Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 1997

Kiedy myślę o Bogdanie, narzucają mi się natychmiast dwa słowa: „duszpasterz” i „przyjaciel”. A może: duszpasterz-przyjaciel?

Poznaliśmy się w 1964 roku dzięki naszemu kuzynowi Jarkowi Świderskiemu. Mieliśmy akurat tyle lat, ile mają teraz nasze dzieci. Dzięki Jarkowi moja żona Maryla i ja zostaliśmy zaproszeni na spotkania „Trzynastki” („Młodej Jednoty”), w których obok Bogdana, Basi i ks. Jurka Stahlów, Blanki i Jarka Świderskich, Andrzeja Kowalskiego, Inki Niewieczerzał i może jakichś innych osób z Kościoła Ewangelicko-Reformowanego brali udział przedstawiciele innych Kościołów: ks. Mietek Kwiecień ze Zjednoczonego Kościoła Ewangelicznego oraz małżeństwa „mieszane”: Lilka i Szczepan Jełowiccy (ewangeliczka i katolik) i „niemieszane” – czyli właśnie my, katolicy. Tutaj po raz pierwszy zetknąłem się z problemami polskiego ekumenizmu. W najlepszym jego wydaniu.

Wkrótce wszyscy, niezależnie od wyznania, stanowiliśmy paczkę przyjaciół, gorąco dyskutujących i mocno się lubiących, zżytych i zgranych w sprawach podstawowych.

W tej paczce Bogdan wyraziście przewodził. Nie tylko ze względu na pozycję księdza, a potem proboszcza, ale przede wszystkim ze względu na przygotowanie intelektualne i teologiczne, żywość myśli, precyzję sformułowań, koncepcyjność – a przy tym był taki wesoły, bezpośredni, otwarty, że podbijał tym ludzi. Nie musiał na niczym więcej budować swojego autorytetu.

Minęło parę lat. Spotykaliśmy się dość regularnie – szkoda było w tych przygnębiających czasach opuszczać ciekawe zebrania z dobrymi ludźmi. Aż w końcu lat sześćdziesiątych nasze grono poważnie się rozszerzyło. O kilkanaścioro katoliczek i katolików, głównie z grupy młodych, skupionej wokół ks. Tadeusza Fedorowicza, która – usamodzielniwszy się i wciągnąwszy kilka innych osób (w tym także nas dwoje) oraz nawiązawszy kontakt z młodym wikarym z parafii Dzieciątka Jezus, ks. Kazikiem Kalinowskim – utworzyła coś, co żartobliwie nazwaliśmy „sektą żoliborską”, jako że większość z nas mieszkała na warszawskim Żoliborzu. Ta oto „sekta” postanowiła kiedyś odbyć dyskusję z „braćmi odłączonymi” i tak doszło do pierwszego jej spotkania z naszą „Trzynastką”. I wtedy okazało się, że ks. Kalinowski i Jarek Świderski są kolegami z jednej klasy gimnazjalnej w Wysokim Mazowieckim. Scaliło to nas razem – jakoś chyba pasowaliśmy do siebie. I tak to już trwa, prawie 20 lat.

Przyjaźń, zadzierzgnięta w ewangelickim domu parafialnym przy ówczesnej al. Świerczewskiego, poszerzyła się o dalsze osoby z obu wyznań. Pod przywództwem Bogdana i Kazika łamaliśmy sprawnie wszystkie barierki stereotypów i uprzedzeń. Wspólne msze i nabożeństwa, połączone z wymianą myśli (jakby dziś powiedział neokatechumen – echem Słowa), spotkania dyskusyjne (zawsze połączone z modlitwą), wieczory u Szczepana i Lilki ze śpiewaniem kolęd łączyły nas węzłem mocniejszym, niż gdyby to były kontakty tylko towarzyskie. W tym wszystkim Bogdan był kimś więcej niż jednym z grupy przyjaciół. Podobnie jak Kazik był naszym duszpasterzem: szafarzem Łaski, kaznodzieją, przewodnikiem w modlitwie. Wyjaśniał, tłumaczył. Jego głos nie był tak donośny, jak bywał z kazalnicy kościelnej, ale równie głęboko docierał. Nie zawsze był to głos pochwały, ale dobrze, że był i taki.

Bogdan był jednocześnie męski, stanowczy, zasadniczy – choć bez śladu fanatyzmu czy doktrynerstwa, a zarazem otwarty na myślenie kogoś innego. Bardzo ciepły i bardzo, bardzo chrześcijański. Był autentycznie wiernym sługą Chrystusa, gorącym i przejętym swą misją przewodnikiem i opiekunem parafian. Ale jego duszpasterstwo wychodziło poza ramy parafii czy nawet całej wspólnoty ewangelicko-reformowanej w Polsce. Był również naszym duszpasterzem: katolików, ewangelików z Kościoła augsburskiego i innych – zupełnie niezależnie od różnic wyznaniowych. Był chrześcijaninem – i duszpasterzem chrześcijan. Był nasz tak samo, jak wasz. Był dla nas wszystkich.

Spotkania z nim zawsze wzbogacały. Jeszcze bardziej, kiedy – niestety rzadko – uczestniczyła w nich Wandka, jego żona: śliczna, subtelna, szlachetna, żyjąca niejako w cieniu męża, a przecież jakże promieniująca własnym światłem.

Kochany, dobry Bogdan. Nie odszedł, pozostał z nami. W obcowaniu świętych, w dobrej o nim pamięci, w setkach tekstów w „Jednocie”, w tym wszystkim, co nam dał przez te lata. Piszę to w imieniu sporej gromadki przyjaciół i „parafian” z tej przedziwnej „parafii”, którą miał w różnych kręgach warszawskiej inteligencji katolickiej. Parafian, których prowadził ku Bogu: słowem, przykładem życia, życzliwością – i uśmiechem.

Kochany Bogdan. Ksiądz i przyjaciel. A dzisiaj święty w tym niebie, gdzie nie ma Greczyna ani Żyda, katolika ani protestanta, gdzie wszyscy jesteśmy razem.

Tomasz Strzembosz
[Prof. dr hab., historyk w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk i Katolickim Uniwersytecie Lubelskim]