Drukuj

3 / 1994

POLSKIE LOSY

Trzymająca się prościutko elegancka, starsza pani, wsparta na ramieniu córki, prawie co niedziela jest obecna na nabożeństwie. Ktoś obcy dałby jej najwyżej siedemdziesiąt parę lat. My, którzy ją znamy, wiemy, że musi być starsza, bo jak sięgamy pamięcią, zawsze widywaliśmy ją w kościele i w zborze. Mało kto jednak orientuje się, że panią Julię Glińską już tylko cztery lata dzielą od jubileuszu 100-lecia.

Z BABKI, PRABABKI...

Mówi się, że ktoś jest warszawianinem z dziada, pradziada. Dlaczegóżby jednak nie powiedzieć, że pani Julia jest warszawianką z babki, prababki, skoro w starannie przez rodzinę opracowanym drzewie genealogicznym widnieje zapis dotyczący jej prababki: „Anna Eleonora Wąz, zm. 1820 r., Warszawa". Z dziadami i pradziadami jest już pewien kłopot, gdyż np. François Drege (1679-1771) pochodził z Vitry w Szampanii, Charles Louis Drege (1756-1817) – z Berlina, a Casper Semadeni (1762-1839) – z Paschiavo w Szwajcarii. Wśród przodków po kądzieli też jest wiele obco brzmiących nazwisk, ale cała ta rodzina, tak zróżnicowana narodowościowo, okazała się bardzo polska, bardzo patriotyczna i bardzo mocno wpisana w historię Warszawskiej Jednoty Ewangelicko-Reformowanej.

Gdy 22 czerwca 1898 r. przyszła na świat Julia Drege, jej dziadek z linii matki, ks. August Karol Diehl, był superintendentem Kościoła Ewangelicko-Reformowanego, zaś przyrodni brat babci, pastorowej Anny Marii Diehlowej, ks. Władysław Semadeni – proboszczem parafii warszawskiej. Ojciec natomiast, Stefan Karol Drege, duchownym nie był, lecz dyrektorem handlowym w znanej perfumeryjno-drogeryjnej firmie Pulsa. Sklep, biuro firmy oraz mieszkanie dyrektora handlowego mieściły się pod jednym dachem, w kamienicy na rogu Wierzbowej i placu Teatralnego.

Domem zajmowała się matka, Anna Wilhelmina z d. Diehl, wychowując czwórkę dzieci: Annę, Tadeusza, Julię i Halinę. Głęboko religijna i obdarzona wrodzoną serdecznością wobec bliźnich, miała wielką potrzebę świadczenia na rzecz innych. Przez całe lata była opiekunką sierocińca przy warszawskiej parafii ewangelicko-reformowanej.

FIN DE SIECLE

Na przełomie wieków warszawska parafia była dużą, dobrze funkcjonującą placówką duszpasterską ze sprawnym systemem diakonijnym. Dzisiejszy dom parafialny to tylko frontowa część ówczesnej plebanii, zabudowanej z dwóch stron oficynami okalającymi podwórze od wschodu i zachodu. W głębi stał budynek dawnego, tzn. pierwszego, kościoła (dziś mieści się tu Warszawska Opera Kameralna), a dalej rozciągał się ogród, zwany pastorskim. W oficynach na parterze mieszkali ludzie biedni i starzy, a w starym kościele obok pomieszczeń ogólnokościelnych mieścił się sierociniec. W tych tzw. dawnych, dobrych czasach bardzo dużo było sierot i biednych pozostających pod stałą opieką zboru. Ci, którym w życiu się powiodło, czuli się zobowiązani do świadczenia na rzecz swych uboższych braci.

Anna Drege, wypełniając obowiązki społeczne, często zabierała ze sobą dzieci, by od najwcześniejszych lat uczyły się wrażliwości i odpowiedzialności za los tych, których dotknęły różne nieszczęścia. Mała Julia na całe życie zapamiętała czarne, smutne sukienki, w które początkowo ubierano dziewczęta z sierocińca przystępujące do konfirmacji, i walkę swojej matki, aby stan ten zmienić poprzez zmianę mentalności ludzi uważających, że skoro sieroty czeka ciężkie życie, to muszą być do niego przygotowywane i hartowane od dzieciństwa przez surowy system wychowawczy. Pamięta też nieco późniejsze czasy, gdy już wszystkie konfirmantki nosiły białe sukienki, a dzieci z sierocińca biegały latem po Duchnicach (rodzinny folwark Drege'ów). Pamięta też wyjeżdżające z Duchnic skrzynki owoców i jarzyn dla parafialnej kuchni, świąteczne choinki i drobne prezenty przygotowywane dla wszystkich podopiecznych. Były to poglądowe lekcje miłości bliźniego.

Lekcje innych przedmiotów pobierała w prywatnym gimnazjum Antoniny Walickiej (róg ul. Kruczej i Nowogrodzkiej). Tu także pięć „kalwinek" (oprócz Julii były to siostry Kuźmińskie i siostry Błaszkowskie) uczyło się religii. Specjalnie dla nich przychodził do szkoły ks. Semadeni i on je konfirmował wiosną 1914 r. Szkoła nie miała uprawnień placówki państwowej, więc nauka kończyła się rok przed maturą – po 7 klasie. Julia ukończyła szkołę w czerwcu 1914 r. W sierpniu wybuchła wojna.

WKRACZANIE W DOROSŁOŚĆ

W życie rodziny Drege'ów wojna właściwie nie wniosła dramatycznych zmian. Po wycofaniu się Rosjan, co wszyscy przyjęli z ulgą i satysfakcją, do Warszawy weszli Niemcy. Julia, nie chcąc bezczynnie siedzieć w domu, zaczęła uczęszczać do szkoły ogrodniczej przy ul. Belwederskiej. Zdobyte tam umiejętności okazały się bardzo przydatne w gospodarowaniu w Duchnicach. Folwark hodował warzywa, drób, świnie, zaopatrując w nieocenioną żywność wiele osób (nie tylko z kręgu rodziny) w Warszawie, przeżywającej straszliwy głód pod koniec wojny i na początku okresu powojennego. (Na marginesie: ciekawe, czy obecny PGR Duchnice równie skutecznie spełniałby takie zadanie w warunkach ekstremalnych?)

Odzyskanie niepodległości warszawscy ewangelicy reformowani wraz ze wszystkimi mieszkańcami miasta powitali z wielką radością. Starszy o trzy lata od Julii jedyny brat, Tadeusz, student Politechniki, został elewem I Szkoły Podoficerów Artylerii WP. Sylwester roku 1919 w domu państwa Drege'ów zapowiadał się hucznie. Z inicjatywy najstarszej, już zamężnej, siostry Anny bal miał się odbyć w obszernym mieszkaniu rodziców. Tadeusz miał pomagać w jego organizacji. Chwilowo jednak przebywał na świątecznym wypoczynku w Zakopanem. 29 grudnia przyszła depesza: „Tadek chory, potrzebuje opieki". Julia z matką natychmiast pojechały na dworzec, z trudem dostały się do przepełnionego pociągu. Jechały całą noc. O świcie Julia zobaczyła stojącą przy oknie matkę, która nagle krzyknęła: „Tadek! Tadek! Odszedł w górę!" Na zakopiańskiej stacji czekali na nie koledzy Tadeusza z tragiczną wiadomością – zmarł na tzw. hiszpankę. (Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że jego stryjeczny brat, Jan, zginął w Tatrach w 1911 r. jako pierwsza ofiara Granatów. To od jego nazwiska pochodzi nazwa żlebu Drege'a).

Po śmierci brata Julia podjęła pracę. Najpierw w Składzie Nasion Braci Chomicz, później w Ministerstwie Kolei, jako maszynistka. Nigdy już nie miała wrócić do zawodu związanego z ogrodnictwem. W 1925 r. wyszła za mąż za Zygmunta Diermajera, prokurenta Banku Polskiego. Początkowo zamieszkali u matki męża, później, gdy rodzina zaczęła się powiększać (w 1926 r. przyszła na świat córka Irena, w 1929 – Aleksandra), otrzymali mieszkanie. Bogata instytucja, Bank Polski, wybudowała u zbiegu ulic Okrąg i Czerniakowskiej dom mieszkalny dla swoich pracowników, gdzie przypadło im w udziale piękne, 4-pokojowe mieszkanie. Tam upłynęły najlepsze, najszczęśliwsze lata.

KOBIECA EMANCYPACJA PO POLSKU

W 1936 r. młody mąż i ojciec niespodziewanie zmarł na serce. Wdowa z dwojgiem dzieci musiała opuścić służbowe mieszkanie, znaleźć inne lokum i podjąć pracę zarobkową. Aby pomagać córce w wychowaniu dzieci, do ich wynajętego trzypokojowego mieszkania sprowadziła się pani Anna Drege. Julia znalazła pracę w zakładach Philipsa jako kasjerka. Było to szczęście w nieszczęściu, ponieważ ani wybuch II wojny światowej, ani okupacja hitlerowska nie zagroziły bytowi tej firmy, która została uznana za potrzebną dla Rzeszy i funkcjonowała aż do Powstania. Z pracą nie było więc kłopotu, ale był kłopot z mieszkaniem. Najpierw jeden pokój, a z czasem całe mieszkanie zajął jakiś Niemiec. Rodzina znalazła się bez dachu nad głową, musiała się rozdzielić. Babcia i dziewczynki schroniły się u różnych członków rodziny, a pani Julia, która powtórnie wyszła za mąż w 1943 r. za Witolda Glińskiego, przeniosła się do kawalerki męża.

Rok 1944 oddalił je (w sensie fizycznym) od siebie jeszcze bardziej. Dziewczęta mimo młodego wieku (Ola miała 15 lat) czynnie uczestniczyły w Powstaniu Warszawskim jako harcerki i żołnierze Armii Krajowej. Po upadku Powstania znalazły się w obozie jenieckim Oberlangen, hen, pod granicą niemiecko-holenderską. Panią Julię wywieziono natomiast do obozu pracy pod Brunszwikiem. W kopalni saletry, w warunkach wyniszczających ludzi, ładowała pod ziemią kopalniane wózki, przenosiła i układała ciężkie paki z amunicją.

Wyzwolenie nadeszło z Zachodu. Dzięki ks. Romanowi Mazierskiemu, kapelanowi ewangelicko-reformowanemu (który po uwolnieniu z obozu jenieckiego znalazł się w Duszpasterstwie I Polskiej Dywizji Pancernej gen. Maczka i postanowił objechać jak największą liczbę obozów, aby dotrzeć do znajdujących się w nich ewangelików reformowanych), pani Julia przedostała się do Oberlangen, gdzie przebywały jej córki. Wkrótce Irena wstąpiła do kobiecego batalionu, który tworzył się przy I Dywizji Pancernej, i została kantyniarką w pobliskim Leer, natomiast pani Julia z Olą zostały w ramach tego samego batalionu zatrudnione w Szefostwie Duszpasterstwa w Meppen.

Pani Julia powoli przychodziła do siebie po wszystkich przejściach, dziewczęta radosne z racji wieku i powszechnej euforii wolności, zakochiwały się i zaręczały. W utworzonym w Haren (nazwanym Maczkowem) polskim gimnazjum (w kilku okolicznych byłych obozach jenieckich przebywało dużo młodzieży) Oleńka uzupełniała brakujące jej do matury trzy klasy. Później pani Julia też przeniosła się do Maczkowa i była maszynistką w polskim gimnazjum.

W 1947 r. wraz z wycofywanymi z Niemiec oddziałami polskimi matka i córki zostały ewakuowane do Anglii. Powstał jednak problem, co dalej. Irena chciała zostać w Anglii, bo tu przebywał jej narzeczony. Pani Julia chciała wracać do kraju, do męża, Ola zaś – do chłopca, z którym się zaręczyła i który już wcześniej wyjechał do Polski, ponieważ musiał pomagać rodzinie. Tak więc znów nastąpiło rozstanie – ze starszą córką pani Julia zobaczyła się dopiero po jedenastu latach, gdy po październikowej „odwilży" otrzymała paszport. Irena mieszkała już wtedy w Argentynie.

NA DRUGIM PLANIE

Ola wyszła za mąż, urodziła dzieci, pracowała, pisała książki, budowała swój dom. Pani Julii nie udało się już nawet zdobyć mieszkania, o którym mogłaby powiedzieć – moje. Wynajmowane pokoje pod Warszawą, małżeństwo, które zawiodło nadzieje, nieefektowna, nużąca praca maszynistki, najpierw w PAP-ie, a po 1950 r., gdy wyrzucono ją z pracy, bo wydało się, że ma córkę na Zachodzie – w „Centrowecie" przy Ministerstwie Rolnictwa. I tam aż do emerytury.

Ciche, pracowite życie skierowane zawsze na innych, nie na siebie. Dlatego tak wielką radość czerpała z pomocy córce w wychowywaniu dzieci i z uczestnictwa w pracach Sekcji Ewangelizacyjno-Społecznej założonej przez prof. Zofię Lejmbach w warszawskiej parafii. Pani Julia opiekowała się kilkoma starszymi osobami, odwiedzała je w domach i szpitalach, jeżdżąc na Pragę, do Pruszkowa, do Góry Kalwarii. Czuwała też nad finansami Sekcji jako skarbniczka. Gdy Aleksandra Sękowska objęła w 1965 r. sekretariat parafii warszawskiej, jej największym pomocnikiem i wyręką była mama. Pani Julia np. przepisywała na maszynie wszystkie odręcznie sporządzane protokoły zebrań Kolegium Kościelnego, począwszy od 1945 r. Wykonywała też mnóstwo innych, pozornie drobnych, a mocno absorbujących prac kancelaryjnych, dzięki czemu pani Ola mogła bardziej poświęcić się swemu hobby – dokumentowaniu historii Kościoła. Także „Jednota" wiele zawdzięcza pani Julii, bo przez długie lata z' mrówczą cierpliwością Starsza Pani przepisywała dla nas tysiące stron pobazgranych maszynopisów – zawsze w tej pracy skrupulatna, dokładna i punktualna – nierzadko rezygnując z honorarium.

Usuwając się zawsze w cień, na drugi plan, Julia Glińska realizuje swym życiem biblijny ideał kobiety, która „wyczuwa pożytek ze swojej pracy, jej lampa także w nocy nie gaśnie, wyciąga ręce po kądziel, swoimi palcami chwyta wrzeciono. Otwiera swoją dłoń przed ubogim, a do biedaka wyciąga swoje ręce" (Przyp. 31:18-20).

Krystyna Lindenberg