Drukuj

4 / 1994

POLSKIE LOSY

 

Zapisane na kartach polskiej historii szlacheckie nazwiska Bielskich, Potworowskich, Chlebowskich, Suchodolskich i innych rodów, tworzących w Żychlinie k. Konina najstarszy dziś zbór ewangelicko-reformowany w naszym kraju, zaczęły być w wieku XIX zastępowane nazwiskami ludzi prostych, chłopów i robotników rolnych, wywodzących się zarówno z ziemi wielkopolskiej, jak i spośród kolonistów niemieckich, ludzi również biednych, którym tutaj zaborcze władze pruskie dawały nadzieję na pomyślniejsze bytowanie. Tak więc obok Bronikowskich i Żychlińskich zaznaczają swą obecność w życiu tamtejszej parafii Świerkowie, Kostrowscy, Makowscy, Komiczowie oraz Sznycerowie, Millerowie, Wildowie, Schillerowie i in. Połączeni podobną sytuacją społeczną i wyznawaną wiarą, koloniści wrośli w tę ziemię, którą w pocie czoła uprawiali, żenili się po sąsiedzku, żyli razem, nie przeczuwając, że w to ich zwykłe, ustabilizowane życie wtargnie historia, tragicznie ich doświadczając i dzieląc.

A jednak zbór przetrwał dziejowe burze. Garstka wiernych i wytrwałych. Filarem zboru, jego sercem była przez ostatnie półwiecze – i jest do dzisiaj – skromna, pracowita kobieta. Czym byłby bez niej? Czy parafia ewangelicko-reformowana w Żychlinie przetrwałaby trudne powojenne lata, gdyby nie ona – Emilia Komiczowa?

Widocznie Pan wejrzał na jej wiarę i dał tę siłę, dzięki której scaliła i utrzymała tę małą społeczność wśród nieprzyjaznych okoliczności.

Z ZIEMI OBCEJ DO POLSKI

Emilia Komicz przyszła na świat 30 sierpnia 1915 r. we wsi Teschindorf w Meklemburgii-Schwerinie jako pierwsza z ośmiorga dzieci Juliusza Sznycera (Schnitzera) i Pauliny z Seiglitzów. Miejsce urodzenia pozostaje człowiekowi w metryce na zawsze. W wypadku tej rodziny ojczyzną jednak nie była Meklemburgia, lecz Wielkopolska: Paulina pochodziła z Konina, Juliusz z Żychlina. Byli to ludzie prości i ubodzy, nie mieli ziemi i, jak wielu im podobnych, musieli wyruszyć „na Saksy", czyli za chlebem. Nie zamierzali osiąść w Niemczech, chcieli z zarobionym ciężką pracą groszem powrócić w swoje strony i kupić jakiś kawałek ziemi. Te plany zniweczyła I wojna światowa. Wkrótce pieniądze straciły wartość i cały ich wysiłek poszedł na marne. A wrócić było trudno.

Szansa na powrót pojawiła się z końcem 1918 r., gdy do niepodległej Polski wracali tułacze z całej Europy. Z Niemiec wyruszył pociąg z byłymi emigrantami zarobkowymi. Niestety, Sznycerowie zabrać się z innymi nie mogli, bo spodziewali się właśnie trzeciego dziecka (po Emilii urodził się Walter) i taka podróż mogłaby się okazać po prostu niebezpieczna. Ale gdy tylko mały Albert odrobinę okrzepł, w czerwcu 1919 r. wyruszyli w drogę do kraju. Na piechotę.

Wędrówka trwała do listopada. Już śnieg zaczął padać. Najdawniejsze wspomnienie Emilii wygląda tak: ojciec niesie ją na rękach przez ośnieżony las, a ona kurczowo trzyma... nocnik, mocno go trzyma, mimo że spadła jej gdzieś rękawiczka i marznie rączka. Zapamiętała też inny obraz: kołyszący się nad głową dziwny dach. „Co to jest?" – pyta ojca. „To dorożka". Ostatni etap podróży, z Kalisza do wsi Stare Miasto, gdzie mieli się zatrzymać u matki ojca, przebyli luksusowo – dorożką.

MAŁA GOSPODYNI

Ojciec znalazł pracę w magazynie drewna w Koninie, a od 1921 r. – w tartaku w Żychlinie. Mieszkanie u babki było bardzo uciążliwe, gnieździli się w małym domku, gdzie urodzili się następni bracia Emilii: – Adam (1921) i Jan (1924). Polepszyło im się w roku 1926, gdy tartak został odkupiony przez dziedzica Żychlina, Rafała Bronikowskiego. Nowy właściciel zaproponował Juliuszowi Sznycerowi posadę dozorcy i zarazem jakby administratora tartaku. Wtedy przenieśli się do służbowej stróżówki. „Ojciec nie umiał ani czytać, ani pisać – wspomina Emilia Komiczowa – ale umiał bardzo pięknie się modlić". To on zabierał co niedziela gromadkę swych dzieci do oddalonego o kilometr kościoła w Żychlinie, to on dbał, by otrzymały właściwe, religijne, wychowanie. Matka, „panna z miasta" (Konina), zmęczona licznymi ciążami i porodami (w tartaku urodziła jeszcze Juliusza w r. 1926 i Edwarda w r. 1928, a dużo później – w r. 1937 – ostatnie dziecko, córkę Eugenię), nie bardzo zajmowała się gospodarstwem i dziećmi. Na nowym mieszkaniu na barki dziesięcioletniej Emilii spadł cały ciężar prowadzenia gospodarstwa i opieki nad rodzeństwem. Gotowała i prała, robiła na drutach swetry, szydełkowała, reperowała odzież, w końcu – uszyła braciszkom spodnie (bo żal jej było nowego materiału na łaty). Doiła krowę i zanosiła mleko do centryfugi, karmiła świnie i kury, a gdy skończyła 11 lat, wzięła się za pieczenie chleba. Wszystko sama. Tylko wielkie bochny pomagał jej wkładać do pieca ojciec. Ten trud, od świtu do nocy, małej dziewczynki otoczenie przyjmowało jako coś naturalnego. „I tak zostało na całe życie" – stwierdza pogodnie pani Emilia Komiczowa.

W kieracie codziennych zajęć nie było czasu na szkołę. Na szczęście najstarszy brat ojca, stryj Edward, człowiek bardzo pobożny, miał za sobą trochę szkoły. Uczył Emilię wszystkiego, co sam umiał: pisania, rachunków, czytania – na Piśmie Świętym. Tak przygotowana, dopiero w wieku 12 lat poszła do odległej o kilometr szkoły powszechnej w Janowicach. Tu jej nauka trwała jednak niecałe dwa lata – Emilka poszła do czwartej klasy po jesiennych pracach, po Bożym Narodzeniu, a szkoła była tylko 5-klasowa. Oficjalną edukację zakończyła więc w wieku 14 lat.

Parafia nie miała wtedy stałego duszpasterza, więc na konfirmację czternastolatków przyjechał z Zelowa ks. Wilhelm Fibich. Tak zakończyło się definitywnie dzieciństwo, w którym tylko krótki okres szkolny był czasem względnej beztroski, zabaw na pauzach, chichotów z przyjaciółkami.

Wyjście za mąż 19-letniej Emilii w roku 1934 za Jana Komicza (zresztą kuzyna) niewiele zmieniło w jej życiu. Młodzi małżonkowie pozostali w tartaku, gdzie otrzymali pokój z kuchnią przy biurze. W zamian za mieszkanie Emilia sprzątała biuro i gotowała obiady dla kierownika tartaku. Zajmowała się teraz własnym domem, pomagała rodzicom, trochę dorabiała szyciem, a w rok po ślubie urodziła córeczkę, Danusię.

EPIZOD W KOLORZE FELDGRAU

Latem 1939 r. właśnie wrócił do domu brat Walter po odsłużeniu wojska, gdy znów dostał kartę powołania – ogłoszono powszechną mobilizację. Kartę powołania dostał też Jan Komicz. Wybuchła wojna i obaj bili się do końca kampanii wrześniowej. Mąż wrócił, brat znalazł się w niemieckiej niewoli. Siedział tam cztery miesiące i niespodziewanie został zwolniony. Nie wiedział dlaczego. Okazało się, że na podstawie nazwiska, miejsca urodzenia oraz wyznania zakwalifikowano go zgodnie z hitlerowskim prawem do niemieckiej listy narodowościowej. Następnie okazało się, że i resztę rodziny zgodnie z tymi kryteriami wpisano automatycznie (nikt ich o zdanie nie pytał) na listę obywateli III Rzeszy. Miało to dalekosiężne konsekwencje.

Młodzi obrońcy ojczyzny niedługo cieszyli się pobytem w domu. Najpierw Walter, a później kolejno czterej młodsi bracia oraz mąż Emilii – zostali wcieleni do Wehrmachtu. Wszyscy poszli na front, nie wszyscy z wojny wrócili. Tragicznie i bez sensu zginął na Zaporożu osiemnastoletni Jan Sznycer. Ani jego śmierć, ani innych „niemieckich" żołnierzy, ewangelików z tych stron, nie złagodziła niechęci miejscowej ludności, w przeważającej większości katolickiej, do tutejszych ewangelików, których zaczęła, zgodnie zresztą z wolą okupantów, traktować jako Niemców. Tymczasem „uprzywilejowana" narodowościowo Emilia Komiczowa została sama z dwójką maleńkich dzieci (w 1941 r. urodziła drugą córkę, Emilkę) i, jak dawniej, musiała jeszcze pomagać rodzicom. Dobrze, że znalazła zatrudnienie w leśnictwie – pracowała w szkółce, siała, pieliła i sadziła młody las. Za bochenek chleba, za trochę mąki uszyła komuś ubranko dla dziecka, zrobiła sweter, i jakoś sobie radziła, więc nie narzekała. Co noc gorąco się modliła o szczęśliwy powrót z wojny swoich najbliższych. Ze współczuciem odnosiła się do tych, którym było nie mniej ciężko niż jej. Byli to potomkowie kolonistów niemieckich z Rosji, kobiety i dzieci (mężczyzn skierowano na front), które hitlerowcy przesiedlili znad Morza Czarnego na „rdzennie niemieckie" ziemie Wielkopolski – „Warthegau". Nie przypuszczała wtedy jednak, że dalszy los tych ludzi będzie jeszcze gorszy.

OGNIOWA PRÓBA

Koniec wojny nie dla wszystkich miał jednoznacznie szczęśliwe oblicze. W prawie wszystkich polskich domach kogoś brakowało. Wielu wyzwolenia nie doczekało. Na terenach, które Niemcy włączyli do Rzeszy, bolesne doświadczenia okupacji hitlerowskiej wywoływały teraz pragnienie odwetu. Jego ofiarami stawali się najczęściej ludzie niewinni, często przez najeźdźcę także skrzywdzeni. W pierwszej kolejności wzięto odwet na prostych ludziach, Niemcach znad Morza Czarnego. Polscy żołnierze załadowali ich na ciężarówki, którymi mieli być ewakuowani w głąb Niemiec. Smutne było pożegnanie, bo już się tu trochę przyzwyczaili, zżyli z niektórymi żychlinianami, a jechali znów na niewiadome. Obiecywali, że zaraz po dotarciu na miejsce napiszą i przyślą adresy. Nikt nigdy nie napisał, nikt nigdy adresu nie przysłał. Po okolicy rozeszły się słuchy, że wywieziono ich do lasu i rozstrzelano.

W rodzinie Sznycerów-Komiczów czekano na powrót sześciu mężczyzn. Tymczasem, wraz z innymi ewangelikami, wszyscy zostali wysiedleni z dotychczasowych domów, z mieszkań w tartaku. Około 30 osób umieszczono w dwóch małych domkach – to był obóz internowania. Pani Emilia z rodziną własną i sąsiadów, razem 9 osób, znalazła się w jednym małym pokoiku. Jako „Niemka" pracowała w upaństwowionych dobrach Bronikowskich, tj. w miejscowym pegeerze, bez wynagrodzenia, jedynie za wyżywienie. Za wydojenie trzy razy dziennie 9 krów dostawała jeszcze litr mleka dla dzieci.

Do kościoła strach było chodzić, bo w kierunku idących leciały kamienie. Budynek kościelny był dewastowany, rozkradany, kamienie wybijające szyby zaścielały podłogę, ołtarz spalili rosyjscy żołnierze. Pani Emilia goniła niszczycieli, jak mogła, i omal nie przypłaciła tego życiem. Miejscowy zajadły działacz PPR przymocował na kościelnych drzwiach tarczę strzelniczą i zabawiał się strzelaniem. Kiedy Emilia z siostrą chciały mu w tym przeszkodzić – zaczął strzelać do nich. Siostra przestraszyła się i uciekła, Emilia natomiast z determinacją („A niech mnie zabije!") rzuciła się na niego z gołymi rękami. Przestraszył się rozjuszonej kobiety i – zamiast zabić – uciekł. Odtąd już nigdy nie przyszedł.

Powoli wracali z wojny mężczyźni. Najpierw, w listopadzie 1945 r., z sowieckiej niewoli wrócił Jan Komicz. Jako Polak został na szczęście wypuszczony z obozu niemieckich jeńców. Nie miał trudności z otrzymaniem pracy. Znany jako dobry cieśla i „złota rączka" został w gminie przyjęty z otwartymi ramionami – po wojennych zniszczeniach strasznie dużo było dla niego roboty.

Potem wrócił Edzio, najmłodszy brat. Za młody, by go wzięli do Wehrmachtu, został uznany za zdolnego do kopania okopów. Kopał je najpierw niedaleko, w okolicy Gosłowic, ale później młodych chłopców przewieziono pod Warszawę do szykowania linii obrony. Tam, w styczniu 1945 r., ofensywa radziecka zagarnęła ich do niewoli. 16-letni jeniec wojenny znalazł się latem w obozie pod Wrześnią. Dał znać do domu i Emilia Komiczowa pojechała do niego. Tam podsunęła mu myśl ucieczki – był przecież tak niedaleko! Miał wskoczyć do któregoś z pociągów przejeżdżających obok obozu i wyskoczyć w Koninie. Tak zrobił i wkrótce już był w Żychlinie.

W czerwcu 1946 r. wylądował w Gdyni Juliusz. W mundurze polskiej armii gen. Andersa. Jego losy rzuciły do Francji. Zamiast jednak dzielnie walczyć z alianckimi wojskami, które właśnie wylądowały w Normandii, uciekł na stronę „nieprzyjaciela". Początkowo nie wierzono mu i Amerykanie wysłali go do obozu za ocean. W Południowej Karolinie jako niemiecki jeniec pracował na farmie przy burakach. Nie pogodził się z tą sytuacją i póty kołatał u władz wojskowych, aż przewieziono go do Anglii. Tam już nie miał trudności z przekonaniem polskich oficerów, że mundur niemiecki nosił pod przymusem, i został wcielony do wojska. Na apel premiera Mikołajczyka postanowił wrócić do kraju. Z trapu zszedł w polskim mundurze i pod bronią. Broń zaraz mu odebrano i, na szczęście, na tym się skończyło. Mundur zachował do dziś.

Pod koniec lat czterdziestych z sowieckiej niewoli powrócił Adam. W Niemczech pozostali Walter i Albert. Jeszcze podczas wojny poznali tam dziewczyny i szybko się ożenili, urodziły im się pierwsze dzieci. Kiedy więc znaleźli się w amerykańskiej niewoli w Niemczech, myśleli oczywiście, żeby jak najszybciej z niej wyjść. Ale o powrocie do Żychlina nie myśleli – pozostali ze swymi żonami.

Komiczowie wzięli się za doprowadzenie kościoła do porządku. Wynosili kamienie, czyścili podłogi, wymiatali szkło, szklili okna. Jan zrobił nawet Stół Pański. Kiedy tak uprzątali kościół i zakrystię, pani Emilia przyjrzała jej się uważnie – a może by tu zamieszkać? Kościół zawsze był jej domem, schronieniem przed całym złem świata, przed codziennym kieratem, ciasnotą i swarami między przymusowo stłoczonymi w jednym pokoju dziewięcioma osobami. Załadowała na taczki dwa łóżka, leżankę, małą szafkę i ... nie mogła ruszyć z miejsca. Zlitował się sąsiad, dał swój wóz i kiedy mąż wrócił z pracy, zastał rodzinę w nowym lokum. Wprowadził ulepszenia: pomieszczenie przedzielił kocem na pół i wstawił piecyk. Tak zamieszkali „w dwóch pokojach z kuchnią", w malutkiej kościelnej zakrystii. A ponieważ plebania została zajęta na szkołę, było korzystne, że kościół zyskał tak blisko mieszkających stałych opiekunów.

Od wiosny 1946 r. zaczęła przyjeżdżać do Żychlina s. Aurelia Scholl i p. Katarzyna Tosio z Warszawy, żeby zaopiekować się miejscowym zborem, ponieważ pracujący tu od lat duszpasterz i kantor, Paweł Fibich, wyjechał na Mazury. Później, także z Warszawy, zaczął przyjeżdżać ks. Kazimierz Ostachiewicz.

„PAN TROSZCZY SIĘ O DROGĘ SPRAWIEDLIWYCH"

W 1946 r. państwu Komiczom urodził się syn Jan. W 1950 r. szkoła podstawowa wyprowadziła się z plebanii. Ksiądz Władysław Paschalis, który, dojeżdżając z Warszawy, sprawował teraz nad Żychlinem opiekę duszpasterską, póty chodził do gminy, póty przekonywał i pokazywał dokumenty, aż budynek zwrócono prawowitemu właścicielowi. Teraz pani Emilia wzięła się za doprowadzenie do porządku plebanii. Ta ciężka praca w połączeniu z obciążeniem codziennymi obowiązkami spowodowała takie zmęczenie, że któregoś dnia przy szorowaniu podłogi... zasnęła. Wkrótce jednak dom zaczął funkcjonować jak normalna parafialna placówka – z kancelarią, z małą salą zebrań, służącą niekiedy także jako miejsce nabożeństw. Rodzina Komiczów przeniosła się do pokoju z kuchnią, obok kancelarii. Już tylko dorywczo pani Emilia pracowała w pegeerze, większość czasu pochłaniała praca na plebanii i w kościele oraz na polu, odzyskanym przez parafię, które dzielna kobieta wkrótce przemieniła w kwitnący ogród. W 1951 r. urodziła czwarte dziecko, drugiego syna – Edwarda. Chrzestnym ojcem dzisiejszego prezesa Kolegium Kościelnego w Żychlinie został ks. Władysław Paschalis.

Od 1952 r. pani Emilia – jako delegatka żychlińskiego zboru, a przez długie lata prezeska Kolegium Kościelnego – jest obecna na wszystkich synodach Kościoła Ewangelicko-Reformowanego. Mimo ciężkiej pracy fizycznej, mimo wielu odpowiedzialnych zajęć, zawsze znajdowała czas na lektury – początkowo w ukryciu przed mężem, który niechętnie widział emancypację żony, później odważnie i jawnie – choć przeważnie po nocach. Są to lektury religijne, ale i literatura piękna, a także, co podkreślamy z ogromną przyjemnością – „Jednota", której pani Emilia jest nie tylko wierną czytelniczką, ale i gorącą orędowniczką.

W 1954 r. pani Emilia rodzi swoje najmłodsze dziecko – Hanię. Jakby mało jej było dotychczasowej pracy, organizuje w Żychlinie w 1958 r. Koło Gospodyń Wiejskich i, oczywiście, jest jego najaktywniejszą członkinią i – do dziś – prezeską.

Choć na skutek różnych okoliczności zbór żychliński od lat pięćdziesiątych powoli malał, ci, którzy wytrwali, robili wszystko, aby go wzmocnić. Księdza Paschalisa w posłudze duszpasterskiej zastąpił dojeżdżający z Zelowa ks. Zdzisław Tranda, później, na krótko, ks. Zdzisław Grzybek, a po nim ks. Jerzy Stahl – wówczas jeszcze student teologii, a po ordynacji administrator parafii. Od czasu do czasu przyjeżdżali też inni księża. Z pomocą Konsystorza i konserwatora zabytków odnowiono kościół, zabytkową dzwonnicę, mauzoleum Bronikowskich, cenne nagrobki i ogrodzenie cmentarza. Stara plebania okazała się za ciasna do nowych zadań. Wybudowano więc nowy, duży dom zborowy, który poświęcono w 1991 r. Od 1992 r. Żychlin ma swojego duszpasterza – ks. Romana Lipińskiego, który mieszka tu na stałe.

Pani Emilia dobiega osiemdziesiątki. Bardzo wiele w życiu przeszła, nie zostały jej oszczędzone najcięższe doświadczenia, wielce się napracowała, dużo chorowała. Uchwałą Kolegium Kościelnego otrzymała w nowym domu zborowym ładne, wygodne mieszkanie. Zamieszkała tu ze swoją córką Emilią, która, rezygnując z osobistego życia, przejęła obowiązki matki i opiekę nad sprawami parafii. Po poważnych operacjach pani Emilii trudno się poruszać, a jednak pomaga córce przy sprzątaniu, gotowaniu i to ona przede wszystkim troszczy się o swego księdza. Także licznie odwiedzający Żychlin goście zawsze mogą liczyć na gorącą herbatę lub kawę z kawałkiem ciasta, na życzliwe zainteresowanie i uśmiech.

Troska o sprawy doczesne nie przesłania pani Emilii Komiczowej ani dziś, ani nigdy w przeszłości, spraw Bożych. Gdy krząta się, przygotowując kościół do nabożeństwa, gdy się modli, gdy wsłuchuje w Słowo Boże, widać, że Bóg mówi wprost do jej serca. Dlatego jej serce otwarte jest dla wszystkich.

Krystyna Lindenberg