Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

W 10. ROCZNICĘ ŚMIERCI KS. JANA NIEWIECZERZAŁA

To już dziesięć lat... 7 listopada 1981 roku Pan Kościoła odwołał ze służby ziemskiej śp. księdza Jana Niewieczerzała, biskupa Kościoła Ewangelicko-Reformowanego, człowieka, który nadal pozostaje kimś bliskim i drogim w pamięci nie tylko członków naszej społeczności wyznaniowej, ale także we wspomnieniach ludzi z różnych kręgów chrześcijańskich w Polsce i za granicą.

Dają temu wyraz trzej autorzy w swoich tekstach poświęconych Jego pamięci. Są to: Witold Bender – prezes Synodu Kościoła Ewangelicko-Reformowanego, a w tamtych czasach radca świecki Konsystorza, ks. Helmut Hild – b. prezydent Kościoła Ewangelickiego w Hesji-Nassau, oraz red. Karol Karski – bliski współpracownik Księdza Jana w Polskiej Radzie Ekumenicznej, a Czytelnikom „Jednoty" dobrze znany ze swych licznych artykułów zamieszczanych na tych łamach od ćwierćwiecza.

Zamiast okolicznościowego tekstu redakcyjnego w 10. rocznicę śmierci śp. ks. bp. Jana Niewieczerzała zdecydowaliśmy, żeby to On sam przemówił do nas, spisanymi przed wielu laty, wspomnieniami. Publikujemy niewielkie tylko fragmenty dużej całości, która zawiera bardzo nieraz cenne informacje o życiu osobistym, kościelnym i publicznym, a także przemyślenia lub komentarze odnoszące się do różnych wydarzeń z przeszłości. Materiał ten wymaga jednak starannego uporządkowania i opracowania. Mamy nadzieję, że już niebawem będziemy mogli przedstawić Czytelnikom kolejny fragment.

Tą drogą serdecznie dziękujemy Żonie i Córce, paniom Benicie i Ingebordze Niewieczerzał, za udostępnienie wspomnianych materiałów i zgodę na druk poniższego wyboru.

REDAKCJA

Ks. Jan Niewieczerzał

Czasy dzieciństwa

FRAGMENTY WSPOMNIEŃ

Przyszedłem na świat w 1914 roku w Łodzi, gdzie przez wiele lat ojciec mój był kaznodzieją i nauczycielem w tutejszym zborze ewangelicko-reformowanym. Byłem szóstym z rzędu dzieckiem (dwa lata po mnie urodził się jeszcze mój najmłodszy brat, Bogusław). Warunki życia w domu były bardzo skromne. Liczna rodzina wymagająca opieki i wiecznie zajęty ojciec, pracujący jako jedyny nauczyciel w szkole parafialnej liczącej ok. 100 dzieci, odprawiający nabożeństwa i opiekujący się zborem – wszystko to stwarzało wielkie trudności matce, niezbyt silnej fizycznie a wrażliwej na wszelką ludzką biedę i niedolę.

Organizowany z wielkim nakładem sił i energii przez mego ojca zbór łódzki przeżywał ciężko pierwszą wojnę światową. W obliczu coraz większego głodu, wielu wyznawców, przeważnie robotników fabrycznych, opuściło miasto i powróciło do rodzinnych wsi. Ci, którzy pozostali, cierpieli biedę, a nawet głód, najbardziej odczuwany przez dzieci. A mimo to ojciec mój nie przerwał zajęć w szkole. Zbór zorganizował dla dzieci dożywianie, czym zajmowała się moja matka z pomocą innych kobiet. Jeszcze teraz z pamięci mojej wyłania się obraz szkolnej klasy, w której w południe stawiano kocioł z gorącą zupą, a matka nalewała ją wszystkim do podstawianych naczyń. Musiałem być, widać, tak samo głodny jak inni, skoro po dziś dzień pamiętam zapach i smak tej strawy oraz tłoczące się wokół kotła dzieci.

