Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

8 / 1994

MYŚLANE NOCĄ

Od tamtych dni upłynęło pól wieku. Upłynęło...? To nie jest dobre słowo. Chyba że wyobrazimy sobie spływ dziką, rwącą rzeką pełną zasadzek: wirów, głazów, mielizn, nagłych uskoków, zakrętów i czających się na nadbrzeżnych drzewach jadowitych węży. Powiedzmy więc raczej, że minęło pół wieku. To szmat czasu. Okres liczący się już nawet w historycznej perspektywie, a w moim wypadku – dwie trzecie życia. Mimo to – pamiętam. I pamiętając, chcę pamiętać w milczeniu.

W pięćdziesiątą rocznicę Powstania Warszawskiego spada na nas grad słów. Rozważa się zasadność decyzji dowódców o dacie i godzinie „Godziny W”, rzuca gromy na lewo i na prawo, wiedząc lepiej, jak było trzeba, a jak nie należało, obwiniając, sądząc, wyrokując. Słucham i pytam: czy właśnie teraz jest czas po temu, czy to ma być rocznica, czy proces? Czy chcemy w ciszy i skupieniu uczcić pamięć poległych, czy też zakłócić ich spokój jarmarcznym zgiełkiem? Jednocześnie wzlatują patetyczne, wzniosłe słowa: o zrywie, bohaterstwie, ofierze, kwiecie młodzieży... Słucham i pytam: ilu spośród tych, którzy przeżyli, ma dzisiaj prawo świadczyć o tych, którzy zginęli? Ilu spośród tych, którzy urodzili się później, ma dzisiaj prawo mówić cokolwiek o tamtych dniach? Ilu wypełniło testament wypisany krwią na warszawskim bruku?

Nieprawda, że giną! wtedy sam kwiat młodzieży. To bardzo poetyczne określenie. Ginęło bowiem coś stokroć cenniejszego: najprzedniejsze ziarno na siew, nadzieja dla przyszłych pokoleń. Walczyli i umierali bez wielkich słów. Bez świadomości, że są bohaterami. Bez pozy. Bez myśli o przyszłych zaszczytach i korzyściach. Walczyli, bo tak było trzeba, umierali, bo na nich wypadło. Jak w dziecięcej wyliczance, w grach, w które dopiero co przestali się bawić: „Na kogo wypadnie, na tego bęc! Raz, dwa, trzy, odchodzisz ty!” Więc odchodzili. Ginęli za Ojczyznę, honor, godność narodu, ale te pojęcia były gdzieś głęboko w nich i nie bezcześcili ich słowami bez pokrycia.

Oni sami byli Polską. Padali na ziemię, której bronili, bo była ich – własna. Padali na ziemię jak ziarno, o którym mówił Jezus: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam, jeśli ziarnko pszeniczne, które wpadło do ziemi, nie obumrze, pojedynczym ziarnem zostaje; lecz jeśli obumrze, obfity owoc wydaje”. (Jn 12:24).

Oni umarli. Co stało się z owocem?

Nie wiem, czy na to pytanie istnieje dzisiaj jakaś jednoznaczna odpowiedź. Przed laty, tuż po wojnie, przez okres zarazem długi i krótki, ten owoc istniał jako owoc leśny – partyzancki. Niszczony nie tylko rękoma zewnętrznego wroga, przetrwał, by odrodzić się w podziemnym ruchu. Z nastaniem „Solidarności” zdawało się, że teraz dojrzeje najpiękniej, że obumarłe ziarno zaczyna wydawać swój obfity owoc. Ale nim zdążył dojrzeć, został zadeptany. Przez nas samych. Dopuściliśmy, by to, za co ginęli warszawscy powstańcy-Polacy, a wcześniej, w warszawskim getcie, powstańcy-Żydzi, zostało zbrukane i znieważone. Ojczyzna jest kartą przetargową w politycznych rozgrywkach, wolność wynaturzono w samowolę, najwyższe wartości służą wielu partiom za parawan skrywający dążenie do władzy za wszelką cenę. O honorze i godności nie wspomnę, bo to są pojęcia w naszym publicznym życiu niemal nieznane. Czy mamy skarżyć się jak Jeremiasz: „Zasiali pszenicę, a zbierają ciernie, wysilali się, lecz bez pożytku” (Jer. 12:13)?

A jednak mimo wszystko, nie mogę uwierzyć, by stało się tak, jak mówił prorok Joel: „Ziarna wyschły pod swymi grudami...” (Jl 1:17).

Widzę ich, jak z pistoletami maszynowymi w dłoniach biegli środkiem ulicy, ujęci w dwie ściany ognia. Ogień mówił Czy słyszeliście kiedyś, jak mówi ogień za ścianą z oknami bez szyb, gdy nikt go nie gasi i cały dom płonie od piwnic aż po trzecie piętro, otoczony drgającym od żaru powietrzem? Ogień mówił, a oni biegnąc śpiewali. Czy słyszeliście kiedyś, jak śpiewają chłopcy w okresie mutacji, biegnąc na śmierć? Widzę dziewczyny, jak czołgają się po bruku, pod ostrzałem, by podnieść rannego kolegę i nieruchomieją o krok od niego, trafione. Widzę oświetloną paroma świecami salę operacyjną w piwnicy, gdzie tynk opadał na otwarte rany, bo artyleryjski pocisk trafi! właśnie w dom. Widzę lekarza przyciskającego czoło do muru, by szeptem zawierzyć cegłom swoją przerażającą tajemnicę: „Nie ma już nic, ten zastrzyk był ostatni...”

Niewiarygodne się wydaje, że w te miejsca wróciło życie, że chodząc dziś ulicami mojego miasta nie czuję oddechu pożarów, nie słyszę echa strzałów, krzyku umierających. Wiem, że tak być musi – pamięć tego, co wydarzyło się pół wieku temu, z każdym dniem odchodzi dalej w przeszłość. Ale nie do przyjęcia jest dla mnie, że wmurowując w ściany tablice, kładąc tam kwiaty, zapalając znicze, urządzając obchody – uważamy, że uczciwszy pamięć poległych zrobiliśmy wszystko, co do nas należy. Że czujemy się w porządku pokazując, że nie zapomnieliśmy. Czy nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, że pamiętamy już tylko o tym, że oni polegli, ale postępujemy tak, jakbyśmy zapomnieli za co polegli?

Za wolną Polskę – powiecie... Tak, jest wolna. Dostaliśmy ją od nich jako drogocenny spadek. Czy nie jest zbrodnią marnotrawienie go przez kłótnie i wyrywanie sobie z rąk prawa do zarządzania tym skarbem?

Paweł powiedział: „...kto sieje obficie, obficie też żąć będzie” (II Kor. 9:6). Siewca ma w dłoniach ziarno, które rzuca obficie na rolę w nadziei obfitego plonu. Ci, którzy zginęli w Powstaniu, nasza młodzież, nie mieli nic prócz swego życia. I oddali ziemi siebie. Czy można zasiać obficiej? Obowiązek żniw przypadł następnym pokoleniom.

Co uczyniliśmy z owocem tego siewu?

Wanda Mlicka