Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 1997

Rozmowa z ks. Bogdanem Trandą, która wywarła na mnie największe wrażenie, była również chyba najkrótsza z wszystkich naszych rozmów. Tak jak wiele rozmów, które potem sobie wspominamy jako istotne albo wręcz kluczowe, odbyła się ona mimochodem „w trasie”, tzn. na jednej z krótszych tras w świecie polskich reformowanych: w warszawskim kościele mianowicie, po drodze z zakrystii do stołu liturgicznego, na początku nabożeństwa. Było dokładnie jak w innych rozmowach „w trasie”: jeden prowadzi, drugi mówi. Prowadzący mimo swego skupienia nad samym prowadzeniem pozwala, aby słowa do niego docierały. Kiwa głową, reaguje krótkim „Tak” lub „Aha”.

W tym przypadku prowadzącym byłem ja. Myślami byłem już przy słowach: „Łaska wam i pokój...” i nawet dalej, przy kazaniu, a tu obok mnie, szykując befkę i układając fałdy swej togi, odzywa się Ksiądz Bogdan. Było to w sobotę 29 kwietnia 1989 roku, przed rozpoczęciem obrad Synodu Kościoła Ewangelicko Reformowanego w RP. Kończył się mój dwuletni pobyt w Polsce i miałem okazję po raz ostatni z kazalnicy przemawiać jakby do całej społeczności polskich ewangelików reformowanych. Byłem spięty, bo przygotowałem kazanie o treści dość krytycznej.

A tu wkładając togę i potem wchodząc już do prezbiterium, słyszę słowa Księdza Bogdana. Jest w nich coś z rezygnacji, zwątpienia. Zastanawiał się, jakby myśląc półgłosem, czy warto było zainwestować tyle pracy, siły i przekonania w tę instytucję Kościoła ewangelicko reformowanego. Chodziło mu nie o jego własne siły, lecz w ogóle o całe wspólne przedsięwzięcie. Czy Polska byłaby naprawdę uboższa w sensie duchowym, gdyby nasz Kościół zniknął?

Gdyby to była zwykła rozmowa, byłbym pewnie zaskoczony, ponieważ właśnie o tym miałem za chwilę mówić: czy Kościół reformowany w Polsce musi istnieć? Można jako mniejszość uważać siebie za cukierek w ustach Bożych, ale co, gdyby cukierek okazał się wcale nie taki słodki... Bóg może działać w Polsce równie dobrze bez nas.

Miałem o tym powiedzieć jako człowiek z zewnątrz, który może z pewnego dystansu rozważać rację bytu tej mniejszości. Tu natomiast mówił to ktoś, kto przez całe życie stawiał na ten właśnie Kościół. Owszem, ten Kościół również pozwalał mu być jednym z bardzo niewielu (a nie „szeregowym” proboszczem, jakim byłby na przykład w Kościele rzymskokatolickim) – ale jego zwątpienie było w tym momencie najwyraźniej prawdziwe.

Nie mogę powiedzieć, że uważnie wysłuchałem jego słów. Zdumienie przyszło dopiero później, gdy ich treść i sens dotarły do mnie. Osoba Księdza Bogdana przez dłuższy czas była dla mnie wcieleniem „dumy” polskich ewangelików reformowanych, która w moich oczach dawno stała się dumą próżną – a tu okazało się, że on też, lub może właśnie on, poczuł jakby pod sobą otchłań bezsensu. Myślałem sobie, że będę musiał z nim o tym porozmawiać. Dzisiaj stwierdzam, że do tej dalszej rozmowy już nie doszło. Po tamtej chwili Ksiądz Bogdan przy każdej okazji bywał, jak dawniej, godnym przedstawicielem dumnej mniejszości. Ale wiedziałem, że gdzieś głęboko tkwi w nim ten moment radykalnej szczerości przed sobą i przed Bogiem; ten moment, który w życiu Kościoła (wszystkich Kościołów) tak rzadko może wyjść na jaw.

Ksiądz Bogdan był w pewnym sensie człowiekiem starego porządku – starego w sensie: przedwojennego. Należał do pokolenia i do kręgu osób, które wartości przedwojenne przeniosły w odbudowę powojenną oraz w życie opozycji przeciw komunizmowi. Stąd to mocne poczucie autorytetu starszego (wiekiem, stażem, rangą) np. w kontaktach ze studentami, którzy przez to miewali poczucie, że nie są poważnie traktowani. Stąd może też ogromny nacisk na poprawne użycie polszczyzny, ta szlachetna – ale i (w uszach młodszego pokolenia) staromodna – stylizacja języka. Był to może wyraz tęsknoty za wartościami, które Polsce odebrał komunizm; tęsknoty, lub świadomego wyboru, aby nie poddać się spłyceniu języka, zwyczajów, wartości. Zaznaczam tylko, że w takim razie właśnie ten odważny wybór też tworzył dystans między nim a młodym pokoleniem w Kościele, które nie może ani nie musi powracać do świata przedwojennego.

W dniach 23-25 września 1996 roku odbyła się w Hadze doroczna konferencja polsko holenderska w ramach więzi partnerskiej pomiędzy Warszawą i Hagą. Tam odczytany został komunikat Konsystorza o odejściu Księdza Bogdana. Szkoda, że przegląd jego życia w tym tekście zawierał jedynie fakty, daty, kadencje – nie było tam nic o jego osobie, o jego sercu w tym wszystkim. O tym, co w życiu kościelnym i politycznym go bolało, co go cieszyło. Prezes konferencji Jaques van der Meer na początku obrad zapalił dwie świece: dla ks. Jana Waltera i dla ks. Bogdana Trandy – na znak ich obecności w Bożym ręku i w sercu ludzi.

Zacząłem od rozmowy „w trasie”. Rozmowa była krótka, urwana, jak w zasadzie cały dialog między ludźmi. Ksiądz Bogdan dojechał, my jedziemy dalej w składzie, który wciąż się zmienia. Wyobrażam sobie, jak kiedyś wszyscy usiądziemy w Domu przy stole, że może jednak powrócimy do tego tematu – „Pamiętasz, co tam powiedziałeś w drodze do ołtarza...” I uśmiech Boży złagodzi wszystkie bóle i troski naszych serc.

Ks. Piet van Veldhuizen
[Holenderski duchowny ewangelicko-reformowany, obecnie pastor w Rotterdamie. W latach 1987-1989, w ramach wymiany studentów, studiował w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej i jednocześnie pomagał w pracy duszpasterskiej w Kościele ewangelicko-reformowanym]