Moja matka nie miała łatwego życia. Urodziła się w Kucowie jako córka dość zamożnego rolnika, jedyna dziewczynka pośród czterech starszych braci. Swoją matkę straciła, gdy miała lat dwanaście, i odtąd całe niewieście gospodarstwo spoczywało na jej słabych ramionach. Mimo wielu domowych obowiązków chodziła pilnie do zborowej szkoły. W wieku 16 lat wyszła za mąż za nauczyciela tej szkoły. Był nim mój ojciec. Po kilku latach rodzice przeprowadzili się do Łodzi, ponieważ ojciec został powołany na takie samo stanowisko do łódzkiego zboru. Początkowo rodzice mieszkali w wynajętym mieszkaniu przy ulicy Piotrkowskiej, po latach zaś przeprowadzili się do kupionego nowego domu parafialnego przy ulicy Radwańskiej 37, w którym mieściło się ich mieszkanie, kancelaria i sala parafialna służąca jako kaplica i zarazem szkoła zborowa. Ten dom miał się stać miejscem mojego urodzenia, domem pierwszych chwil życia. Oczywiście niewiele z tych czasów pamiętam.

Ze względu na życzenie rodziców, by chrzcił mnie pastor Stefan Skierski, który przed wojną dojeżdżał do Łodzi z Warszawy, a w czasie wojny musiał poniechać obsługi zboru łódzkiego, chrzest mój mógł odbyć się dopiero w 1919 r., to jest w chwili, gdy po pięcioletniej przerwie dojazdy zostały wznowione. Miałem wówczas już lat pięć i uroczystość tę dość dokładnie pamiętam. Odbyła się ona w sali zborowej z udziałem całej rodziny i przyjaciół. Chrzczony byłem wespół z moim młodszym bratem, Bogusławem, wówczas dzieckiem trzyletnim. Naszymi rodzicami chrzestnymi było zaprzyjaźnione z rodzicami małżeństwo Hajków, które wróciło wtedy z wojennej wędrówki, aż z Odessy. Pan Hajek był zamożnym kupcem tekstylnym, człowiekiem głęboko wierzącym. W jego obszernym mieszkaniu odbywały się często nabożeństwa popołudniowe, z których najlepiej zapamiętałem piękny śpiew mojej chrzestnej matki, akompaniującej sobie na fisharmonii.

To były już ostatnie miesiące naszego pobytu w Łodzi. W lecie roku 1919 rodzice moi wraz z najmłodszymi dziećmi przeprowadzili się znów do Kucowa, ojciec bowiem został tam wezwany petycja zboru, zaopatrzoną setkami podpisów. Wahał się jednak z podjęciem tej decyzji, gdyż poczynił już przygotowania do budowy kościoła w Łodzi, a ponadto zaproponowano mu dobrze płatną posadę kasjera w wielkich zakładach włókienniczych Geyera. Matka natomiast nalegała na przyjęcie wezwania. Gorąco pragnęła wrócić do stron rodzinnych i jak najszybciej zapomnieć o latach wojny, wypełnionych nadmierną pracą, głodem i stałą troską o zapewnienie najniezbędniejszych potrzeb. Ojciec z kolei brał pod uwagę fakt, że przeniesienie się z miasta na wieś utrudni dalszą naukę jego dzieciom, którym pragnął dać jak najlepsze wykształcenie. Wiedział z własnego doświadczenia, jak bardzo trudno jest posłać do szkół siedmioro dzieci (bo tyle nas było). Sam wcześnie stracił rodziców i był wychowywany przez swoją o wiele lat starszą siostrę. Jako mały chłopiec kilometrami chodził codziennie do specjalnie opłacanego przez nią nauczyciela, byle tylko nauczyć się jak najwięcej. Następnie, gdy już zaczął zarabiać na siebie w fabryce w Łodzi, nadal uczył się wieczorami, by wreszcie zdać jako ekstern w rosyjskim gimnazjum egzamin uprawniający go do wykonywania zawodu nauczyciela szkół podstawowych. Równocześnie jako samouk pogłębiał swe wiadomości z biblistyki, historii Kościoła, z muzyki. Zdobyte z takim trudem wiadomości i umiejętności pozwoliły mu później samodzielnie prowadzić pracę nauczycielską i religijną w parafii.

Dorośli podziwiali jego talent kaznodziejski, my zaś, jego dzieci, staraliśmy się naśladować jego piękne, kaligraficzne pismo (choć bez widocznych rezultatów). Prawdę mówiąc, podziwialiśmy ojca, ale zarazem po dziecinnemu baliśmy się go z powodu jego pozornej surowości i apodyktyczności. Uosobieniem dobroci, łagodności i ucieczką we wszelkich troskach była dla nas matka. Nie usłyszeliśmy od niej nigdy ostrego słowa, pocieszała nas, gdy nam się wydawało, że ze strony ojca spotyka nas niezrozumienie i krzywda. Ojciec był powszechnie szanowany i traktowany z dużym respektem, a jego brak łagodności matka wyrównywała swą niezmierną dobrocią i czułością w stosunku zarówno do własnych dzieci, jak i do wszystkich członków zboru. Do niej tez w pierwszym rzędzie przychodzili ludzie z prośbą o radę, gdy chcieli załatwić jakąś sprawę u ojca. Jej dobre serce, może zbyt dobre, znali wszyscy okoliczni żebracy, którym nigdy nie odmówiła pomocy i wsparcia. Dali wyraz swej wdzięczności, gdy w 1936 roku, w ostatni dzień jesieni, odprowadzaliśmy ją na wieczny odpoczynek na wiejskim cmentarzu. Wtedy właśnie towarzyszyli jej tez ci najbiedniejsi – okoliczni żebracy.

Jak już powiedziałem, ojciec cenił sobie bardzo naukę i żywił dla niej niemal kult, specjalnym szacunkiem obdarzał tez ludzi wykształconych. Potrafił przy tym odróżniać wiedzę prawdziwą od pozornej. Nie przywiązywał przy tym wagi do spraw materialnych i ta strona życia nigdy go specjalnie nie interesowała. Z późniejszych jego wynurzeń wiem, że w pewnym okresie zamierzał wyjechać do Ameryki, ale nie po to, żeby się tam dorobić, lecz aby poznać inny kontynent i innych ludzi Dla swych dzieci pragnął więc jak najlepszego wykształcenia i osiągnięcia maksimum tego, co może dać wiedza. Opuszczenie Łodzi mogło przekreślić te zamierzenia.

Dla mnie i mego młodszego brata wieś wydała się czymś niezwykłym. Swoboda poruszania się nie tylko na podwórzu lecz i dalej od domu, przyjazne uśmiechy spokojnych ludzi i ciekawe zjawiska życia wiejskiego napełniały nas zachwytem. W dziecięcej wyobraźni wszystko to przybierało postać jakiejś bajki, w której my sami byliśmy jednymi z bohaterów.

Niedaleko przecinających się dróg, gdzie wznosił się krzyż, stał kościół, a naprzeciwko plebania. Kościółek wybudowano w stylu gotyku nadwiślańskiego w końcu dziewiętnastego wieku. Jego białe, proste wnętrze wraz ze ślicznymi organami na chórze, zakupionymi przez ojca we Włocławku, dwa rzędy ławek, ładna chrzcielnica, Stół Pański a nad nim zawieszona kazalnica – od razu bardzo mi się spodobały. Na nabożeństwo dzwoniono trzy razy: o dziewiątej, o dziewiątej czterdzieści pięć i wreszcie o dziesiątej, kiedy to punktualnie co do minuty ojciec wychodził ze stojącej po drugiej stronie drogi plebani. Ubrany w czarny surdut z białym stojącym kołnierzykiem i czarną kokardą pod szyją, z Biblią i kancjonałem w ręku kierował się ku frontowym drzwiom kościoła. Jego pojawienie się w drzwiach plebani było znakiem dla oczekującego na podeście wieży dzwonnika, by dzwonić po raz trzeci. Według tego dźwięku regulowano w okolicy zegary.

W Kucowie miałem spędzić sześć lat życia. Początkowo uczęszczałem do szkoły parafialnej, prowadzonej przez ojca, a później, gdy złożył tę funkcję i zajął się tylko zborem, chodziłem do publicznej szkoły państwowej. Była to szkoła czteroklasowa, prowadzona przez jedną, bardzo przez nas lubianą, nauczycielkę. Lekcje odbywały się na dwie zmiany, po dwie klasy w każdej. Bardzo lubiliśmy dyżury szkolne, zwłaszcza w zimie, kiedy trzeba było przychodzić wcześniej i palić w piecu. W szkole odbywały się programowo lekcje religii trzech wyznań: rzymskokatolickiego, luterańskiego i ewangelickiego (tj. reformowanego – przyp. red.). Lekcji dla ewangelików reformowanych, których było dość dużo, udzielał ojciec. Współżycie tych trzech wyznań układało się dość dobrze, choć specjalnych więzi wzajemnych nie utrzymywano. Okolica była wyznaniowo przemieszana i każda parafia żyła raczej własnym życiem. Jeśli chodzi o małżeństwa mieszane to, aczkolwiek rzadko, zdarzały się one przeważnie tylko między ewangelikami obu wyznań.

Opuszczenie Kucowa w wieku jedenastu lat przeżyłem bardzo ciężko. By umożliwić mi dalszą naukę, zabrała mnie do siebie (podobnie jak rok później młodszego brata) moja siostra mieszkająca w Łodzi. Mąż jej był kierownikiem szkoły specjalnej dla chłopców, a ona – nauczycielką. Tęskniłem bardzo za domem, za matką, bratem i kolegami. Sytuację pogarszał fakt, ze byłem w klasie jedynym tylko innowiercą, co narażało mnie na drwiny i dokuczanie ze strony całej klasy. Na dodatek musiałem zostawać na lekcjach religii katolickiej, ponieważ nie miałem gdzie się podziać w tym czasie. Nie zapomnę nigdy nierozumnej katechetki, która przed całą klasą nazwała mnie „masonem", co wystarczyło, abym stał się odtąd celem ataków wszystkich uczniów. Niełatwy to był rok. Codziennie z płaczem wracałem do domu. Przyjemne było tylko dojeżdżanie do szkoły niedzielnej, która odbywała się w moim domu urodzenia. Jak dawniej uczyłem się historii biblijnych i pieśni.

W pamięci pozostały mi z późniejszego już czasu uroczystości narodowe, połączone z pochodami ludności na ulicach miasta. Były to dni 11 listopada – rocznica odzyskania niepodległości, i 3 maja – rocznica Konstytucji 3 maja 1791 roku. Defilowało wojsko, szły w pochodzie szkoły i masy ludności cywilnej, a na czele grup robotniczych postępowały świetne orkiestry fabryczne oraz straż ogniowa zakładów włókienniczych Grohmana, który sam defilował w mundurze strażackim.

Na szkolne ferie świąteczne i na wakacje wyjeżdżałem wraz z bratem, uczniem tego samego gimnazjum, do Kucowa, do rodziców. Bardzo zawsze tęskniliśmy do tych przerw. Udawaliśmy się koleją przez Koluszki i Piotrków do Kamieńska, gdzie za pięć złotych wynajmowaliśmy chłopską lub żydowską furkę i po dwóch lub trzech godzinach byliśmy w domu. Ten wiejski, drewniany wówczas, dom wydawał się nam najmilszym miejscem na świecie. Dość obszerny, kryty słomą, przedzielony był dwiema ścianami (frontową i od strony podwórza) na dwie części. W jednej, mieszkalnej, mieściła się kuchnia i trzy pokoje, w drugiej – najpierw klasa szkolna, a później miejsce zebrań zborowych, zebrań młodzieży i chóru. W lecie było tu niepodzielne królestwo młodzieży. W czasie każdych ferii szkolnych, a później uniwersyteckich, cały dom tętnił życiem. Oprócz nas dwóch, najmłodszych, zjeżdżali do domu dwaj starsi bracia i siostra – wszyscy studenci Uniwersytetu Warszawskiego. Dwie najstarsze i zamężne już siostry przyjeżdżały w tym okresie rzadziej.

Najpierw trzeba było nacieszyć się domem, zajrzeć we wszystkie kąty, dowiedzieć się od matki o wydarzeniach ostatnich miesięcy, a później ruszyć na wieś – odwiedzić znajomych, przyjaciół, krewnych i kolegów. A było ich sporo. Wielu dawniejszych kolegów ze szkoły wiejskiej pomagało rodzicom w gospodarstwie, niektórzy wyuczyli się rzemiosła, a spora grupa kształciła się w seminariach nauczycielskich. Wspólnie organizowaliśmy wieczory chóralno-muzyczne, gawędy i wycieczki, zimą razem chodziliśmy do różnych domów na tradycyjne „piórnice", czyli darcie piór połączone zwykle z wesołą młodzieńczą zabawą. W ciągu dnia jednak wszyscy bez wyjątku pomagaliśmy w gospodarstwach przy codziennych zwykłych zajęciach – my tak samo, jak ci, co pozostali na wsi, ponieważ rodzice nasi prowadzili także nieduże gospodarstwo rolne. Cięcie drewna, przygotowywanie paszy dla bydła, w lecie pomoc przy kopaniu torfu, zbiorze siana i żniwach należały do naszych normalnych obowiązków. A przy tym wszystkim pozostawało nam jeszcze dość czasu na czytanie, słuchanie jedynego wówczas na wsi radia (na słuchawki) oraz na wiele rzeczy młodzież interesujących.

Z życiem wsi miałem się zaznajomić bliżej wówczas, gdy ze względu na niezbyt dobry stan zdrowia i trudności materialne rodziców zmuszony byłem po skończeniu szóstej klasy przerwać naukę na rok. Wolny czas wypełniałem sobie, jak umiałem. Korzystając z tego, że w Kucowie w tym czasie przebywał pozostający bez pracy mój kuzyn, nauczyciel, prosiłem go o udzielanie mi lekcji gry na skrzypcach, której on uczył się przez pięć lat w seminarium nauczycielskim. W tym czasie prowadził także chór młodzieży. Niezbyt jednak wysoko musiała stać muzyka w owej szkole, skoro po roku ćwiczeń grałem lepiej od mego mistrza, a i prowadzenie chóru także wkrótce przejąłem. Zorganizowałem tez zespół muzyczny, występujący później przy różnych okazjach. Kiedy dziś spotykam się z kimś z owych dawnych przyjaciół kucowskich, z rozrzewnieniem wspominamy owe młodzieńcze piękne dni „chmurne i górne".

Jednakże nie tylko muzykowaniem wypełniałem czas. Oddawałem się lekturze książek, których w bibliotece było sporo, jak i różnych czasopism religijno-kościelnych. Coraz bardziej interesowałem się historią, w szczególności zaś historią Reformacji. Moją uwagę przyciągały napotykane w domach parafian różne książki o treści religijnej i różnego rodzaju modlitewniki i śpiewniki. Były to ciekawe druki, wydawane w Sycowie na Śląsku, w Lipsku, Królewcu, Amsterdamie, Dreźnie i Gdańsku. Wiele z nich miało formę klocków oprawnych w skórę i zapinanych na mosiężne klamry. Były w wielkim poszanowaniu, a przekazy rodzinne mówiły, ze od setek lat książki te towarzyszyły religijnym wygnańcom na tułaczych szlakach. Forma klocków pozwalała ukryć je w stosach narąbanego drewna w razie niespodziewanych rewizji przeprowadzanych w domach podejrzanych „heretyków". Odwiedzając sąsiadów niejednokrotnie zastawałem w izbie osoby, przeważnie starsze, w drucianych okularach na nosie, pilnie czytające nabożne teksty. Kobiety śpiewały pieśni kilkunasto-, a niekiedy nawet kilkudziesięciostrofkowe, nie tylko religijne, choć z religijnością związane. Były to utwory rymowane, z rzewną melodią, mówiące o wojnach za wiarę, o prześladowaniach i jedynej nadziei człowieka, która jest w Bogu. Odzywały się w nich echa walk husyckich, pojawiały postacie Jana Żiżki, walczącego po stronie polskiej z Krzyżakami pod Grunwaldem, Jana Husa, spalonego na stosie, Jana Amosa Komeńskiego. Wyśpiewywano w nich tułacza dolę uciekinierów z dawnej, nie znanej już wielu pokoleniom kucowian, ojczyzny.