Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 8 / 1989

ROZMOWA Z WŁODZIMIERZEM ZUZGĄ, NOWYM PREZESEM KONSYSTORZA

RED. – Jest Pan znany Czytelnikom „Jednoty” z wielu publikacji, które się na jej łamach ukazują, a także jako autor stałej rubryki „Wśród książek”. Czy zechciałby Pan teraz przedstawić się jako osoba prywatna?

W. Z. – Z zawodu jestem redaktorem. Pracuję w PWN. Aktualnie zajmuję się encyklopedią „Reformacja polska. Dzieje i kultura” oraz protestantyzmem we wszystkich pozostałych encyklopediach, które bądź przygotowujemy do druku, bądź wznawiamy. Mam żonę, która pracuje zawodowo w Bibliotece Narodowej, i dwójkę dzieci. Mieszkamy w Warszawie. Córka skończyła szóstą klasę, syn zdał do szóstej.

RED. – O ile wiem, jest Pan z wykształcenia fizykiem. Skąd w takim razie tak głębokie zainteresowania filozofią i teologią?

W. Z. – Zainteresowania takie są częste wśród fizyków. Już w czasie studiów miałem okazję stykać się z fizykami, którzy wypowiadali się filozoficznie, a tuż po studiach, kiedy pracowałem w szkole średniej jako nauczyciel fizyki, brałem udział w różnego rodzaju seminariach. Najważniejsze z nich to tzw. seminarium interdyscyplinarne prof. Krzysztofa Maurina z UW, na którym były prezentowane zarówno zagadnienia nauk ścisłych, jak też sztuki i filozofii. Drugim seminarium, na które uczęszczałem po studiach, było seminarium w Krakowie, w PAT, prowadzone przez ks. Michała Hellera i ks. Józefa Życińskiego, profesorów tej uczelni. Obaj ci uczeni są wykształceni w naukach ścisłych, a poświęcają się także filozofii nauki i filozofii religii. Po prostu tego się nie da oddzielić... Prędzej czy później pytania, które stawiamy, zaczynają dotyczyć czegoś, co nazywamy ogólną teorią wszystkiego. A tutaj jest już miejsce dla Boga. Potem okazuje się, że Bóg zaczyna zajmować pierwsze miejsce, bo w żadnym systemie, również filozoficznym, nie może On zajmować miejsca pośledniego.

Z pewnością duży wpływ wywarł też na mnie promotor mojej pracy doktorskiej (która jest już przyjęta, ale jeszcze nie obroniona), pan doc. Mieczysław Sawicki. Dyskusje toczone w jego domu zawsze miały związek z fizyką i teologią, przede wszystkim zaś z chrześcijaństwem. Także wspomniana praca doktorska nosi tego ślad – jest pracą humanistyczną, choć zatrąca mocno o fizykę.

Myślę jednak, że niezależnie od tych wszystkich kontaktów z osobami, które wymieniłem i których nie wymieniłem, w moim życiu nastąpiła ewolucja. Otóż fizyka może dać pewien bodziec do myślenia/ ogólniejszego, ale kiedy zaczyna się już myśleć ogólnie – o człowieku i o świecie jako o całości kosmologicznej – to niechętnie wraca się do spraw cząstkowych, a fizyka jest cząstkowa, ponieważ zajmuje się przede wszystkim tzw. materią nieożywioną i prawami nią rządzącymi.

Ponadto w moim charakterze leży zmienianie zainteresowań. Czytelnicy „Jednoty” być może zauważyli, że był taki okres, gdy interesowałem się również historią. Napisałem nawet z tej dziedziny jedną pracę, którą można uznać za zbliżoną do naukowej, chociaż była całkowicie amatorska.

RED. – Ostatniego dnia maja został Pan wybrany przez Synod na bardzo odpowiedzialne i ważne stanowisko prezesa Konsystorza. A czym się Pan przedtem zajmował w Kościele – zarówno tu w kraju, jak i na arenie międzynarodowej?

W.Z. – W Kościele nigdy nie zajmowałem wysokich stanowisk. Raz tylko byłem zastępcą radcy świeckiego Konsystorza, ale – jak to wynika z regulaminu pracy Konsystorza – była to funkcja tytularna. W połowie lat siedemdziesiątych pracowałem wśród młodzieży, przez pewien czas byłem nawet nieformalnym liderem grupy warszawskiej. Brałem udział w kilku obozach młodzieżowych jako ich organizator i członek kadry. Przez pewien czas pracowałem też w Komisji Dokumentacji, Informacji i Wydawnictw, a przez ostatnie kilka lat w Komisji Ewangelizacji, dzięki czemu poznałem wszystkie zbory i ośrodki kościelne. Parokrotnie miałem nawet okazję wygłaszać kazania w mniejszych zborach.

Natomiast jeśli chodzi o arenę międzynarodową, to w 1980 r. zostałem wybrany do Komitetu Europejskiego Światowego Aliansu Kościołów Reformowanych po dłuższej nieobecności w tym gremium Polaka. W 1987 r. wybrano mnie po raz drugi i zarazem ostatni, ponieważ prawo stanowi jednoznacznie, że tylko przez dwie kadencje można być członkiem Komitetu. Byłem też delegatem na Zgromadzenie Ogólne Aliansu w Ottawie w 1982 r., a teraz będę uczestniczył w XXII Zgromadzeniu Ogólnym w Seulu.

Praca na forum międzynarodowym jest dla mnie cenna z paru powodów. Przede wszystkim poznaje się wielu wartościowych, ciekawych ludzi – tak duchownych, jak świeckich – z Kościołów reformowanych praktycznie na całym świecie. Niekiedy jest to zaskakujące zetknięcie się różnych kręgów kulturowych z Europy, Afryki, Azji, a nawet Ameryki Płd., a równocześnie radosne odkrycie, jak mocno doktryna reformowana i ta forma kościelności scala ludzi. Ponadto, mając dostęp do różnego rodzaju dokumentów, zdobywa się dobre rozeznanie w tym, co dzieje się obecnie w Kościołach reformowanych i jak kształtuje się ich myślenie – począwszy od tych historycznie najważniejszych, takich jak w Szkocji, Holandii, Szwajcarii, Niemczech czy w Stanach Zjednoczonych, a na Kościołach w Trzecim Świecie skończywszy.

RED. – Wspomniał Pan o swojej pracy w Komisji Ewangelizacyjnej. Podczas ostatniego Synodu powiększono jej skład do kilkunastu osób. W naszych warunkach jest to gremium dość liczne. Sądzi Pan, że tym zabiegiem tę Komisję się uczynni i zacznie ona skutecznie wykonywać swe zadania? Ta dziedzina pracy w naszym Kościele ciągle przecież kuleje.

W. Z. – Jestem skłonny nie zgodzić się z sugestią, która wynika z tego pytania, że duże ciało będzie nieefektywne. Komisja Ewangelizacji nie jest komisją decyzyjną lecz roboczą. Sądzę, że inicjatorom powiększenia jej składu chodziło o to, żeby włączyć do współpracy grupę młodych, którzy brali udział w tygodniach ewangelizacyjnych w Dzięgielowie i reprezentują określony typ pobożności, nie reprezentują natomiast doświadczenia w pracach kościelnych. Dlatego wydaje się słuszne, że w skład Komisji wchodzą obecnie zarówno osoby posiadające pewne doświadczenie w tradycyjnej działalności kościelnej, ale pozbawione jakby tej świeżości, którą może wnieść młodzież, jak też młodzi ludzie zaangażowani w pracę ewangelizacyjną i zdobywający ostrogi w ośrodku dzięgielowskim.

Przy okazji chciałbym jednak dodać, że w naszym Kościele formacja religijna, która jest rezultatem spotkań dzięgielowskich, wymaga korektury – pewnego teologicznego, a nawet biblijnego pogłębienia. Chodzi o to, by efekty ewangelizacji były trwałe i owocowały w pracy zborowej, bo teraz jest to często słomiany ogień. Kierunek, który powinniśmy obrać, mógłby łączyć dwie tradycje: z jednej strony tradycję Kościoła ewangelickiego, którego formy życia zborowego kształtowały się przez setki lat i, choć może obciążone są różnymi wadami, to jednak mają również swoje zalety, z drugiej zaś strony taki trochę amerykański sposób przeżywania treści ewangelicznych w stylu Billy Grahama czy też ośrodków typu dzięgielowskiego.

RED. – W sprawozdaniu Księdza Biskupa przedstawionym na sesji Synodu znalazło się sformułowanie o krytycznym stanie Kościoła. Czy Pan się zgadza z taką oceną?

W. Z. – Tak, w pewnym sensie tak. Myślę, że Księdzu Biskupowi nie chodziło jedynie o totalny kryzys Kościoła, ale o kryzys religii obserwowany na całym świecie, a szczególnie w Europie, kryzys, który do Polski dociera z pewnym opóźnieniem, niemniej jednak jego oznaki już można obserwować. A w naszym Kościele, w tej niewielkiej społeczności, widać go wyraźnie, jak w soczewce.

Przede wszystkim mamy na pewno do czynienia z kryzysem tradycyjnej pobożności chrześcijańskiej, tradycyjnej kościelności, który na Zachodzie przybrał takie rozmiary, że mówi się, iż Kościoły pracują tam już w epoce postchrześcijańskiej. O nas jeszcze tego powiedzieć nie można, niemniej jednak wielu młodych ludzi zadaje sobie pytania w rodzaju: po co istnieje Kościół? po co wierzyć? dlaczego zabiegać o zbawienie?, czyli – jak to powiedziałem zresztą na Synodzie – pytania fundamentalne, choć niekiedy bardzo naiwne i uproszczone. Myślę, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu ludzie takich pytań nie zadawali, bo nie wypadało i niejako sami przed sobą bali się je formułować. Teraz zaś to robią. Myślę też, że ci spośród naszych współwyznawców, którzy formułują takie pytania i szukają na nie odpowiedzi, są nadzieją i przyszłością Kościoła. Znacznie gorsza jest sytuacja z tymi, którzy nie stawiają żadnych pytań, zajęci innymi sprawami znikają bez walki, bez próby refleksji i zastanowienia się, dlaczego np. przez całe pokolenia Kościół był ostoją ludzi myślących i odczuwających. Ta obojętność na sprawy religijne jest głównym znakiem kryzysu.

Sądzę też, że Ksiądz Biskup miał jeszcze na uwadze różnego rodzaju niedomagania naszych struktur kościelnych. Sprawa ta, aczkolwiek nie można jej bagatelizować, wydaje mi się łatwiejsza, ponieważ zależy od tego, czy i jak będziemy próbowali udoskonalać lub nawet zmieniać te struktury. Oczywiście można tutaj popełniać różne błędy, ale nigdy nie będą to błędy dotyczące spraw o charakterze podstawowym. Jedynie bowiem pytania o sens istnienia, o sens bycia w Kościele, o sens naszej w nim obecności i o jej znaczenie dla naszego życia – są pytaniami podstawowymi, na które musimy odpowiadać w dobie kryzysu.

RED. – Pańska kadencja trwa trzy lata. Co Pan będzie próbował w tym czasie zrobić?

W.Z. – Jest to najtrudniejsze pytanie, jakie można zadać. Spróbuję odpowiedzieć na podstawie przemyśleń jeszcze sprzed wyborów, jak też na podstawie wiedzy zdobytej w ciągu kilku tygodni mojej prezesury. Bezwzględnie sprawą podstawową jest takie zreformowanie pracy biura Konsystorza, żeby zwiększyły się jej efekty. Świeccy radcy Konsystorza i prezes pracują w Kościele społecznie i wszyscy są oni obciążeni obowiązkami zawodowymi, które pochłaniają bardzo wiele czasu. Mało prawdopodobne, żebyśmy kiedykolwiek jeszcze mieli takiego prezesa, jak pan Jan Baum, który dysponował czasem i chciał go niemal w całości poświęcić Kościołowi. Nie powtórzy się też sytuacja, gdy prezesami lub radcami Konsystorza były najczęściej osoby niezależne finansowo – bankierzy, właściciele fabryk, a w jeszcze dawniejszych czasach – ziemianie. Dlatego już w tej chwili powinniśmy zacząć myśleć o innym modelu pracy Konsystorza, ale ta zmiana wymaga jeszcze wielu dyskusji i przemyśleń.

Najważniejszym celem działania agend Kościoła, a Konsystorza w szczególności, jest zapewnienie prawidłowej obsługi duszpasterskiej wszystkim naszym zborom i poszczególnym członkom Kościoła żyjącym w zupełnej diasporze. Ideałem by było, gdyby każdy nasz zbór, nawet najmniejszy, miał swego stałego duchownego, który przede wszystkim poświęciłby się pracy zborowej, a działalność na niwie ogólnokościelnej czy w różnego rodzaju organizacjach i ciałach międzykościelnych traktował jako margines. Obecnie, niestety, jest tak, że nasi księża (z Księdzem Biskupem włącznie) pełnią z konieczności rozmaite funkcje i angażują się w pracy międzykościelnej, a nawet pozakościelnej, co bardzo utrudnia właściwą obsługę duszpasterską zborów. Wydaje mi się zatem, że byłoby ideałem, gdyby udało się w ciągu najbliższych kilku lat podwoić liczbę duchownych. Można by wtedy myśleć nawet o oddzielnym duszpasterzu młodzieży i diaspory.

Niestety, przed laty popełniono poważny błąd (teraz widać to wyraźnie) zatrudniając w zborach niektórych studentów teologii i powierzając im obowiązki duszpasterskie i kaznodziejskie. Miało to przybliżyć studentom problemy kościelne, zbliżyć ich do ludzi w zborach, a w konsekwencji stworzyć im dobre warunki i przygotowanie do przyszłej pracy już jako ordynowanych pastorów. Sam byłem wówczas przekonany, że to dobra droga. Tymczasem rozwiązanie to okazało się niefortunne i teraz już wiemy, żespowodowało (jako jedna z przyczyn) opóźnienia w ukończeniu studiów. W tej chwili chyba trzeba będzie z tego rodzaju działań zrezygnować i ograniczyć się wyłącznie do obowiązkowych praktyk studenckich.

RED. – A do pomocy w obsłudze zborów Konsystorz sięgnąłby po świeckich?

W. Z. – Można to zrobić, tym bardziej że leży to w tradycji naszego Kościoła. Myślę o kaznodziejach świeckich i starszych zboru, osobach zawodowo niezależnych, których sytuacja – także rodzinna – jest ustabilizowana, i którzy posiadają odpowiednie zdolności i predyspozycje do tego rodzaju pracy. Przy czym duży nacisk kładłbym na to, aby przebiegała ona pod ścisłą opieką duchownych, którzy mają wykształcenie także w dziedzinie teologii pastoralnej. Trzecia bardzo ważna część naszych działań to praca z dziećmi i wśród dzieci. W tej dziedzinie Kościół sporo już zrobił. Od lat organizuje się letnie i zimowe kursy katechetyczne. Dzięki nim dzieci z diaspory przebywają w środowisku równieśników-współwyznawców i otoczone są troskliwą opieką religijną. Myślę o rozszerzeniu tej działalności, np. przez korespondencyjne kursy, którymi objęto by te dzieci, które nie mogą uczestniczyć w letnich bądź zimowych spotkaniach. Obserwując własne dzieci wiem, że w tym wieku bardzo lubi się korespondować, zadawać pytania i otrzymywać odpowiedzi. A już list z Kościoła, na przykład, jest powodem do dumy. Nie myślę o jakimś sztywnym kursie biblijnym, raczej o czymś pośrednim między kursem a luźną rozmową, o przesyłaniu rysunków, diapozytywów, taśm z nagraniami, krzyżówek itp. Różne są tu możliwości.

RED. – A jak Pan widzi działania naszego Kościoła na gruncie ekumenicznym?

W. Z. – Jednym z największych zadań, jakie widzę, jest pogłębienie prawdziwie ekumenicznych i braterskich stosunków z Kościołem rzymskokatolickim. Moim osobistym zdaniem nie można uprawiać ekumenii w Polsce bez brania pod uwagę tego największego wyznania w naszym kraju. Brak współpracy i dialogu z tym Kościołem oznacza w pewnym sensie zerwanie więzi z własnym narodem, wyobcowanie się ze społeczeństwa, w którym żyjemy. A tego nie wolno robić żadnemu Kościołowi ani organizacji kościelnej zarówno ze względów czysto praktycznych, jak i ze względów ewangelicznych, ponieważ żyjemy w środowisku chrześcijańskim, z którym powinniśmy utrzymywać kontakty określone wskazaniami Ewangelii. Byłoby ideałem, gdyby członkiem Polskiej Rady Ekumenicznej został Kościół rzymskokatolicki. W obecnej zaś sytuacji uważani za bardzo ważne utrzymywanie z nim oficjalnych i nieoficjalnych kontaktów roboczych za pośrednictwem tej Rady. Zahamowania, które od kilku lat obserwujemy w tej dziedzinie, są bardzo niekorzystne. Stawiają one pod znakiem zapytania sens istnienia Rady.

Trzeba sobie uświadomić, że w okresie stalinowskim, a nawet i później, Polska Rada Ekumeniczna starała się wzmocnić pozycję niewielkich Kościołów członkowskich wobec państwa i Kościoła katolickiego przez wspólne działania, zresztą często bardzo nieumiejętne, kanalizowanie pomocy materialnej z Zachodu i próby wypowiadania się „jednym głosem”. Czasy się jednak zmieniają i w tej chwili musi się ona nastawić na głoszenie społeczeństwu tych wartości, które niosą Kościoły i chrześcijaństwo jako całość, a to jest bardzo trudne albo wręcz niemożliwe bez Kościoła katolickiego, a także bez rewizji struktur i metod pracy samej Rady. Chodzi o to, by Kościoły były rzeczywiście równouprawnione, by kierowano się zasadami demokratycznymi (statut PRE wymaga zmian), by Rada nie mogła być już nigdy wykorzystywana jako narzędzie działań i posunięć politycznych, za które trzeba by się wstydzić.

Należałoby się może zastanowić nad udziałem naszego Kościoła w Radzie, nad tym, jak i czy my, reformowani, powinniśmy działać, aby nadać jej pracom kierunek taki, jak powiedziałem; żeby czas, który tracimy będąc członkiem Rady (w tym także czas i siły naszego Biskupa), nie szedł na marne, lecz przynosił korzyść naszemu Kościołowi, wszystkim chrześcijanom w Polsce i narodowi. Taka nowa rada ekumeniczna, działająca na nowych zasadach, byłaby w naszym kraju niezbędna.

RED. – No, ale póki jest, jak jest, to czy nie uważa Pan, że w kryzysie oficjalnego ruchu ekumenicznego odpowiednią drogą, po której powinniśmy się posuwać, jest droga bezpośredniego dialogu i kontaktów z poszczególnymi społecznościami chrześcijańskimi?

W.Z. Jak wykazuje doświadczenie, bilateralne dialogi na płaszczyźnie światowej są bardziej efektywne niż dialogi wielostronne. Jeśli zaś chodzi o płaszczyznę polską, to jest oczywiste, że również będą one skuteczniejsze choćby dlatego, że znacznie łatwiej jest znaleźć wspólne poglądy pomiędzy parami poszczególnych Kościołów, aniżeli ustalić jedno stanowisko kilku Kościołów w danej sprawie. Przykładem takiego działania może być ostatnio nasze, zbliżenie z Kościołem metodystycznym na płaszczyźnie teologicznej, praktycznych rozwiązań kościelnych i wymiany doświadczeń. Z innymi Kościołami możemy nawiązać współpracę na zupełnie innych płaszczyznach. Na przykład, możliwy jest dialog teologiczny i wymiana doświadczeń z Kościołem prawosławnym, który przechował szczególny wymiar pneumatologiczny w swojej teologii, do którego obserwujemy nawrót zarówno po stronie protestanckiej, jak i katolickiej na całym świecie. Byłoby nam trudno prowadzić z prawosławnymi rozmowy na temat, powiedzmy, jakiegoś zbliżenia organizacyjnego czy na tematy pastoralne, bo w tej dziedzinie mamy zupełnie inne tradycje, ale moglibyśmy rozmawiać, na przykład, o roli Ducha Świętego w Kościele.

Z kolei w odniesieniu do Kościoła rzymskokatolickiego widzę nawet kilka płaszczyzn porozumienia i współpracy, przede wszystkim wspólne działanie i koordynowanie (zwłaszcza z jego agendami w terenie) posunięć w dziedzinie charytatywnej. Tak więc, jako Kościół, możemy współdziałać ze wszystkimi społecznościami wyznaniowymi w naszym kraju, przybliżając ów dzień, w którym naprawdę będziemy stanowili jedno.

RED. – Dziękuję Panu za rozmowę.

Rozmawiała Barbara Stahlowa