatni numer pisma wyszedł już po Okrągłym Stole.

W pracy dziennikarskiej zawsze trzeba dokonywać wyboru tematów. Jakie miała Pani w tym zakresie możliwości?

Z początku niewielkie, z czasem bardzo duże. Na początku mojej dziennikarskiej kariery po prostu nie umiałam szukać, a potem dostawałam już wiele informacji – od adwokatów, od sędziów, od czytelników, że nie byłam w stanie wszystkich wykorzystać. Wybierałam więc sprawy, które były ciekawe albo z punktu widzenia społecznego, albo psychologicznego, bo dla mnie chyba najbardziej była interesująca psychologia oskarżonych.
Przy okazji miałam możność obserwowania naszych sądów i zmian zachodzących w ich funkcjonowaniu. Na przykład przez parę lat po przełomie 1956 r. naprawdę starano się porządnie sądzić. Nie odbywały się wtedy procesy polityczne, tylko rehabilitacyjne. Na kilka z nich poszłam. To było straszne... Był to również okres, kiedy w więzieniach nie działo się najgorzej. Taki stan trwał przez lata sześćdziesiąte, do momentu, gdy podobno Gomułka, po obejrzeniu jakiegoś filmu czy reportażu filmowego z więzienia, uznał, że jest tam za dobrze, że reżim trzeba zaostrzyć, bo więzienie to nie pensjonat. Oczywiście, więzienia pensjonatami nigdy nie były, ale od tej chwili, zwłaszcza zaś gdy do więziennictwa przyszedł osławiony generał Filipiak, zaczęły się pałki, bicie więźniów, torturowanie. Narastało to przez lata siedemdziesiąte, a w osiemdziesiątych było już najgorzej.
Zaczęły też podupadać sądy. Był to długi proces, ale konsekwentny. W latach siedemdziesiątych nie widziałam już chyba ani jednej sprawy karnej, w której śledztwo było przeprowadzone sprawnie i bezstronnie. Przeważnie wysuwano jakąś hipotezę i do niej dopasowywano postępowanie. Rzutowało to na pracę sądów. Zły wpływ na wymiar sprawiedliwości miały ustawy z r. 1958 i 1959 o ochronie mienia społecznego, które zaczęto stosować na szeroką skalę w latach siedemdziesiątych. Ochronę tzw. mienia społecznego doprowadzono do absurdu. Wyroki były surowe, w jednym z procesów gospodarczych zapadła nawet kara śmierci, którą wykonano. Niektóre sprawy były wręcz surrealistyczne. Utkwił mi w pamięci przypadek dyrektora jakiegoś zakładu pod Wrocławiem, którego aresztowano i pociągnięto do odpowiedzialności za to, że gdzieś prywatnie kupił śrubę do maszyny w swojej fabryce, bez której to śruby maszyna, jakaś bardzo ważna, nie mogła produkować. Groziło więc, że stanie cały zakład. Zwróciła się do mnie z prośbą o interwencję żona tego zbyt zapobiegliwego dyrektora. Na szczęście w Prokuraturze Generalnej, gdzie interweniowałam, trafiłam na rozsądnego człowieka, który kazał tego dyrektora wypuścić. Śledztwo przeciwko niemu umorzono. Ale późniejsze moje interwencje nie były już tak skuteczne, choć czasami w jakiejś konkretnej sprawie udawało mi się spowodować rewizję nadzwyczajną czy uzyskać wcześniejsze zwolnienie, natomiast to, co wielokrotnie pisałam o szkodliwości niektórych ustaw czy przepisów, miało bardzo mizerny skutek. Pomimo to publicystykę prasową uprawiałam z nie mniejszym zainteresowaniem niż reportaż sądowy.

Czy była Pani związana z KSS KOR?

Nie, ale zawsze byłam jego sympatyczką i z czasem nawiązały się między nami kontakty – oni podrzucali mi sprawy ludzi pokrzywdzonych, żebym się nimi zajęła i robiłam to. Zbigniewa i Zofię Romaszewskich poznałam jeszcze w latach sześćdziesiątych, a później nasze kontakty odnowiły się pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy działał KOR. Współpracowałam też z nimi, z Komisją Interwencji „Solidarności”, gdy redagowałam „Prawo i Bezprawie”.

A jak zetknęła się Pani z Komitetem Helsińskim?

Z Komitetem Helsińskim miałam kontakty od chwili jego powstania, choć bezpośrednio z nim nie pracowałam. Potem w r. 1984, kiedy byłam w Stanach Zjednoczonych, zostałam zaproszona przez „Helsinki Watch” do odwiedzenia ich w nowojorskiej siedzibie i od razu zadzierzgnęły się między nami bardzo serdeczne więzi. Sytuacja była wtedy taka, że z Polski przychodziło mnóstwo skarg, nawet od adwokatów, na łamanie praw człowieka przez polskie sądy, a oni zupełnie nie znali polskiego prawa: nie wiedzieli, co jest z prawem zgodne, a co jest przeciwko prawu, do czego władza może się posunąć, a co już staje się bezprawiem... Przez cały tydzień siedziałam u nich w biurze i czytałam, opiniowałam i udzielałam różnych informacji na temat naszego systemu prawnego. Potem oni zaczęli przyjeżdżać do Polski. Przyjechała Jerry Laber, wspaniała osoba, która poświęciła swe życie obronie praw ludzkich, wiceprzewodnicząca Komitetu Wykonawczego Międzynarodowej Federacji Helsińskiej i dyrektorka Komitetu „Helsinki Watch”. Była w Polsce w 1984 r., wkrótce po moim powrocie ze Stanów. Później przyjechał też Gerard Nagler ze Szwecji, biznesmen, obecnie sekretarz generalny Federacji, który stał się wielkim przyjacielem Polski, i inni. Wszyscy oni przewinęli się przez mój dom. Ja osobiście zostałam powołana do Polskiego Komitetu Helsińskiego w maju ubiegłego roku, po Okrągłym Stole.

