Drukuj

ImageNR 9-10 / 2006
Na fotografii: Wystąpienie ks. Bogdana Trandy na Synodzie w Kucowie (1987).
Fot. Archiwum Biblioteki Synodu

W 10-lecie śmierci ks. Bogdana Trandy

Trudno uwierzyć, że to już 10 lat minęło od śmierci ks. Bogdana Trandy. Trudno też się oprzeć napisaniu wspomnień, które by przypomniały jego osobę i działalność. Zacznę od dwóch obrazków z jego i mojego dzieciństwa. Jeśli bowiem okres dzieciństwa ma wielki wpływ na ukształtowanie osobowości człowieka, to wydaje mi się, że te dwa obrazki będą mogły coś ważnego zilustrować. Obydwa pochodzą z okresu, gdy Bogdan miał zaledwie 3 lata.

My, dwaj jego starsi bracia, otrzymywaliśmy często zadanie opiekowania się małym braciszkiem. Trudno się dziwić, że obaj, jeden 8-, a drugi 7-letni, nie byliśmy zachwyceni, że mamy opiekować się maluchem. Chcieliśmy przecież się bawić, a miejscem zabaw był duży plac w parku Marcinkowskiego w Poznaniu (dziś przechodzi tamtędy ulica). Ale pomysłowość dzieci bywa bardzo oryginalna. Zwykle na tym placu grywaliśmy z rówieśnikami w piłkę nożną. Entuzjazmowaliśmy się przecież już wtedy sukcesami poznańskiej "Warty" w lidze piłkarskiej. Wpadliśmy więc na pomysł, aby naszego 3-letniego brata wciągnąć do gry i w ten sposób już w tym wieku nie tylko nauczył się grać w piłkę nożną, ale i zasmakował w sporcie. Jego rozwój fizyczny nabrał rumieńców. O sukcesach sportowych brata z czasów młodzieńczych napiszę jeszcze.

W tym samym roku rodzice nasi wyprawili nas trzech wraz z sąsiadami, którzy mieli dzieci w naszym wieku, na tzw. Dzieciniec Miejski. Tak nazywał się w Poznaniu Ogródek Jordanowski. Oczywiście my, starsi bracia, mieliśmy się nie tylko bawić, ale i opiekować naszym młodszym bratem. Miejsce było bezpieczne, ogrodzone, przy wejściu czuwał portier. Ale zabawa wciąga, więc wciągnęła i nas, starszych braci - opiekunów. O poczuciu odpowiedzialności trudno było w tym wieku myśleć. Gdy nadszedł czas powrotu do domu, zebraliśmy się w miejscu, gdzie na trawie siedzieli nasi sąsiedzi i wtedy zorientowaliśmy się, że braciszka nie ma. Zaczęliśmy go gorączkowo szukać po terenie Dziecińca, ale niestety bezskutecznie. Dopiero od portiera przy wyjściu dowiedzieliśmy się, że jakiś mały chłopiec już dość dawno wyszedł i wskazał kierunek, w którym się udał. A to oznaczało, że poszedł w kierunku domu, oddalonego od Dziecińca o 3-4 kilometry. Po drodze do domu spotkaliśmy naszego ojca, który z groźną miną, nie wróżącą - niedbałym opiekunom - nic dobrego, szedł, aby nas spotkać i także uspokoić, że Boguś jest w domu. A potem dowiedzieliśmy się, że ten malutki braciszek, gdy już był na ulicy, przy której mieszkaliśmy, zaczepił jakiegoś pana i zapytał go, która jest godzina. Dziś myślę sobie, że już od najmłodszych lat odznaczał się wielką samodzielnością i przedsiębiorczością, a także zdecydowaniem, które w pełni poznaliśmy w przyszłości.

Chciałbym tu także wspomnieć okres wojny, gdy mieszkał w Radomiu i tam przez starszego brata, Edwarda, został wciągnięty do pracy konspiracyjnej w Szarych Szeregach. Został zaliczony, zgodnie z wiekiem, do grupy tzw. Zawiszaków, przedwojennych zuchów (młodzież od 11-15 lat), którymi wg relacji Jana Seredyńskiego w książce pt. "Zastępy cieni" nasz starszy brat gorliwie się zajmował, werbując ciągle nowych członków i organizując dla nich szkolenia oraz interesujące, stosowne do wieku, zadania konspiracyjne.

Bogdan był utalentowanym recytatorem. Podczas uroczystości szkolnych, a potem akademickich, chętnie recytował. W szkole średniej brał udział w przedstawieniach teatralnych, reżyserowanych przez naszą matkę. Gdy był w liceum, rozważał przez pewien czas, czy nie pójść na studia do Wyższej Szkoły Teatralnej. W klasie maturalnej jednakże skrystalizowały się jego pragnienia, aby studiować teologię i zostać pastorem. Być może wpływ na to miała jego pomoc w pracy parafialnej, do której, jako lektora, wciągnął go (podobnie jak wcześniej nas, jego starszych braci) ks. W. Missol, ówczesny pastor radomski. Od 1949 roku był studentem Wydziału Teologii UW, a studia ukończył w 1953 roku.

Jako student kontynuował swoje sportowe zamiłowania. Dobrze pływał, więc zapisał się do AZS (wcześniej pływał w radomskim klubie "Broń"), podobnie jak jego kolega z roku, Tadeusz Terlik. Nazywani byli w klubie "klerykami". Bogdan odnosił sukcesy nawet w ogólnopolskich mistrzostwach AZS. W tym okresie znalazł się kiedyś na 4. miejscu na liście najlepszych wyników w Polsce na dystansie 200 m stylem klasycznym. Krótko to trwało, został wkrótce zdystansowany przez tych, którzy mogli więcej trenować i windować swoje wyniki. Musiał jednakże się wycofać z czynnego uprawiania sportu, mimo że bardzo lubił pływanie, gdyż nie starczało czasu ani sił na trenowanie. Nie tylko bowiem studiował, lecz także zarabiał na życie korepetycjami, co nie pozwalało na takie odżywianie, które gwarantowałoby utrzymanie kondycji fizycznej.

Ks. bp Zdzisław Tranda

Wspominam brata - pełny tekst

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl