Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

4 /1996

Wspomnienie o Halinie Cumftowej

Była jak mały, barwny, ruchliwy ptaszek, ciekawie spoglądający na pełen niespodzianek świat. Trzymała się prosto; szczupła, zawsze starannie ubrana, z fantazyjną elegancją noszącą znamię artystycznej indywidualności. Otwarta i bezpośrednia, impulsywna i gorąco przejmująca się sprawami innych ludzi, szybko zjednywała sobie przyjaciół.

Umarła nagle – tak niespodziewanie i przedwcześnie! Czy można tak powiedzieć o kobiecie, która w chwili śmierci miała ponad 87 lat? Toż z samego kalendarza wynika, że była już chyba „syta lat”! A jednak odeszła niespodziewanie i przedwcześnie – taka była reakcja każdego, kto ją znał i kto dowiedział się, że 29 stycznia zaskoczyła ją śmierć. Przecież, mówiono, dopiero co wróciła na stałe do kraju... Dopiero co urządziła swoje warszawskie mieszkanie sprowadzonymi z Londynu meblami... Przecież właśnie ostatniego lata, podczas pobytu w Londynie, udało jej się wydobyć zbiór dokumentów Rady Kościoła Ewangelicko-Reformowanego na Obczyźnie, który miała przekazać synodalnej Komisji Dokumentacji... Przecież dopiero zaczęła porządkować pozostałe po mężu, Olgierdzie Cumfcie, archiwum dokumentów, notatek i fotografii dotyczące Polskich Sił Lotniczych w Wielkiej Brytanii... Przecież obiecywała, że nauczy diakonię, jak organizować kiermasze – „myśmy w Anglii dużo robili takich akcji, bo wciąż były potrzebne pieniądze na pomoc dla kolegów”... Tyle jeszcze miała do opowiedzenia...

Snuła też wiele osobistych planów. Zachęcona udanym sylwestrem, który urządziła u siebie (zmywała potem do piątej rano), zaprosiła przyjaciół na „ostatki” (20 lutego). A latem wybierała się w podróż na Cypr – jej wieloletni sąsiad z Londynu, Cypryjczyk, powrócił do ojczyzny i zaprosił ją na wakacje.

W gronie osób, które miały do niej wiele pilnych spraw i interesów, byłam i ja. Czekałam na obiecane długie spotkanie (pierwsze odbyłyśmy rok temu, w marcu). Chciałam utrwalić jej wspomnienia i dzieje tego burzliwego, pełnego dramatycznych momentów życia, aby włączyć je do publikowanego od kilku lat (choć z wielomiesięcznymi przerwami) na łamach „Jednoty” cyklu „Polskie losy”. Coś jednak ciągle stawało na przeszkodzie: a to jej wyjazdy, a to mój brak czasu, a ostatnio jej kłopoty ze zdrowiem. Niby nic, ot grypa (wszyscy na nią chorowali) i dokuczliwa egzema. Ale niedomagania minęły i początek lutego wydawał się być czasem idealnym na spotkanie. Niedzielę 28 stycznia Halina Cumftowa spędziła z wizytą u rodziny. Trochę zmęczoną kuzyn odwiózł późnym wieczorem do domu. W poniedziałek rano – już nie żyła. Kolorowy ptak odfrunął.

*

Halina von Gisman – tak brzmiało jej nazwisko panieńskie – urodziła się 12 września 1908 r. we Lwowie jako córka Edwarda i Heleny z Heberów. Ojciec studiował we Lwowie i tam poznał swoją żonę. Zawód inżyniera mierniczego dawał szybko powiększającej się rodzinie gwarancję dostatniego życia. Halina była trzecim z kolei dzieckiem spośród siedmiorga rodzeństwa: po Zdzisławie i Wacławie, a przed Bolesławem, Danutą, Adamem i Barbarą.

W 1913 r. ojciec dostał przeniesienie i rodzice wraz z trójką starszych dzieci przeprowadzili się do Makowa Podhalańskiego. Tam też, w miejscowym kościele katolickim (innego nie było), dzieci zostały ochrzczone.

Dom był obszerny, prawdziwie rodzinny. Otaczał go duży ogród, w którym – dzieci póki były małe – bawiły się bezpiecznie. Gdy podrosły, robiły wypady w okoliczne lasy i góry. Duża biblioteka w domu, wspaniała przyroda wokoło – młodzi Gismanowie zdobywali wiedzę niezależnie od domowych lekcji. Kwiaty, drzewa, grzyby były dobrymi znajomymi, „atmosfera miłości, a przy tym dyscyplina – to człowieka kształtuje i całe życie trzyma” – wspominała po latach pani Halina.