Kto jeszcze wchodzi w skład Polskiego Komitetu Helsińskiego?

W tej chwili jego skład został bardzo zmieniony, bo najbardziej znani zostali ministrami albo senatorami. Z osób znanych są: prof. Jan Rosner, wybitny specjalista w dziedzinie prawa pracy, doc. Lech Falandysz, prof. Zofia Wasilkowska, prof. Janina Zakrzewska, doc. Jacek Kurczewski, red. Halina Bortnowska, adw. Marek A. Nowicki, który po odejściu Stefana Starczewskiego do Ministerstwa Edukacji Narodowej jest teraz przewodniczącym Komitetu.

Była Pani niedawno w Moskwie na konferencji Federacji i krótko opisała ją w „Gazecie Wyborczej”. Wynikało z tego, że w Związku Radzieckim nadal funkcjonują łagry, szpitale psychiatryczne jako miejsca, gdzie przetrzymuje się opozycjonistów i że mimo całej „pieriestrojki” i „głasnosti” prawa człowieka nadal są łamane.

Tak, Federacja raz do roku organizuje takie konferencje w różnych krajach, a tegoroczna miała być poświęcona sprawom krajów Europy Wschodniej i ZSRR, ale rzeczywiście została zdominowana przez to, co się dzieje w Związku Radzieckim. Myślałam, że zbiegną się tłumy, że konferencja wywoła szerokie zainteresowanie społeczne, ale widocznie nie było o niej informacji w środkach masowego przekazu, co w świetle przedstawionych przez „Memoriał” i innych radzieckich działaczy na rzecz praw człowieka materiałów – nie dziwi nas, znających ten system. Dopiero na konferencję prasową ostatniego dnia przybyło wielu dziennikarzy – ludzie chcieli się dowiedzieć, jakie są ustalenia Konferencji. Ustaleń właściwie nie było, ale jednak udało się coś uzyskać: Jelcyn zgodził się na utworzenie w Moskwie Centrum Praw Człowieka, a minister spraw wewnętrznych przyrzekł, że dopuści wizytację więzień przez przedstawicieli Międzynarodowej Federacji Helsińskiej. No i ludzie z Zachodu nasłuchali się wielu ciekawych rzeczy, bo referenci i radzieccy działacze ruchu na rzecz praw człowieka mówili bez obsłonek. Warto wspomnieć, że ze Stanów przyjechał na konferencję prof. Jurij Orłów, znany fizyk i dysydent, który jest teraz honorowym prezesem Międzynarodowej Federacji Helsińskiej. Parokrotnie odwiedziła nas też pani Jelena Boner.

Szkoda, że tak mało napisała Pani o tej tak ciekawej konferencji.

Siłą rzeczy w gazecie nie można się zanadto rozpisywać, dlatego obszerny materiał dotyczący tej konferencji przygotowałam dla nowego pisma, z którym współpracuję, dla „Wokandy”.
Muszę tu powiedzieć, że redakcja „Gazety Wyborczej” jest zupełnie inna od wszystkich, jakie widziałam w życiu i to nie tylko w kraju, ale i za granicą. Jest to bardzo miła redakcja, w której panuje atmosfera wzajemnej życzliwości. Pismo jest dla wszystkich najważniejsze. To nie jest chałtura, praca byle jaka, byle zarobić. A zarabia się nieźle, choć nikt nie pyta o pieniądze.

Widzę tu u Pani zdjęcie z papieżem, Janem Pawłem II. Dokumentuje ono niewątpliwie Pani rangę w życiu naszego kraju. Czy Pani ewangelicyzm ma jakiś wpływ na ocenę świata, na to, co Pani robi?

Chyba na moją pracę nie ma bezpośredniego wpływu, ale na odbiór świata – na pewno. Myślę, że może w niektórych sprawach jestem bardziej wyrozumiała niż wielu katolików z mego otoczenia: ten nasz Kościół, który uważany jest za surowy, w gruncie rzeczy jest bardzo tolerancyjny. Tolerancyjny, ale bez pobłażliwości w ocenach moralnych. Za mojej wczesnej młodości był w Łodzi pastor, ks. Jerzy Jeleń. Potem został zamordowany przez hitlerowców w Dachau. Był zaprzyjaźniony z moimi rodzicami, często u nas bywał. Jako dziewczynka byłam do niego bardzo przywiązana. Miał na mnie duży wpływ. Coś z tego pozostaje.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg