Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

8 / 1994

...Oddali Polsce swe życie młode,
o własnym szczęściu sen swój wyśniony
[Harcerski marsz żałobny]

Dziś byłaby to zapewne jeszcze jedna siwa głowa w tym pierwszym od lewej rzędzie ławek w naszym kościele na Lesznie. Wówczas była ciemną, kształtną główką o włosach krótko obciętych lub – przez pewien czas – z niewielkim warkoczykiem zgodnie z panującą wśród ówczesnych nastolatek modą. Dobrze ją było widać z „mego” rzędu – tego najbardziej na prawo. Poważna, skupiona twarz o ładnym profilu z dość wydatnym noskiem. Moja zastępowa, Ewa Lubecka.

Nie dane jej było osiwieć – sanitariuszka „Avela”, żołnierz Armii Krajowej, miała zaledwie 19 lat, gdy zginęła rozerwana artyleryjskim pociskiem. Do końca wypełniła słowa przyrzeczenia harcerskiego o woli pełnienia całym życiem służby Bogu i Polsce i niesieniu chętnej pomocy bliźnim. 3 sierpnia 1944 roku, na Bielanach, w rejonie osiedla Zdobycz Robotnicza wypadło jej kolejny – i ostatni – raz pełnić tę służbę i nieść tę pomoc. Wynosiła właśnie spod obstrzału rannego powstańca.

A tak była pełna życia, zapału, gdy dwa dni przedtem, wieczorem 1 sierpnia, przechodziła z chłopcami przez klatkę schodową mego domu, przedzierając się na ulicę Stołeczną i Słowackiego! Ucieszyłyśmy się z tego niespodziewanego spotkania. Niespodziewanego, bo przecież każda z nas miała być w tym czasie zupełnie gdzie indziej. I byłaby zapewne, gdyby Powstanie na Żoliborzu nie wybuchło wcześniej, na dwie godziny przed zapowiedzianą godziną „W”. Spotkałyśmy się więc, gdy wędrowaliśmy wszyscy w różne strony, usiłując dotrzeć do swoich oddziałów.

Jakże wszystko jest przed nami zakryte! Nie przypuszczałam ani przez chwilę, że Ewę widzę po raz ostatni.

Sanitariuszka „Avela” – ten dziwny pseudonim łatwo da się rozszyfrować tym, którzy wiedzą, że Ewę nazywałyśmy czasem „Lewą” w odróżnieniu od dwóch innych: Ewy J. i Ewy G., czyli Jewy i Gewy. Ot tak, dla żartów tylko. „Lewa” czytana od tyłu to „Awel” – a więc konspiracyjny pseudonim jak znalazł: Awela = Avela.

Poznałyśmy się w pokojowych czasach, we wrześniu 1938 roku, gdy zdałam do I klasy gimnazjum im. Aleksandry Piłsudskiej na Żoliborzu i zgłosiłam się do działającej tam Żeńskiej Drużyny Harcerskiej „Puszcza”. Przydzielono mnie do zastępu formowanego właśnie przez niewiele od nas starszą uczennicę III klasy, Ewę Lubecka, córkę dyrektorki tej szkoły, dr Janiny Lubeckiej. Nasz zastęp nosił najpierw miano „Mysikrólików”, a następnie przyjął znacznie bardziej do puszczy pasującą nazwę „Bobry”. Pracowite „Bobry” zdobywały pod kierunkiem Ewy kolejne stopnie harcerskie i sprawności, jeździły na wycieczki, ćwiczyły się w podchodach i spostrzegawczości. Ale poznawałyśmy nie tylko harcerskie rzemiosło – uczyłyśmy się także, jak żyć. W półmroku Izby Harcerskiej lub w lesie, przy szumie drzew, wiodłyśmy rozmowy, śpiewały, słuchały gawęd. Nauczyła nas Ewa wspaniałej pieśni rycerskiej z XV wieku. Mówiła ona o trudach i pięknie twardego życia, o sławie, godności, odwadze. W ustach Ewy były to nie tylko ładnie brzmiące słowa – miała je potwierdzić wkrótce czynem. Myślę o pewnym zdarzeniu z wczesnego okresu okupacji. Nadal byłyśmy zastępem i spotykałyśmy się na zbiórkach, zajmując się przy tym innymi konspiracyjnymi sprawami, jak kolportaż gazetek czy pisanie na murach. Uczyłyśmy się też na tajnych kompletach. Pewnego popołudnia do Ewy, na zbiórkę, przyszłyśmy tylko we dwie z Iwą. Postanowiłyśmy pojechać „do Warszawy”, jak się to wtedy na Żoliborzu mówiło, z zamiarem pisania na murach. Akurat oddawałyśmy się tej czynności pisząc: „Polska walczy – Polska zwycięży” na bramie pałacu Bruhla, gdy nas złapano – niestety wraz z całym rynsztunkiem: gazetkami, książkami do nauki i, oczywiście, kredą. W zamieszaniu, jakie powstało, usiłowałyśmy zjeść te obciążające dowody – na nic się to jednak, oczywiście, nie zdało. Zresztą nie bardzo nas rewidowano; wyglądałyśmy chyba dość dziecinnie, Iwa i ja miałyśmy po 14 lat, Ewa – 1 5, a wówczas, na początku okupacji, terror niemiecki nie był jeszcze tak rozszalały, jak w latach późniejszych. W każdym razie najadłyśmy .się strachu i zrozumiały poniewczasie, jak nieodpowiedzialnymi jesteśmy konspiratorkami. Ewa w tym wszystkim nie straciła głowy. Niemiecki znała dość dobrze, gdyż był on w naszej szkole jednym z wykładanych języków obcych. Zrozumiałyśmy z tego, co mówiła, że całą winę wzięła na siebie, że „była to jej inicjatywa, nikt nas nie wysyłał, tylko ją należy ukarać”. Odwaga Ewy, jej odpowiedzialność za powierzone sobie harcerki, jej spokój w paszczy wroga! Na kim miały wywrzeć wrażenie jej pełne godności i odwagi słowa, do kogo apelowała – do ludzi bez honoru, członków Gestapo? A jednak jednemu z nich jej postawa widocznie zaimponowała, skoro – mimo gwałtownych protestów kolegi – puścił wolno trzy „bohaterki”. Tylko że w jednym wypadku ów cudzysłów należy opuścić. W wypadku Ewy właśnie.

Nie tylko harcerstwo miało wpływ na ukształtowanie się charakteru Ewy. Ogromną rolę spełniał jej wspaniały dom, w którym uczyła się prawości, sumienności, tolerancji i w którym patriotyzm nie był ani pustym słowem, ani wywieszonym na pokaz sztandarem. Matka Ewy kierowała podziemnie działającą szkołą, co roku odbywały się matury, a te uczennice, które chciały kształcić się dalej, miały zapewnione przyjęcie na wyższe uczelnie. Ewa studiowała prawo – a może historię? Wiadomo było, choć dla nas, młodych, nie było to wówczas tak oczywiste, że krajowi potrzebni są ludzie światli, wykształceni, że Polska nie może zostać, jak chcą Niemcy, „krajem parobków”. Dlatego od harcerek wymagano, by i ten obowiązek spełniały, choć inne były na pewno bardziej efektowne i pociągające „duchem przygody”.

Jak wiadomo, ewangelików nie ma w Polsce zbyt wielu, toteż miałam wyjątkowe szczęście, że moja zastępowa – uwielbiana i ciesząca się ogromnym autorytetem – jest też z mojego Kościoła. Nie wiem nawet, czy nie miało to wpływu na moje przychodzenie na nabożeństwa. Zobaczyć ją raz jeszcze, poza szkołą, poza zbiórką! Pamięć płata różne figle – pamięta się drobne szczegóły, a rzeczy ważne umykają. Nie mogę przypomnieć sobie, czy byłam na konfirmacji Ewy – wydaje mi się, że tak, że cały zastęp uczestniczył w tej ważnej uroczystości.

Zaginęły zdjęcia, zaginęły dokumenty, rozjechały się po świecie koleżanki – te, które ocalały. W Słowniku uczestniczek walk o niepodległość Polski skąpe dane, że we wrześniu 1939 roku Ewa była czynna w pomocniczej służbie obrony Warszawy, że w konspiracji była łączniczką w kwatermistrzostwie Komendy Głównej AK, że była sanitariuszką żoliborskiego plutonu wojskowego służby kobiet OW PPS-WRN im. J. Dąbrowskiego, a po jego rozbiciu przez żandarmerię niemiecką w dniu 1 sierpnia 1944 r. została włączona wraz z patrolem sanitarnym do plutonu 230 kompanii „Żniwiarz” zgrupowania AK „Żywiciel”.

Jej nazwisko znaleźć można na tablicy pamięci w jej liceum (obecnie im. S. Sempołowskiej) na Żoliborzu, rodzinny grób z jednym tylko napisem: „Lubeccy” znajduje się na cmentarzu ewangelicko-reformowanym w Warszawie, przy ul. Żytniej. A grób Ewy?

Marta Jurowska-Wernerowa