Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 2/2015, ss. 29–31

Bójcie się starości – ostrzegał Platon prawie dwa i pół tysiąca lat temu. Istotnie, jest się czego bać. Gdy dokonujemy ostatecznych podsumowań naszego życia, nie zawsze odczuwamy satysfakcję. No i nie umiemy przyjąć z pokorą coraz liczniejszych dolegliwości – któż wymyślił to idiotyczne określenie „dożył(a) pięknego wieku” o człowieku niewychodzącym od lekarzy czy ledwo przebierającym nogami?

Na przykład ja: zawsze byłam zdrowa, zaś energia wypełniała mnie od czubka głowy po pięty, więc nie nauczyłam się chorować. A teraz więcej nade mną sufitu niż rozległego nieba i dróg w nieznane – krążyłam wytrwale po Europie. Na szczęście świat, który mnie bezpośrednio otacza (obrazy, książki, kominek, widok z okna) jest piękny, a ludzie dobrzy. Tak więc nie słabość najbardziej doskwiera. Najgorsze jest to, że ubywa bliskich.

Nie chcę tu sporządzać tragicznego bilansu, ale żyjąc już prawie 85 lat więcej ich miałam, niż mam. Bo przecież bliscy to nie tylko mama i tata z rodzinami, nasi ślubni i ich krewni. Np. ja przebywałam w dziesiątkach środowisk, poznawałam setki ludzi, wśród których wielu reprezentowało sobą to, co najlepsze, a ja potrafiłam to coś dostrzec i cieszyć się, że otrzymałam od losu cenny dar. A teraz oni odchodzą. Podam tylko jeden przykład: spośród grona ośmiorga moich przyjaciół ze studiów żyje tylko Malina W.

Wspomnienia „od serca”

Nigdy nie wiadomo, jakie okoliczności, jakie sprawy zbliżą cię do ludzi, których stratę potem boleśnie odczujesz. Wybrałam, z różnych przyczyn, istnienie Społecznego Komitetu Opieki nad Zabytkami Cmentarza Ewangelicko-Reformowanego w Warszawie. Ponad ćwierć wieku temu zajęłam się jego organizowaniem, już nawet nie pamiętam dlaczego. Ostatnio przyszła mi do głowy dziwaczna myśl, że – być może – chciałam poznać i zachować miejsce, gdzie na kamiennych tablicach pozostanie jedyny ślad po moich przodkach. Ale zapewne przyczyna była bardziej prozaiczna (albo wzniosła?): moja szwajcarsko-kalwińska część duszy nie godziła się z tym, że oto popadają w ruinę prawdziwe dzieła sztuki, że tylko od przypadku do przypadku odnawiane bywają nagrobki kryjące szczątki ludzi ważnych dla historii Warszawy i Polski.

Trzeba więc przystąpić do systematycznych porządków. Do uczestniczenia w pracach Komitetu udało się zjednać – w różnych okresach – od dwudziestu trzech do dwudziestu sześciu osób. Spośród nich w ciągu dwudziestu pięciu lat ubyło osiemnaście. Dwanaście odeszło z tej ziemi – wśród nich znalazły się tzw. nazwiska: prof. Henryk Jabłoński i poseł Aleksander Małachowski. Sześć wycofało się z powodu starości, chorób, osobistych tragedii, wyjazdów, zerwania wszelkich stosunków z naszym zborem.

Ze szczególnym żalem myślę o odejściu Globusa. Tylko „stara” młodzież i jego rówieśnicy pamiętają, że taką „ksywę” nadało ks. Bogdanowi Trandzie, bodaj w końcu lat 50. minionego wieku, najmłodsze pokolenie parafian. Ks. Bogdan był nie tylko współtwórcą i pierwszym wiceprzewodniczącym Komitetu, ale jego prawdziwym współgospodarzem. To on wymyślił, że wszelkie poczynania finansowo-kancelaryjno-biurowe, prowadzenie księgowości i rozliczeń z konserwatorami będzie wykonywała kancelaria parafii. Po co Komitet ma wydawać pieniądze na prowadzenie własnego konta, na wynajmowanie fachowca „od liczenia” – akurat w składzie Komitetu takiego nie było – zamiast przeznaczać je wyłącznie na prace konserwatorskie?

Gdyby ks. Bogdan był z nami, nigdy nie doszłoby do tego, że Komitet stracił osobowość prawną, samodzielność i społeczny charakter, a stał się agendą parafii.

Poza ks. Bogdanem wspomnę jeszcze tylko dwie bliskie mi osoby związane z Komitetem, których stratę boleśnie odczułam, a – jak sądzę – są mniej znane czytelnikom JEDNOTY. Wszak to nie jest formalne sprawozdanie, ale wspomnienie „od serca”.

Zbierał „pod dach”

4 sierpnia 2009 r. zszedł z dyżuru na tym świecie nasz wspaniały pierwszolistopadowy kwestor, żebrzący wytrwale przez bez mała piętnaście lat, Jacek Jarosz. Ze sceny nie schodził przez prawie czterdzieści lat. Grał w teatrach: Klasycznym, potem Studio, w Narodowym. Pamiętam go jako policjanta w „Operze za 3 grosze” Bertolda Brechta i fryzjera w „Pułapce” Tadeusza Różewicza. W „Błądzeniu” według Gombrowicza świetnie zagrał mera francuskiego miasteczka, udzielającego ślubu Gombrowiczowi z Ritą Lambrosse. Rita, już wtedy wdowa, oglądała „Pułapkę” w Narodowym płacząc ze wzruszenia. Dla Jacka była to najwspanialsza recenzja. Lubił role dramatyczne i komiczne, charakterystyczne i klasyczne. Awangarda i groteska, wszystko mu się udawało, przegrał tylko z rakiem.

Pamiętam jego obszerną sylwetkę krążącą 1 listopada po alejkach przy Żytniej przez wiele godzin. Podobnie, jak Wojciech Wysocki, nie kończył wędrówki zanim puszka nie była wypełniona „pod dach”. Jego żona, Ewa, powiedziała mi kiedyś, że...

 

Pełny tekst artykułu (po zalogowaniu w serwisie)

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl