Drukuj

1 / 1997

Upłynęło prawie ćwierć wieku od czasu, gdy Kościół Ewangelicko-Reformowany w Polsce i jego parafia warszawska przygarnęły mnie – wypędzonego z ówczesnej, podubczekowskiej Czechosłowacji, młodego teologa. Ksiądz Bogdan został wówczas moim najbliższym kolegą i, w pewnym sensie, również mentorem. Znalazłem się wówczas w skomplikowanej dla mnie sytuacji politycznej i w obcym środowisku. Nic więc dziwnego, że bardzo dokładnie obserwowałem w moim otoczeniu osoby, z którymi los mnie połączył.

W pamięci utkwiły mi takie oto szczegóły związane z osobą Księdza Bogdana:

W mej specyficznej sytuacji interesowało mnie przede wszystkim, jakie są społeczne i polityczne poglądy Księdza Bogdana. Po jakimś czasie wszystko stało się dla mnie jasne. Po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie jakimś cudownym sposobem zaczęły od czasu do czasu pojawiać się na moim biurku biuletyny z działalności KOR-u. Pomyślałem wówczas: jeżeli proboszcz toleruje w swoim biurze taką bibułę, to jestem w niezłym towarzystwie.

Po moim wyjeździe z Polski przez kilka lat nie widywaliśmy się z Księdzem Bogdanem. Często odmawiano mu paszportu, gdy zaś mógł wyjechać za granicę, podążał do krajów innych niż Niemcy. (Władał świetnie angielskim i francuskim, niemieckim gorzej.) Tym bardziej byłem ciekaw, jak mnie przyjmie, gdy przed ogłoszeniem stanu wojennego pojawiłem się ponownie w Polsce, tym razem jako duchowny niemiecki.

Dla mnie, człowieka z Zaolzia, urodzonego po wojnie, sprawa stosunku do Niemiec przedstawiała się w nieco inny sposób niż dla Księdza Bogdana. Wywodząc się z rodziny autochtonów za-olziańskich, wychowany byłem w tradycji pewnego dystansu wobec wszystkich najeźdźców, którzy pod płaszczykiem nacjonalizmu opanować chcieli zaolziańskie kopalnie i huty. Zresztą najeźdźcy jakiejkolwiek proweniencji, nawet Niemcy, zachowywali się wobec rdzennej ludności, niezbędnej do pracy w przemyśle, jednak nieco "delikatniej" aniżeli wobec ludności na innych zdobytych przez siebie terenach. Ksiądz Bogdan wywodził się zaś z rodziny polskich patriotów zamieszkałych w Poznaniu, będącym w czasach drugiej wojny światowej stolicą niemieckiej prowincji Warthegau. Jego rodzice i on sam, wysiedleni stamtąd, doświadczyli więc w zupełnie inny sposób życia pod niemiecką okupacją.

Republika Federalna Niemiec, którą odwiedziłem po raz pierwszy w czasach odwilży Dubczeka, wydawała mi się krajem nie tylko świetnie prosperującym, ale i znacznie bardziej demokratycznym niż ówczesna Polska, nie mówiąc o Czechosłowacji po '68 roku, po inwazji radzieckiej i wojsk Układu Warszawskiego. Był to dla mnie kraj takich mężów stanu jak Willy Brandt, a później Richard von Weizsacker.

Ksiądz Bogdan w swoim stosunku do Niemiec pokonać musiał znacznie dłuższą i bardziej ciernistą drogę. Rozwiązać musiał dylemat polskiego patrioty, który miał jeszcze w świeżej pamięci trudne przeżycia z Niemcami w czasie wojny, z drugiej zaś strony uświadamiał sobie, że władza jego ukochanego kraju daleka jest od demokracji i przestrzegania praw człowieka.

Na krótko przed ogłoszeniem stanu wojennego przyjechałem do Polski z pierwszym transportem pomocy humanitarnej dla Kościoła Ewangelicko-Reformowanego. Później było tych transportów dużo i nie tylko dla Kościoła. Chyba wtedy już z Księdzem Bogdanem zrozumieliśmy, że pracujemy razem nad naszą wspólną przyszłością – dla Polski, dla Niemiec, dla całej Europy Środkowej. Myślę, że byliśmy sobie nawzajem bliżsi niż wówczas, gdy przyjechałem do Warszawy z Zaolzia – ni to Czech, ni Polak, ni Niemiec. Były teraz wspólne obiady w domu państwa Trandów, a Ksiądz Bogdan podczas swych podróży na Zachód wpadał także do nas, do Detmold.

Partnerstwo pomiędzy naszymi Kościołami, które zrodziło się z tej szczerej, spontanicznej pomocy w czasie kryzysu gospodarczego i stanu wojennego, też się pogłębiało, czerpiąc siłę ze wspólnej nadziei. Nadziei, która – jak sobie jako ludzie wierzący jasno uświadamialiśmy – sięgała korzeniami głębiej niż interesy narodów, państw i gospodarki. Jej przedmiotem był, jest i pozostanie Ten, który jest żywotem i zmartwychwstaniem dla tych wszystkich, którzy w Niego wierzą, bo choćby i umarli – żyć będą (Jn 11:25).

Gdy ponad rok temu, podczas ostatniej wspólnej konsultacji naszych Kościołów w Radości pod Warszawą, żegnaliśmy się przed wyjazdem, większość uczestników – a najbardziej Ksiądz Bogdan – zdawała sobie sprawę z tego, że dla niego jest to ostatnia konsultacja. Podczas rozmów był bardzo aktywny, szło nam wszystkim przecież o sprawy wspólnej wiary, która nie zna granic państwowych ani granicy śmierci.

Raz jeszcze miałem okazję wyrażenia tej więzi. Będąc w Niedzielę Palmową w Warszawie, zostałem przez Księdza Bogdana poproszony do asysty przy Wieczerzy Pańskiej. Brakowało Mu już sił, nie chciał sam prowadzić nabożeństwa. Odprawialiśmy liturgię komunijną razem – nie w imię pojednania między Polakami a Niemcami, ale po prostu, bez postronnych motywów. Miałem uczucie zupełnej normalności i harmonii.

Ktoś mądry powiedział kiedyś, że pojednanie następuje wówczas, gdy nikt już nie mówi o pojednaniu. A jednak, jakkolwiek jesteśmy pojednani, żal mi dzisiaj trochę, że nie możemy pójść z Księdzem Bogdanem jeszcze kawał drogi razem – w tej niby normalnej Europie.

Ks. Mirosław Danyś
[Proboszcz ewangelickiej parafii w Detmold (Niemcy), pełnomocnik Krajowego Kościoła Ewangelickiego Lippe do spraw polskich]