Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

POLSKIE LOSY

Ewangelicy polscy zostali zdziesiątkowani przez II wojnę światową. Właściwie opowieść każdego, kto przeżył – to epopea. Szczególnie jednak okrutne i skomplikowane były losy członków – tak silnej i znaczącej dla duchowego życia Polski przedwojennej – Jednoty Wileńskiej, czyli Kościoła Ewangelicko-Reformowanego na Wileńszczyźnie. Dzisiaj zostało z niej może kilkanaście osób w Polsce, kilka – rozproszonych po świecie. Mijają lata i grupa ta zmniejsza się coraz bardziej. A przecież wszyscy oni zrobili w życiu coś pożytecznego, zrobili coś dla Polski i polskiego ewangelicyzmu, i szkoda, żeby ich dokonania pozostały znane tylko najbliższym. Dlatego chciałabym ocalić od zapomnienia tych kilka polskich losów.

Nowa twarz w kościele na niedzielnym nabożeństwie nie zwraca niczyjej uwagi. Ale w sald parafialnej, na herbatce po nabożeństwie, już jednak tak. Ten siwawy, „czerstwy”, jak to się dawniej mówiło, pan zauważalny był i z powodu pewnej elegancji ubrania, gatunkowo korzystnie odbijającego od innych świątecznych ubrań, jak i z powodu nieśmiałości w zachowaniu: nie bardzo wiedział, przy którym stole usiąść, i rozglądał się jakby kogoś szukając. Szukał księdza, bo miał do niego bardzo osobistą sprawę – chciałby należeć do warszawskiego zboru. Dlaczego? Skąd przybywa? Kim jest?

Z urodzenia jest Polakiem, z wyznania – ewangelikiem reformowanym, z paszportu – Australijczykiem, mieszka w Hiszpanii.

Pan Ryszard Wiche urodził się 26 lipca 1923 r. w Grodnie. Jego matka, Alicja z Bakiewiczów, pochodziła ze starej, kalwińskiej rodziny, osiadłej od niepamiętnych czasów na Kowieńszczyźnie. Tradycje polskie i ewangelickie były tak silne w tej rodzinie, że zawsze określały ją jednoznacznie – bez względu na zewnętrzne okoliczności. Dziadek bowiem pana Ryszarda, a ojciec Alicji, został na skutek uczestnictwa w wydarzeniach 1905 r. zesłany przez władze carskie do Rybińska na północy Rosji. Znalazł się tam wraz z żoną i dziećmi. Alicja wychowywała się więc w otoczeniu rosyjskim, chodziła do rosyjskiej szkoły, a gdy niedługo przed I wojną światową Bakiewiczowie otrzymali pozwolenie na przeniesienie się do Moskwy – uczęszczała do moskiewskiej Szkoły Dramatycznej.

W 1918 r. wrócili ze zrewolucjonizowanej Rosji do niepodległej Polski, do Wilna. W niedługi czas po tym Alicja poznała oficera Wojska Polskiego, legionistę Pierwszej Brygady Piłsudskiego, Józefa Wiche, pochodzącego ze Lwowa. Młodzi pobrali się i w Wilnie przyszli na świat dwaj ich synowie: Rudolf i Antoni. Matka ewangeliczka, ojciec katolik, dzieci ochrzczone w kościele ewangelicko-reformowanym. Także trzeci syn, Ryszard, urodzony już w Grodnie, dokąd przeniosło się Dowództwo Korpusu Trzeciego (DOK-3), w którym pracował Józef Wiche – został ochrzczony w wileńskim kościele reformowanym.

W Grodnie nie było naszej parafii, tylko augsburska. Ale odbywały się tu także nabożeństwa według liturgii reformowanej, chłopcy uczęszczali na naukę religii, co roku brali udział w młodzieżowym obozie w Omelanach. Przyjaźnie, zadzierzgnięte na tych obozach, do dziś przetrwały wśród nielicznych już żyjących ich uczestników. Rudolf i Antoni zdążyli być jeszcze konfirmowani. Ryszard już nie.

Wojna do Grodna przyszła ze Wschodu. Choć został wydany rozkaz Naczelnego Dowództwa, żeby bolszewikom nie stawiać oporu, wszyscy czterej – ojciec i trzech synów Wiche – z bronią w ręku stanęli, aby bronić swego miasta. Opór nie trwał długo. Do miasta wkroczyli Rosjanie. Antoni, ciężko ranny przez radziecki czołg, walczył ze śmiercią. Po ojca w październiku przyszło NKWD. Aresztowany, osadzony w grodzieńskim więzieniu, przez parę tygodni był jeszcze w zasięgu wzroku rodzimy. Potem go wywieziono i słuch po nim zaginął. Do dziś nie wiadomo, co się z nim dalej działo. Że nie żyje, to pewne, ale na liście katyńskiej go nie ma.

W kwietniu 1940 r. wywieziono resztę rodziny: matkę i trzech synów. Trafili do północnego Kazachstanu, później na Syberię. Tam doszły ich słuchy o organizowaniu się na terenach Związku Radzieckiego polskiej armii. Rudolf i Ryszard postanowili wstąpić do tego wojska. Po uzyskaniu tzw. udostowierenija, czyli pisma zezwalającego na poruszanie się po terenie Związku Radzieckiego, wybrali się w drogę, na Syberii pozostawiając matkę i Antoniego, który w tych ciężkich warunkach wciąż nie mógł przyjść do zdrowia po otrzymanych ranach.

Trudna to była peregrynacja po wojennym Związku Radzieckim. Bez chleba, przypadkowymi środkami transportu. Ale jakoś dotarli do Taszkientu. Tylko, że tam polskiej armii nie było. Znaleźli ją, Drugi Korpus gen. Andersa, dopiero nad Wołgą, koło Czkałowa, w miejscowości Tockoje. Był listopad 1941 r. Mrozy przyszły w tym roku wcześniejsze i okrutniejsze niż zwykle – było prawie -50oC. Chłopcy dostali radzieckie mundury, a zakwaterowanie – w wojskowych namiotach. Gdy nadeszła wiadomość, że Korpus przerzucony zostaje do Uzbekistanu – biegiem pędzili do pociągu, bo maszerować się na tym mrozie nie dało.

Zostało wtedy ustalone między gen. Sikorskim a Stalinem, że armia polska wyjdzie do Persji. Oddziały polskie czekały w porcie Krasnowodsk, nad Morzem Kaspijskim, na statki, które uwoziły ich na Bliski Wschód. Operacja przeprowadzana była w trzech rzutach. W drugim rzucie, na przełomie lipca i sierpnia 1942 r., już w angielskich mundurach, bracia Wiche odpłynęli z Krasnowodska do irańskiego portu Pachlevi. Rudolf miał za sobą ciężki tyfus, z którego na szczęście jakoś się wykaraskał, natomiast po przybyciu do Iranu poważnie rozchorował się Ryszard: czerwonka i jednocześnie malaria. Został W wojskowym szpitalu, a starszy brat wraz z Brygadą Karpacką wyruszył na swój bojowy szlak.

Przed chorobą Ryszard był w piechocie, w plutonie ciężkich karabinów maszynowych. Gdy wyzdrowiał (ale ataki malarii trapiły go jeszcze przez wiele lat), jego jednostka była już daleko. Postanowił więc wstąpić do lotnictwa. W Iraku organizowała się taka - jednostka. Najpierw obóz w Basrze nad Tygrysem i Eufratem, później statkiem do Indii i dwutygodniowy obóz w Indiach. Następne szkolenie miało się odbyć już w Anglii. Na statku „Mariposa”, wraz z 4 tysiącami żołnierzy wszelkiej narodowości (w tym grupa jeńców włoskich), kontynuował Ryszard Wiche swoją drogę tułacza. Trwała ona parę tygodni, z postojem statku w Południowej Afryce, z wojenną przygodą – atakiem niemieckiej łodzi podwodnej, by wreszcie skończyć się w Liverpoolu.

Już po paru miesiącach szkolenia Ryszard był prawie u celu – zakończył szkołę pilotażu, otrzymał patent pilota. Niestety, atak malarii przekreślił możliwość samodzielnego latania. W tej sytuacji wybrał łączność radiową i po dwunastu następnych miesiącach (tyle trwały zajęcia w szkole radiotelegrafistów) dostał w końcu przydział do swego II Korpusu (który wówczas już walczył we Włoszech), tylko że nie do Karpackiej, a do Kresowej Brygady.

Tak więc, dopiero na początku 1944 r. znalazł się Ryszard Wiche na. froncie. Miał swoją radiostację i był na posterunku w pułku artylerii lekkiej V Dywizja i przeszedł z nią cały szlak bojowy przez Włochy, aż do ich kapitulacji. Następny rok spędził także we Włoszech. Polscy żołnierze wraz z innymi z armii sojuszniczych pozostawali tam jako armia okupacyjna. Nie byli, jak wiemy z historii, uciążliwymi okupantami.

Odprężenie, jakie przyszło po wojennych napięciach, poczucie wolności i młodość sprawiły, że można było zacząć określać jakoś swoją przyszłość. Myśl o powrocie do kraju rządzonego przez komunistów, których dobrze bracia Wiche poznali w Grodnie, Kazachstanie i Syberii, została odrzucona. Rudolf, który walczył pod Tobrukiem ramię w ramię z żołnierzami australijskimi, został wraz z całą jednostką zaproszony do Australii przez tamtejszy rząd. Ryszard poznał we Włoszech dziewczynę z polskich oddziałów kobiecych. Pobrali się i po przyjściu na świat syna w 1946 r. postanowili przenieść się do Anglii – zresztą pan Ryszard pozostawał wciąż w służbie czynnej.

Zdemobilizowano go dopiero w Anglii, ale też nie od razu – bo w 1948 r. Zatrudniony bowiem został jako radiotelegrafista w ośrodku przysposobienia zawodowego (PRC), gdzie przygotowywano demobilizowanych żołnierzy do pracy po przejściu do cywila. Przy okazji pan Ryszard też się podszkolił – zdobył zawód stolarza i ten fach właśnie stał się następnie podstawą jego pomyślności życiowej. W 1952 r. państwo Wiche postanowili emigrować do Australii, gdzie od 1948 r. przebywał już brat Rudolf, który jako gość rządu australijskiego, zdemobilizowany żołnierz armii brytyjskiej i mechanik z zawodu, przez te cztery lata pobytu zdołał się już nieźle zakorzenić na nowym gruncie, zwłaszcza że poznał miłą Australijkę szkockiego pochodzenia i wyznania prezbiteriańskiego, z którą się ożenił. Był więc jakby pewną bazą dla młodszego brata i jego rodziny.

W Ronsdale, gdzie się osiedlili, pan Ryszard wziął się za odnawianie starych mebli. Najpierw u klienta, później jako pracownik miejscowej firmy, w końcu otworzył własny interes. Wyspecjalizował się w renowacji antyków, zaczął je sprzedawać, potem sprowadzać z Europy, z Austrii i Anglia. Stopniowo interes rozkręcał się coraz bardziej, ,z czasem i syn zaczął być wciągany w ojcowski fach i sprawy firmy, ale po meble pan Ryszard sam jeździł do Wiednia. Europa od Australii okazała się nie tak bardzo daleka. Tylko Polska wciąż była niedostępna.

W latach czterdziestych, przez Czerwony Krzyż, odnalazł pan Ryszard matkę i brata Antoniego. Udało im się przeżyć Syberię i w ramach repatriacji wrócić do Polski w 1946 r. „Wrócić” – to pewnie nie jest dobre słowo, bo nie do Grodna and do Wilna, gdzie jeszcze mieszkała babka pana Ryszarda, ale do Wrocławia. Brat Antoni, elektryk z zawodu, jakoś się urządził, choć o swojej ranie z 1939 r., która przez całe życie mu dokuczała, musiał mówić, że otrzymał ją w czasie walk z Niemcami pod Łomżą. Ożenił się, miał trzech synów. Dwaj jego starsi bracia, którzy od lat matki nie widzieli, chcieli ją gościć u siebie, wynagrodzić lata nędzy i poniewierki pewnym dobrobytem. W 1962 r. udało się panu Ryszardowi sprowadzić matkę do Australii. Niedługo jednak synowie cieszyli się jej obecnością – choroba nowotworowa, operacja i śmierć zabrała tę niespełna 69-letnią kobietę. Pochowali ją na cmentarzu w Newcastle, tam, gdzie do dziś mieszka Rudolf i jego rodzina.

Do Polski pan Ryszard przyjechał „za Gierka”, gdy władze postanowiły otworzyć granice dla „Polonusów”, a zwłaszcza dla ich dewiz. Zainteresowanie antykami przywiodło go w pewnym momencie do odbudowującego się Zamku Królewskiego. Tu poznał uroczą panią konserwator sztuki. Wspólne zainteresowania zbliżyły ich – pan Ryszard ożenił się po raz drugi.

Dziś przyjeżdża do Polski już z czystego sentymentu. Kocha polską kulturę, sztukę i krajobraz – zwłaszcza tatrzański. Interesy pozostawił synowi, uważa, że po trudnym i pracowitym życiu nadszedł czas odpoczynku. Rok temu wraz z żoną przeniósł się do Hiszpanii: jest w Europie, jest bliżej Polski. Oboje państwo Wiche mogą się oddać swej pasji – zwiedzaniu, oglądaniu zabytków, podziwianiu sztuki, której tyle arcydzieł znajduje się w Hiszpanii, ale także we Włoszech i Grecji, dokąd z Hiszpanii nie jest tak daleko. Osiem miesięcy w Hiszpanii, cztery w podróżach – taki jest plan, obejmujący także przyjazdy do Polski. Do Polski, która tak się zmienia, w której nareszcie można czuć się jak w domu. Tu jest rodzina, dawni przyjaciele i tu jest rodzinny Kościół. Wprawdzie nie w Wilnie, lecz w Warszawie, ale pan Ryszard uznaje go za własny. Dlatego chce należeć do tej parafii, do tego zboru. Możemy się z tego tylko cieszyć. Witamy w domu!