Do prawdziwej szkoły poszła, gdy miała 14 lat, do Krakowa. Ukończyła najpierw gimnazjum ewangelickie, potem państwowe Seminarium Nauczycielskie, gdzie zdała maturę w 1927 r. Mieszkała u rodziny przyjaciół matki, państwa Lubelskich, a przez rodzinno-przyjacielskie koneksje weszła w świat ludzi teatru. Jej ukochanym teatrem była „Bagatela”, gdzie każdy spektakl oglądała ukryta w cieniu dyrektorskiej loży – do teatru trzeba było chodzić w mundurku szkolnym, a do loży udawało się wkraść „po cywilnemu”.

Po pierwszym roku medycyny Halina przeniosła się do Studium Wychowania Fizycznego, które ukończyła w 1931 r. Znalazła potem zatrudnienie jako nauczycielka gimnastyki w szkole powszechnej w Rabce, a następnie jako wykładowczyni wychowania fizycznego na kursach w Mołodecznie. Cokolwiek robiła, robiła z zapałem, dlatego też nie poprzestawała na uczeniu gimnastyki, ale i sama czynnie uprawiała sport. Wiadomo, góry to narty. W rezultacie w 1935 r. podczas jazdy na nartach skręciła nogę. Jak mówi poeta: „Zdarzenie błahe na pozór, nie warte aż poematu, lecz w konsekwencji się stało”... zdarzeniem decydującym w jej dalszym życiu. Skierowana na rehabilitację do zakładu leczniczego w Drezdenku, poznała wśród pacjentów starszego o dwa lata lotnika, który z drugiej katastrofy samolotowej uszedł z życiem, choć jednocześnie z ciężkim uszkodzeniem stawu barkowego. Mimo interwencji chirurgicznej i długiej rehabilitacji staw pozostał sztywny i kariera młodego pilota została przerwana. Ale Olgierd Cumft – człowiek pełen energii i radości życia – nie martwił się tym za bardzo. Znalazł miłość.

Dobrali się w korcu maku – oboje pełni fantazji, humoru, życzliwości dla całego świata. Swoją narzeczoną Olgierd zabrał więc z gór i zawiózł do rodzinnych Szawli. Zanim przedstawił ją rodzinie, napisał w liście do ojca, że przyszła pani Cumftowa jest Arabką z Maroka (jako lotnik latał także do Afryki), nie mówi słowa po polsku (zna za to francuski) i bardzo boi się spotkania z polską rodziną. Ciemnowłosa i czarnooka Halina, opalona górskim słońcem, w barwnym turbanie na głowie (kapelusze i różne fantazyjne nakrycia głowy – najczęściej własnego pomysłu – stanowiły jej hobby przez całe życie) podbiła Cumftów wdziękiem i urodą. Gdy mistyfikacja się wydała, nikt nie poczuł się dotknięty a serdeczne uczucia na zawsze połączyły Halinę z rodziną męża.

Rodzina Cumftów zakorzeniona była w Jednocie Wileńskiej: dziadek Olgierda, Marcin Cumft, był pastorem; ojciec, dr Jan Cumft (który w Szawlach miał własną klinikę) był przez wiele lat prezesem wileńskiego Konsystorza. Jeden z braci, Adam, studiował w Dorpacie teologię.

Halina została konfirmowana w parafii ewangelicko-reformowanej na warszawskim Lesznie i tam też młodzi wzięli ślub. Zamieszkali najpierw przy ul. Polnej, następnie w Alei na Skarpie w pięknym, nowoczesnym domu, na ostatnim piętrze z daleką panoramą Wisły. Olgierd Cumft pracował jako korespondent w redakcji „Polski Zbrojnej”, nieoficjalnie zaś (wyszło to na jaw dopiero po wielu latach) zatrudniony był w polskim wywiadzie. Z racji jego pracy dziennikarskiej młodzi państwo Cumftowie zwiedzili do chwili wybuchu II wojny światowej pół Europy. Pani Halina wspominała te przedwojenne lata jako najwspanialsze w swoim życiu: nie mieli trosk materialnych, na koszt gazety (czy raczej Sztabu Generalnego Wojska Polskiego) byli w Rumunii, na Węgrzech, w Hiszpanii (w 1937 r. Olgierd Cumft skierowany tam został jako obserwator wojny domowej po stronie gen. Franco). Zwiedzili Korsykę i całe Włochy.

