Drukuj

NR 3/2013, ss. 12-15

Dżentelmen i półdiablę

27 lipca odszedł Janek Zaunar. Żył 83 lata, był starszym ode mnie o pół roku siostrzeńcem mojego taty, Ludwika Sandera, ostatnim świadkiem szczęśliwego dzieciństwa, które spędziłam wśród ludzi bardzo ze sobą zżytych, połączonych więzami krwi i prawdziwej przyjaźni.

Z Jankiem spotykałam się latem w podwarszawskiej Kobyłce i nad morzem, niekiedy zimą rodziny Sanderów i Zaunarów wybierały się do Zakopca, jak się wówczas mówiło o Zakopanem. Zaś od 1936 r. wspólne były niemal wszystkie niedziele i oczywiście święta.

Mama Janka

Krewniakami staliśmy się dzięki Irenie Sander, która zakochała się z wzajemnością w pastorze Ludwiku Zaunarze. Chociaż ukończyła studia medyczne, wybrała służbę u boku męża: najpierw w zborze łódzkim, a od 1936 r. w warszawskim. Irena Zaunarowa była pastorową dużego formatu. Kreatywną organizatorką życia „na Lesznie”, opiekunką chorych parafian, równocześnie prawdziwą gospodynią: jej sernik słynął nie tylko w rodzinie. Była czulą i wymagającą matką Marychny urodzonej w 1925 r. i o 5 lat młodszego od niej Janka.

Dzięki cioci Irenie jestem Ireną, a nie Zosią. Niespodziewana zmiana imienia nastąpiła tuż przed chrztem, kiedy to ciocia przysłała depeszę z sanatorium – od młodych lat walczyła z cukrzycą – w której zwracała się do brata tymi mniej więcej słowy: „Luteńku, proszę, aby moja ukochana brataniczka miała na imię Irena. To imię przyniosło mi tyle szczęścia. Może i jej przyniesie. Czego życzę”.

Nie minęło 12 lat, gdy ciocia straciła ukochanego brata, a jej imienniczka ojca. Ludwik Sander poległ od niemieckich kul, rozstrzelany w Oświęcimiu. Nie minęło 14 lat, gdy niemieckie bomby zabiły Marychnę, sanitariuszkę AK, opatrującą rannych w powstańczym szpitalu na Bielańskiej. Nie minęło 15 lat, gdy niemieccy oprawcy katorżniczą pracą zamęczyli w Dachau jej męża. Kiedy już po wojnie poznałam historię mojego imienia, spytałam ciocię Irenę, czy jest szczęśliwa. Bez namysłu odpowiedziała: – Tak. Nadal służę Bogu i ludziom. No i mam Janka.

Miała silną osobowość, którą obdarzyła swojego syna. Radzę, aby osoby pozbawione poczucia humoru nie czytały dalszego tekstu, opowiadającego o Janku w krótkich spodenkach, gdyż autorka była rozpieszczoną jedynaczką (tzw. późne dziecko), prawdziwą odnogą od piekła i stwarzała przeróżne, kłopotliwe dla Janka sytuacje. Niektórzy mogą pomyśleć, że się nie godzi opisywać coś takiego wspominając zmarłego.

Koszula w pomidorowym sosie

Ciocia Irena, także w czasach, gdy Zaunarowie mieszkali w Łodzi, lubiła przyjeżdżać z dziećmi do Kobyłki, gdzie w cudownym parko-ogrodzie, zaprojektowanym przez moją mamę, stał zawsze pełen gości, romantyczny, piętrowy domek z oplecioną dzikim winem łowicką werandą. Nie wiedziała, że w tej rajskiej scenerii jej ukochana brataniczka potrafi jej synowi stworzyć piekiełko.

Najfajniej było, gdy dojrzały pomidory. Trafiałam nimi zza krzaków bardzo celnie w białą koszulę Janka, dzięki czemu zyskiwała wesoły kolorowy rzucik, czego dorośli nie doceniali. Janek nigdy się na mnie nie poskarżył. Opowiadał przedziwne historie o pochodzeniu plam. Najbardziej podobała mi się ta o Afrykankach noszących na głowach kosze z owocami. Otóż Janek koniecznie chciał sprawdzić, jak to się robi, no i stało się.

Natomiast gdy kiedyś, chichocząc, obiłam mu plecy pięściami, opowiedział o tym Heni, mojej niani. Chciał się dowiedzieć, jak ma postąpić, gdy wygłup się powtórzy. Henia poradziła, by dał mi solidnego klapsa, najlepiej na gołą pupę. To mnie zawstydzi i nigdy już nie będę go tłukła. A Janek na to...

 

Pełny tekst artykułu po zalogowaniu w serwisie.

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl