Drukuj

11/1991

Wkrótce po zakończeniu II wojny światowej, kiedy to życie kraju doczekało się pełnego nadziei przebudzenia z przebytego koszmaru, zmarli dwaj sędziwi pastorzy reformowanej wspólnoty: ks. superintendent Stefan Skierski (1948) i jego następca w urzędzie ks. Kazimierz Ostachiewicz (1952). Wraz z nimi odeszła jakaś „przedwojenność" pewien wiadomy model, okrzepły nurt działalności Kościoła, zakłócony tragedią wojenną. Nagle wszystko stało się nowe, niewiadome, wszystko wymagało odbudowy. Jej dzieło przypadło na okres młodej dojrzałości ks. Jana Niewieczerzała. Podjął to trudne zadanie zrazu dla podźwignięcia zdziesiątkowanego liczebnie i zdewastowanego materialnie Kościoła, a następnie dla sterowania rozwijającą się społecznością tak, aby przeprowadzić ją cało przez rafy nowej, nie oczekiwanej i narzuconej rzeczywistości, z którą przyszło się rychle ostro konfrontować. Niełatwa okazała się ta żonglerka. Zachowanie pozycji i niezafałszowanego oblicza Kościoła w warunkach jedynie z pozoru normalnych wymagało nie lada hartu.

Zdążyłem jeszcze być krótko przed-konfirmacyjnym uczniem srogiego, imponująco autorytatywnego, ale i wielce czcigodnego ks. superintendenta

S. Skierskiego. Nazywał mnie „kuzynem„ przez związki rodzinne. Młody „kuzyn„ zblamował się kiedyś na lekcji. Być może znudzony lub niedospany, popadł podczas wykładu w półsenny błogostan, z którego wyrwał go spiżowy głos duchowego nauczyciela: „O ile się nie mylę, kuzyn przysnął". Lodowaty prysznic! Z lekcji niczego nie potrafiłem powtórzyć. Nie zostałem już bardziej skarcony, ale też odtąd starałem się zawsze skupiać wzorowo. Podniosłą uroczystość pierwszej po wojnie konfirmacji (1946), w której uczestniczyłem, prowadził ks. K. Ostachiewicz (ks. superintendent Skierski był już słaby). W owym czasie byłem członkiem, a przez pewien czas sekretarzem Stowarzyszenia Młodzieży Ewangelicko-Reformowanej. Kręciłem się na orbicie Kościoła i wtedy tez po raz pierwszy zauważyłem nowego młodego duchownego. Był nim ks. Jan Niewieczerzał.

Niestety, już wkrótce naszły mnie wczesnodorosłe „puste lata" kiedy to Kościół z całym swym duchowym ładunkiem wydał mi się mało potrzebny. Odsunąłem się od czynnego działania i dałem pochłonąć życiu – studiom, turystyce, wkrótce małżeństwu, wczesnemu ojcostwu i pracy zawodowej. Zdrzemnąłem się widać ponownie.

I znowu mnie raptownie przebudzono. Ks. superintendent Jan Niewieczerzał zaprosił mnie na rozmowę. Był już rok 1962. Powiedział wtedy: „Witoldzie, musisz zbliżyć się do Kościoła, jest pan tu potrzebny". Było to wyzwanie porażające zaufaniem, jakim mnie obdarzono. W 1963 r. zasiadłem pośród członków Kolegium Kościelnego zboru warszawskiego, w rok później zostałem wybrany jego wiceprezesem, a w 1966 r. – prezesem. Tak oto przebudził mnie Ksiądz Jan, którego osobowość fascynowała. Nauczyłem się słuchać go uważnie i wiernie. Drogiemu Księdzu Janowi jestem za to przebudzenie ogromnie wdzięczny.

Odtąd niemal co dzień spotykałem się z Księdzem Janem – ośmielałem się tak o nim mówić, podobnie jak wiele osób, które obdarzał swą prostą i jasną sympatią – szczególnie zaś od 1 973 r , kiedy po raz pierwszy wybrano mnie na stanowisko radcy świeckiego Konsystorza, które pełniłem jeszcze przez wiele kadencji.

Ksiądz Jan lubił przemawiać, ale też potrafił uważnie słuchać. Pamiętam, jak unieszczęśliwiał go kolega radca, prof. Jarosław Świderski, racjonalny fizyk, który dla nadania wartkiego rytmu ciągnącym się nieskończenie długo naradom usiłował wprowadzić (zresztą po uprzedniej życzliwej aprobacie konsystorskiego gremium) dzwonkowy czasomierz ograniczający czas przemówień. Ksiądz Jan nie znosi) tego instrumentu, z irytacją przerywał swą wypowiedź albo żądał przedłużenia czasu. Innym wszakże głosu nie odbierał. Wielogodzinne posiedzenia Konsystorza były z reguły bardzo napięte, spraw było wiele i żadna nie była łatwa. Wobec poważnych problemów występujących tak w życiu wewnętrznym Kościoła, jak i na zewnątrz, twarz Księdza Jana zdradzała na ogół mniej radości aniżeli zatroskania, zawsze jednak zachowywała ciepły uśmiech, być może maskujący niekiedy niepokój rodzący się z odpowiedzialności za wypełnianą wielką służbę. Mądre i prawie zawsze trafne były jego reakcje na specyficzną, pokrętną rzeczywistość, w jakiej trwał kraj, a w nim i Kościoły.

Nie sposób w krótkim tekście ogarnąć te wszystkie obszary, w których urzeczywistniała się aktywność i ofiarność Księdza Jana (dano temu zresztą wyraz przy różnych innych okazjach). On budował Kościół widzialny, tak bliski mu przez głęboką rodzinną tradycję i klarowną postawę osobistej wiary. Znajdował chyba właściwe odpowiedzi na wezwanie Boga, który – jak to czuliśmy – zdecydował nasz Kościół zachować. Budował Kościół w sytuacji przepojonej fałszem i atakami na „idealistyczną ideologię", w warunkach niweczenia wielu wartości i struktur dawniejszych, „przedwojennych". Potrafił obracać się w tym wszystkim umiejętnie, tak, aby czerpiąc z dorobku przeszłości wytyczać nowe drogi ku przyszłości. Jednym ze świadectw tego było jego głębokie zaangażowanie ekumeniczne i ireniczna postawa, a także dobrze pojęta „europejskość" która dziś stała się hasłem i tęsknotą naszego narodu. Jego emanująca otwartość wobec innych znajdowała uznanie w wielu polskich i międzynarodowych środowiskach. Był bardzo ceniony i lubiany. Trudno mi sobie wyobrazić rozwój i działalność Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w Polsce po II wojnie światowej bez osobowości Księdza Jana, mobilizującej wielu do działania. Ksiądz Jan jest dla mnie nowożytnym odnowicielem polskiego ewangelicyzmu reformowanego. Umocnił pozycję własnego Kościoła zarówno w kraju, jak i na forum międzynarodowym, co owocuje także w dzisiejszych przełomowych czasach powracania Polski do normalnego istnienia.

W skomplikowanej problematyce stosunków polsko-niemieckich, szczególnie w bolesnym okresie powojennym. Ksiądz Jan umiał wytyczać kanały dla poszukiwania warunków chrześcijańskiego przebaczenia, otwarcie przy tym wskazując na winy. To, o czym myślał, potrafił powiedzieć w oczy, choćby nawet doskwierało, a jednocześnie sam umiał zapominać i wybaczać. Można się było także z nim spierać. Wielki człowiek dialogu!

Księdza Jana widywałem w rozmaitych okolicznościach. Chcę tu przywołać bardzo dla mnie miłe wspomnienie „kresowych wigilii„ u przemiłej naszej współwyznawczyni śp. Ludwiki Gołkowskiej, rodem z dawnej polskiej Ukrainy. Urządzała je na kilka dni przed prawdziwą Wigilią dla wąskiego grona bliskich przyjaciół. Ksiądz Jan bywał na tych nastrojowych, bardzo kresowych i bardzo polskich spotkaniach, gdzie ulatywały smutki i kłopoty (mąż p. Ludwiki zamordowany został w Katyniu), było przytulnie, panował skromny wykwint, serwowano smakowitości z talentem przygotowywane przez panią domu za tzw. psi grosz. Podczas tych spotkań Ksiądz Jan dowcipkował chętnie na tematy sytuacyjne i polityczne. Był bowiem także człowiekiem humoru.

Zawsze podziwiałem jego umiejętność znajdowania czasu – przy wszystkich funkcjach, jakie piastował: biskupa Kościoła, prezesa Polskiej Rady Ekumenicznej, wykładowcy Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej, i wielu innych – na życie towarzyskie, odwiedziny wielu rodzin parafialnych, pamięć o osobistych zdarzeniach w życiu zborowników, o jubileuszach, urodzinach itp. Ileż radości sprawił swego czasu mnie i mojej rodzinie, gdy wraz z Małżonką zaszczycił swą obecnością jubileusz 80-lecia urodzin mojej Matki. Jego miłość do ludzi i ten wielki dar równorzędnego bez mała traktowania wielkich problemów publicznych i tych małych, prywatnych, zachowuję zawsze w pamięci jako wzorzec postępowania człowieka głębokiej wiary.

Witold Bender