Wybuch wojny znienacka przeciął pasmo szczęśliwych lat. Halina wraz z zaprzyjaźnioną szwagierką, Wandą Karpińską, od samego początku stanęła do pomocy rannym. Zorganizowały punkt opatrunkowy, który w kilka dni później przekształcono w mały szpitalik i w którym obie z pomocą dwóch chłopców, Jacka i Marka Karpińskich, pielęgnowały rannych i chorych, wraz z innymi mieszkańcami budowały barykady, gotowały wodę i zupę dla podopiecznych. Kiedy zaminowano przejścia między punktami opatrunkowymi, a trzeba było zdobyć jedzenie, Halina wyprawiła się po zapasy na Bielany do willi teściów Wandy, państwa Karpińskich. Jeszcze 20 września przenocowały zmordowanych polskich żołnierzy, którym udało się przedrzeć do Warszawy, i wyprawiły ich dalej. W dowód wdzięczności jeden z nich zostawił im kromkę chleba...

A tu już wkraczali Niemcy. „To był straszny szok – opowiadała pani Halina – ten koszmar przegranej, ten wysiłek całego narodu, mieszkańców Warszawy, nas wszystkich – wszystko na nic”. Na pamiątkę pozostał odłamek szrapnela – jako amulet – i jeszcze udzielanie pomocy potrzebującym, bo „musiał człowiek działać, nie siedzieć i czekać – tylko to nas jeszcze jakoś trzymało”. Tym bardziej, że była sama. Kpt. Olgierd Cumft, który od 1938 r. jawnie już pracował w Sztabie Głównym, we wrześniu 1939 r. wraz ze Sztabem ewakuował się z Warszawy. Nie zastał żony w domu, gdy wpadł na chwilę – zostawił tylko kartkę: „Nie wyjeżdżaj z Warszawy!”, widocznie wierzył, że zaraz wróci. Zobaczyli się dopiero po roku.

Olgierd Cumft znalazł się ze Sztabem Generalnym w Rumunii i tam został internowany. Zachorował na zapalenie szpiku kostnego i w miejscowym szpitalu zaprzyjaźnił się z lekarzem, który jemu i jeszcze jednemu Polakowi załatwił odpowiednie papiery i cywilne ubrania. Szlakiem innych polskich żołnierzy uciekli z Rumunii i dotarli do Francji. Tam znów Olgierd Cumft znalazł się w Sztabie Polskiej Armii i zaczął czynić starania o wydostanie żony z okupowanej przez Niemców Polski.

Tymczasem pani Halina prawie go już opłakała. Prawie, bo choć otrzymała wiadomość, że zginął, nie uwierzyła w nią. I dobrze, bo wkrótce zjawił się u niej człowiek z pieniędzmi i wiadomością od męża, a właściwie z poleceniem, że ma starać się uciekać na Zachód. Pieniądze i list dotarły pocztą dyplomatyczną – przez ambasadę japońską w Warszawie. Jak się później okazało, Olgierd Cumft „rozpracowywał” przed wojną lotnictwo radzieckie i współpracował z Japończykami. Na imienne zaproszenie sztabu japońskiego został rozkazem gen. Sikorskiego wysłany do Tokio. Znał swoją cenę, więc postawił warunek: pojedzie, jeśli sprowadzą mu żonę z okupowanej Warszawy.

Pozwolenie na wyjazd, dzięki japońskiej interwencji, pani Halina uzyskała w Krakowie (tam mieściła się siedziba gubernatora Franka), z wizą włoską przez Berlin dojechała do Włoch, skąd japońskim statkiem dopłynęła do Japonii i tam spotkała się wreszcie z mężem.

Po półrocznym pobycie w Tokio Olgierd Cumft został skierowany do Mandżurii okupowanej przez wojska japońskie od 1939 r. Mimo niebezpieczeństw (Chińczycy nie pogodzili się z japońską okupacją) życie towarzyskie, jakie wiedli państwo Cumftowie – pani Halina z wrodzoną jej pasją – było ożywione i interesujące, zwłaszcza w arystokratycznym środowisku rosyjskiej białej emigracji. Jednak po następnych sześciu miesiącach Sztab Główny, który działał już w Londynie, odwołał swego pracownika do Szkocji. Mimo że Japończycy chcieli go zatrzymać, sytuacja polskiego oficera stawała się coraz trudniejsza. Po ataku na Pearl Harbour Japonia jednoznacznie stanęła w tej wojnie po przeciwnej stronie. Polski ambasador w Tokio, Tadeusz Romer, nalegał na szybki wyjazd, a tymczasem wszystkie porty były zablokowane. Udało im się dostać na statek do Szanghaju, później do Hong-Kongu, dalej do Pan-Ang w Wietnamie. Podróż była niebezpieczna, bo Japończycy bombardowali statki i wiele z nich zatopili. W Indiach z kolei rozdzielano pasażerów: kobiety i dzieci kierowano do Palestyny, mężczyzn do Egiptu, a bagaż ładowano na osobny statek. Bagaż przepadł, ale Cumftowie nie dali się rozdzielić. Z Egiptu do Szkocji płynęli w konwoju ośmiu angielskich statków. Siedem z nich zatopili Niemcy na Atlantyku. W kamizelkach ratunkowych, w ciągłym niebezpieczeństwie, pasażerowie ósmego dotarli do Szkocji.

Po przyjęciu do Polskich Sił Zbrojnych Olgierd Cumft otrzymał pracę w Wydziale Informacyjnym Sztabu Głównego. Życie znów nabrało blasku, bo żołd wyższego oficera był wysoki, korpus oficerski – złożony ze starych przyjaciół, a kobiety – piękne. Koniec wojny, paradoksalnie, położył jednak kres nadziejom państwa Cumftów, jak zresztą wszystkich Polaków, którzy zawierzyli sojusznikom.

Trzeba się było przestawić na zupełnie inny model życia. Na kursach Polskiego Korpusu Przysposobienia (PRC) kapitan Cumft zdobył nowe zawody: białoskórnika i zegarmistrza. Z białoskórnictwa jednak nic nie wyszło, także sklep z antykami był tylko krótkim epizodem. Najlepsze okazało się zegarmistrzostwo. Olgierd Cumft został specjalistą od antycznych zegarów, ogłaszał się w gazetach i dostawał zaproszenia z całej Wielkiej Brytanii, by na zamkach reperować starożytne, rodowe zegary. Było to i ciekawe, i kształcące, i dawało okazję do nawiązywania nowych znajomości. Pani Halina pracowała w tym czasie w różnych miejscach i zawodach, umiała wyczarować i piękny kapelusz, i wspaniałą kreację, wspomagała, kogo mogła, działała w Czerwonym Krzyżu, wysyłała paczki do Afryki. Oboje włączyli się też bardzo aktywnie w życie polskiego Kościoła Ewangelicko-Reformowanego i Zrzeszenia Ewangelików Polaków w Wielkiej Brytanii.

Zaczęło się im lepiej powodzić, kupili dom w londyńskiej dzielnicy Chiswick, który stał otworem dla przyjaciół i licznej rodziny z Polski. W 1962 r. na XV Synodzie Olgierd Cumft został wybrany prezesem Rady Kościoła, którą to funkcję pełnił do swojej śmierci w listopadzie 1977 r. Halina Cumftowa od 1962 do 1980 r. była przewodniczącą Komisji Kontrolującej (Rewizyjnej), a od maja 1980 r. – sekretarzem Rady Kościoła.

Od lat 70. począwszy, często przyjeżdżali do kraju, choć nigdy jednocześnie; dzielili się obowiązkami i opieką nad londyńskim domem i jego lokatorami. Pod koniec 1977 r. pani Halina przywiozła urnę z prochami męża i pochowała w rodzinnym grobowcu ewangelicko-reformowanym na cmentarzu przy ul. Żytniej. W tym samym grobowcu 3 lutego 1996 r. spoczęła urna z jej prochami.

Jak wspominają ludzie, którzy znali ją w Anglii w najcięższych czasach – nigdy nie traciła optymizmu. Zła była tylko wtedy, gdy ktoś upadał na duchu, strofowała go, a później starała się dodać otuchy, odwrócić złe myśli, rozweselić, ukazać nadzieję. Ludzie ją kochali za to i zawsze się do niej garnęli. Ludzie w różnym wieku, a młodzi szczególnie, byli nią zafascynowani i dlatego tak boleśnie wszyscy odczuli jej utratę.

*

Starałam się oddać to, co udało mi się wydobyć z notatek z pierwszej rozmowy z Panią Haliną – z rozmowy, która miała być ledwie wstępem do solidnej, udokumentowanej, debaty. Rozmowa ta była lekka, pełna dygresji, rozpoczętych i nie zakończonych wątków. I okazała się jedyną. Dlatego na pewno nie wszystko zrozumiałam, zapamiętałam, zapisałam i do mojej relacji mogły zakraść się błędy. Jeśli ktoś z Czytelników będzie mógł te ewentualne błędy sprostować, a informacje uzupełnić – bardzo proszę o listy. Z wdzięcznością postaram się je wykorzystać.

Krystyna Lindenberg