Drukuj

6 / 1997

Gdy 16 kwietnia tego roku zebraliśmy się w przyjacielskim gronie na urodzinach pani pastorowej Benity Niewieczerzałowej, przeżyłem szczególną chwilę. W ubiegłych latach na tych urodzinach bywali m.in. księża: Bogdan Tranda, Jerzy Stahl, Witold Benedyktowicz i ja. Tym razem – byłem sam... Naszym zmarłym księżom poświęcono w „Jednocie” wiele słów wspomnień. Dziś chcę przywołać pamięć naszego Brata z Kościoła Ewangelicko-Metodystycznego.

Ks. prof. Witold Benedyktowicz urodził się w Krakowie 21 kwietnia 1921 roku. W tym samym roku powstał – w zorganizowanym kształcie – polski Kościół Metody-styczny. W latach swojej młodości Ksiądz Profesor związał się z tym Kościołem tak mocno, że został metodystycznym duchownym. Potem zaś Kościół ten, doceniając jego zdolności i przymioty, obdarzał go różnymi stanowiskami aż po wybór na superintendenta naczelnego. Tę funkcję ks. Benedyktowicz pełnił przez 14 lat (1969-1983), a stanowisko honorowego zwierzchnika polskich metodystów piastował dożywotnio.

Chociaż służba duchownego – najpierw w Krakowie, potem na Mazurach, a od 1948 roku w Warszawie – bardzo go absorbowała, to jednak, aby móc utrzymać rodzinę, podja^ pracę w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Nadto rozpoczął studia na Wydziale Teologicznym UW, po ukończeniu których otworzył przewód doktorski. To był początek jego pracy naukowej, do której miał szczególne predyspozycje. Nic więc dziwnego, że po uzyskaniu tytułu doktora nie ograniczył się do działalności w swoim Kościele, ale zaangażował się w pracę naukową w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej.

Jego wykłady i seminaria były bardzo cenione przez studentów ChAT. Nazywali go „Mistrzem”, co wynikało nie tylko z tego, że często i z upodobaniem używał tego słowa (z bardzo dobitnym podkreślaniem zbiegu spółgłosek „s-t-rz”), lecz było także odzwierciedleniem jego dbałości o czystość języka polskiego, poprawną budowę zdań oraz staranną dykcję. Świetnie posługiwał się polszczyzną a bogate słownictwo służyło mu do precyzyjnego wyrażania myśli zarówno w wykładach, jak i w działalności piśmienniczej. Nie wykluczało to jednak pewnego zamiłowania do korzystania z wyrazów obcego pochodzenia.

Był głębokim, dobrym kaznodzieją. Mówił bardzo spokojnie i nie widziałem go nigdy przemawiającego z żarem, gestykulującego. To nie leżało w jego naturze. Ale sposób, w jaki mówił, świadczył o głębokim przejęciu się tym, co było przedmiotem jego zwiastowania. Jest wielu ludzi, którzy wolą takie właśnie spokojne, podbudowane mądrą argumentacją kazania, więc był chętnie słuchany.

Pamiętam, jak kiedyś, przed laty, gdy pracowałem jeszcze w Zelowie, przyjechałem podczas Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan do Warszawy i prof. Jan Niemczyk zachęcał mnie do pójścia na nabożeństwo do kościoła polsko-katolickiego: „Będzie przemawiał Benedykt, a warto go posłuchać”. Prof. Benedyktowicz był chyba pierwszym w Polsce kaznodzieją który w metodystycznej kaplicy w Warszawie wygłosił kazanie wraz z ks. Bogdanem Trandą. Był to dialog na temat teologii Krzyża. Widziałem konspekt tego kazania, napisany ręką prof. Benedyktowicza, więc niewątpliwie był nie tylko jego pomysłodawcą ale i głównym autorem, chociaż – jak powiedział mi brat obaj bardzo starannie się do tego wspólnego wystąpienia na kazalnicy przygotowywali.

Niestety, nie miałem możności słuchać jego wykładów. Natomiast podczas różnych konferencji – krajowych lub międzynarodowych – słuchałem jego referatów. Był bardzo cenionym prelegentem. Mówił o ważnych sprawach, bardzo dobrze uzasadniał swoje tezy, a to, co mówił, było mocno zakotwiczone w Biblii i w myśli chrześcijańskiej. Umiał być przy tym dowcipny, interesująco przekazywał swoje spostrzeżenia i celnie oceniał sytuacje.

Był głębokim myślicielem. Odbijało się to zarówno w tym, co pisał, jak i w tym, co mówił, a także w całkiem prywatnych rozmowach. To „myślicielstwo” powodowało, że czasem tak głęboko zatapiał się w rozmyślaniach nad swoim wystąpieniem albo nad tym, co miał napisać, albo po prostu nad tym, co go w danym momencie nurtowało, że sprawiał wówczas wrażenie człowieka niekomunikatywnego, nieobecnego, jakby „schowanego” w sobie.

Był autorem mnóstwa artykułów, referatów, przemówień, wystąpień. Bibliografia jego prac opublikowanych w różnych czasopismach i książkach zarówno krajowych, jak i zagranicznych obejmuje 552 pozycje. Podejrzewam, że to i tak nie wszystko.

Ks. prof. Witold Benedyktowicz był gorliwym ekumenistą. Działał w różnych gremiach międzykościelnych, brał udział w wielu ekumenicznych konferencjach i zgromadzeniach. W roku 1973, po ustąpieniu ks. Jana Niewieczerzała ze stanowiska prezesa Polskiej Rady Ekumenicznej, właśnie on został jego następcą. Pełnił tę funkcję przez 9 lat. Wprowadził podczas swej kadencji zwyczaj odbywania wspólnych posiedzeń Zarządu i Prezydium PRE, zwyczaj potem przez następców niestety zarzucony. Posiedzenia te były zawsze bardzo dobrze przygotowane i sprawnie prowadzone. Jego prezesura przypadła na bardzo trudny okres w historii PRL. Należał do tych działaczy PRE, którzy bardzo krytycznie oceniali wprowadzenie stanu wojennego, a spotkaniami Rady z przedstawicielami władz tak sterował, by unikać wszelkich deklaracji, zwłaszcza tych „państwowotwórczych”. Gdy jesienią 1982 roku chciano wmanipulować Polską Radę Ekumeniczną w poparcie PRON-u i gdy zapowiedziano spotkanie z ówczesnym szefem Urzędu ds. Wyznań, min. Adamem Łopatką, prof. Benedyktowicz starał się przygotować to spotkanie w taki sposób, by – jak mówił – „rozpisać nasze wystąpienia na głosy” na temat sytuacji ekumenicznej i pracy Rady, żeby nie dopuścić do poddania się politycznemu naciskowi. Niestety, to mu się nie udało.

Znamienną dla mnie sprawą było jego nieprzejednane stanowisko wobec rozmów z przedstawicielami Urzędu Bezpieczeństwa. Nazywał skandalem, jeśli ktoś był ustępliwy i decydował się takie rozmowy od czasu do czasu prowadzić. Uważał, że jedyną płaszczyzną rozmów jest Urząd ds. Wyznań. Ale i z tą osławioną instytucją kontaktował się bardzo rzadko – tylko wtedy, gdy było to konieczne jak mi kiedyś powiedział. Nic dziwnego, że nie był ulubieńcem tego środowiska.

Z owego okresu mam jedno bardzo szczególne wspomnienie. W styczniu 1985 roku odbyło się – w jakimś sensie słynne – spotkanie przedstawicieli Kościołów i związków wyznaniowych z ówczesnym premierem Mieczysławem Rakowskim. Zostało ono nagłośnione i zrelacjonowane w telewizji, ale oczywiście materiał zmontowano w sposób skandaliczny i wręcz obrzydliwy: w relacji przekazano jedynie te urywki wypowiedzi przedstawicieli Kościołów, które odpowiadały władzom. Natomiast te, które nie pasowały do obrazu mającego pokazać Kościoły mniejszościowe jako uległe i lojalne wobec władz, zostały pominięte.

Niedługo po tej relacji telewizyjnej, w Tygodniu Modlitw o Jedność Chrześcijan podczas agapy w luterańskiej parafii Św. Trójcy zdecydowanie potępiłem tę politykę władz i powiedziałem m.in.: „Nie pozwólmy, by wbijano klin pomiędzy nas i katolików. Tyle wysiłków zostało włożonych, tyle uprzedzeń przezwyciężonych, że nie wolno teraz stracić tego, co z takim trudem zdobyliśmy”. Zostałem za to wystąpienie bardzo ostro skrytykowany, i to nie tylko przez Urząd ds. Wyznań... W mojej obronie wystąpił wówczas właśnie ks. prof. Witold Benedyktowicz: „Otoczmy ks. bpa Trandę murem obronnym, stańmy po jego stronie, bo miał rację, gdy powiedział o tych sprawach”.

Ks. prof. Witold Benedyktowicz zmarł, po długiej chorobie, 22 stycznia, podczas tegorocznego Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan. Parę miesięcy wcześniej umarł ks. Bogdan Tranda, trzy tygodnie później niespodziewanie odszedł ks. Jerzy Stahl. W tak krótkim czasie nasze grono opuścili aż trzej znakomici kaznodzieje, duszpasterze i ekumeniści, ludzie o nietuzinkowej osobowości. Pamiętajmy jednak, że – jak powiada Psalm 34 – bliski jest Pan tym, których serce jest złamane, a wybawia utrapionych na duchu.

Ks. bp Zdzisław Tranda
[Prezes Polskiej Rady Ekumenicznej w latach 1990-1992]