Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Wł. BartoszewskiNR 1 / 2002

Traktat o przyzwoitości

Krzysztof Dorosz: Kiedy niedawno wybierano Pana prezesem polskiego PEN Clubu, opowiadał Pan o swojej drodze do tego gremium w latach sześćdziesiątych. Mówił Pan, że szczególnie w roku 1968 szukał Pan ludzi przyzwoitych i znalazł ich Pan właśnie w PEN Clubie. Czym była wtedy dla Pana przyzwoitość?

Władysław Bartoszewski: I wtedy, i przedtem, i dziś są pewne minimalne wyznaczniki tego pojęcia, prawdopodobnie dość subiektywne, ale w moim odczuciu jest to wierność pewnemu standardowi zasad, które się otrzymało w wyniku wychowania przez rodzinę, szkołę, środowisko. Również przez dobranych i pozyskanych przyjaciół, trochę na tle wydarzeń historycznych, ponieważ w Polsce trudno było odłączyć życie prywatne od bardzo burzliwego tła historycznego, szczególnie w generacji ludzi urodzonych tuż przed I wojną światową albo między wojnami, którzy u progu dorosłości stawali wobec praktyki agresji totalizmu i wszystkiego, co wynikało z tej agresji dla naszej codzienności. Do tego standardu zasad na pewno należało to, co było po prostu elementem dobrego wychowania w pewnych środowiskach. Ja sam pochodzę ze środowiska urzędniczo-mieszczańskiego, ale również w tradycyjnych poważnych środowiskach chłopskich, robotniczych czy rzemieślniczych panowały takie zasady: pewnej lojalności wobec ludzi przyjaznych, pewnego minimum norm zachowania w sytuacjach konfliktowych, gdzie nie rozwiązywało się spraw przy pomocy noża czy pięści, tylko poprzez uczciwe spory. Takie spory, oparte na różnicy poglądów, poddawane były dyskusji lub powierzane jakiemuś arbitrażowi, od środowiskowego do sądowego, różnie. Wreszcie coś, co się określa bardzo pięknie, choć nie do końca precyzyjnie, pojęciem tolerancji - to raczej nic innego niż poszanowanie dla odrębności przekonań, poglądów, doświadczeń, zachowań, w stopniu, w jakim te przekonania, poglądy i zachowania nie ingerują brutalnie w życie innych. Otóż taki katalog podstawowych prawd wyniosłem właściwie z wychowania domowego i z doświadczeń szkolnych. Mój ojciec był urzędnikiem bankowym na różnych szczeblach w swojej karierze zawodowej, od praktykanta aż do dyrektora banku. Na stosunki z ludźmi patrzono w moim domu dość pragmatycznie, to znaczy, czy ludzie są uczciwi, wiarygodni, kontaktowi, sympatyczni. Nie badano poglądów czy nawet zamiłowań partnera, kierowano się, tak jak w bankowości, przede wszystkim jego solidnością. Zwracano uwagę na to, co on sobą reprezentuje dziś, teraz, tu, w życiu. Moja matka była też urzędniczką i w naszym domu bywali ludzie różnych przekonań politycznych, z pewnością nie skrajnych, ale różnych. Wśród przyjaciół moich rodziców znajdowali się i piłsudczycy, i pepeesowcy, i starego typu endecy, bardziej intelektualno wielkomiejscy, różni ludzie. Nie przypominam sobie, aby prowadzono zażarte dysputy polityczne czy religijne, pamiętam tylko, że Mama, bywając ze mną w niektórych domach swoich szkolnych przyjaciółek, wywodzących się ze środowiska zasymilowanej inteligencji żydowskiej, zwracała mi jako chłopcu w wieku gimnazjalnym uwagę, że idąc z wizytą nie rozmawia się o religii, poglądach czy obyczajach, tylko naśladuje zachowanie innych (widocznie w trosce, bym nie mówił czy nie robił czegoś nietaktownego). Chodziłem do dobrej prywatnej szkoły o nastawieniu zdecydowanie katolickim. To miało swoje zalety i wady. Do wad należało to, że w naszej szkole nie było nawet protestantów czy prawosławnych ani, rzecz jasna, chłopców wyznania mojżeszowego. Ale miałem tam bardzo różnych katolików - na przykład w jednej klasie ze mną byli Leopold Kronenberg i Witek Rotwand, z bardzo znanych warszawskich, wielkomieszczańskich rodzin bynajmniej nie lechickiego rodowodu, ale oni byli katolikami i zostali oddani do tej szkoły.

Mówi Pan o kształtowaniu przyzwoitości i o jej ogólnych zasadach. A ja chciałbym zapytać Pana raz jeszcze o rok 1968. Czym była wtedy przyzwoitość? Konkretnie. W tamtej sytuacji politycznej?

Rok 1968 nie wziął się nagle z nieba, ale nastąpił po wstrząsach życia w totalitaryzmie czy systemie autorytarnym, bo różne były odcienie tego ustroju od roku 39 do 68. Ale dla mnie właśnie rok 1968 był brutalnym uderzeniem w standardy dobrego współżycia ludzi i próbą chamskiego deptania zasad, którymi kierowały się elity - duchowe, umysłowe, kulturalne. Niekoniecznie były to elity dawnego typu; to nie musieli być ludzie z arystokracji czy burżuazji, to mogli być ludzie z rodzin robotniczych, którzy poprzez wykształcenie i obycie doszli do pewnego poziomu współżycia. Ja od początku dostrzegłem, że rok 68 nie jest tylko wewnętrzną rozgrywką, choć oczywiście też, partii rządzącej, i nie jest tylko posługiwaniem się hasłami - powiedziałbym - brunatno-czerwonymi, skoro wprowadzono elementy nacjonalistyczne do walki pod patronatem i firmą partii niby komunistycznej. Przecież PZPR była partią, teoretycznie rzecz biorąc, komunistyczną, nawet i w sześćdziesiątych latach, choć nie do końca. Ja dostrzegłem w tym porachunki i pragnienie dania szansy nuworyszom moralnym i intelektualnym, politycznym i organizacyjnym, kosztem autentycznie wytworzonych w latach powojennych w Polsce młodszych elit; bo w końcu asystentami, adiunktami, nawet docentami na uczelniach, artystami młodszej generacji, dziennikarzami byli bardzo często ludzie, którzy weszli do zawodu dopiero po II wojnie światowej. To byli ludzie, którzy Polskę sanacyjną albo pamiętali z dzieciństwa, albo wcale nie pamiętali. W roku 1968 odgrywali już rolę w życiu naukowym, kulturalnym czy społecznym. Wówczas uderzono przede wszystkim w te elity. Nie mówię o porachunkach w obrębie aparatu bezpieczeństwa, gdzie walczono o posady i stanowiska, gdzie oczywiście byli też ludzie różnych rodowodów, gdzie ni stąd, ni zowąd wytykano ludziom kuzyna na Zachodzie albo mamę, której pochodzenie etniczne czy religijne nagle stało się niewłaściwe. Nie mówię o rozgrywkach w wojsku pod egidą ówczesnego ministra obrony narodowej, generała Jaruzelskiego, polskiego szlachcica i ziemianina, prowadzonych przeciwko kolegom oficerom pochodzenia żydowskiego albo mających żony, nie daj Boże, niewłaściwego pochodzenia; bo i takie zjawiska obserwowaliśmy. Dla ogółu społeczeństwa były one raczej marginalne, ponieważ ogół społeczeństwa nie miał rodzin w wojsku czy w "bezpieczeństwie". Natomiast uderzenie nie tylko w profesorów, docentów, adiunktów, asystentów, ale również w studentów, i to bynajmniej nie tylko z powodu ich pochodzenia, ale z powodu przyjaźni i powiązań koleżeńskich z ludźmi niewłaściwego pochodzenia albo z niewłaściwie myślącymi, to było zjawisko dość nowe. Przecież wśród pałowanych na uczelniach w marcu 68 byli po prostu ludzie, którzy buntowali się przeciwko takiej polityce kulturalnej, która doprowadziła do zakazu dalszego wystawiania Dziadów, byli ludzie solidarni z kolegami i koleżankami relegowanymi z uczelni lub szykanowanymi; na początku ilość dyskryminowanych, którzy nie byli z góry zaszeregowani negatywnie, była znacznie większa, niż to się mogło wydawać. Bito jak popadło. Nikt studentów na ulicach nie pytał, czy noszą medalik. Ja szukałem wtedy drogi dla siebie. Byłem dziennikarzem. Jedynym miejscem mojej pracy zawodowej i zarobkowej był "Tygodnik Powszechny". Byłem całkowicie zgodny z poglądami i nastrojami tego środowiska, opierającego się o trzy filary: miesięcznik "Znak&", miesięcznik "Więź" i "Tygodnik Powszechny", gdzie czynni byli wtedy tacy ludzie jak Hanna Malewska, Bohdan Cywiński, Tadeusz Mazowiecki, Jerzy Turowicz; wreszcie byłem zaprzyjaźniony z najbardziej ekumenicznym w historii Polski ruchem świeckich, to znaczy z Klubami Inteligencji Katolickiej. Szczególnie z klubem warszawskim i wrocławskim. Sam członkiem tych klubów nie byłem, ale chętnie w nich występowałem jako referent czy uczestnik dyskusji. W latach sześćdziesiątych bywałem również w czynnym przejściowo Towarzystwie Kultury Moralnej. Byli tam ludzie o nastawieniu zdecydowanie laickim, agnostycznym, a nawet ateistycznym - od Januarego Grzędzińskiego do Jana Józefa Lipskiego. Działali tam ludzie, którzy wywodzili się z Klubu Krzywego Koła, którego członkiem nie byłem jako notoryczny outsider niechętny wszelkim członkostwom. Ale bywałem tam, wygłaszałem referaty i brałem udział w dyskusjach, a w roku 1962 dostałem wraz z Leszkiem Kołakowskim nagrodę Klubu Krzywego Koła. Nie była to nagroda materialna, ale honorowa, dla mnie tym bardziej ważna, że była to pierwsza nagroda, jaką w Polsce po wojnie otrzymałem, nagroda za zasługi dla kultury narodowej. Dyplom tej nagrody, który do dzisiaj wisi u mnie w pokoju, podpisany jest przez przewodniczącego jury Stanisława Ossowskiego i przez członków jury: Pawła Jasienicę, Zygmunta Mycielskiego, Antoniego Słonimskiego, Tadeusza Szturm de Sztrema i Jana Józefa Lipskiego. Z tych ludzi dziś nie żyje już nikt. Wszystkich znałem. Z niektórymi z nich się przyjaźniłem. I to jest dla mnie odniesienie do atmosfery, w jakiej się obracałem na kilka lat przed marcem 68 roku. W tym sensie ten marzec nie wyskoczył dla mnie jako zjawisko, do którego nie byłem przygotowany moralnie i mentalnie. Oczywiście, nikt nie był przygotowany do wszystkiego, ale pewna gotowość ocen już istniała, ponieważ obracałem się - Bogu dzięki dla mnie - w jakimś środowisku. 

Krzysztof Dorosz - Władysław Bartoszewski

Rozmowa z Władysławem Bartoszewskim - pełny tekst

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl