Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11-12 / 1999

MYŚLANE NOCĄ

Bóg się rodzi, moc truchleje,
Pan niebiosów obnażony;
ogień krzepnie, blask ciemnieje, ma granice Nieskończony.
Wzgardzony – okryty chwałą,
Śmiertelny – Król nad wiekami.
A Słowo ciałem się stało i mieszkało między nami.

Słowa kolęd śpiewanych od najwcześniejszego dzieciństwa tak bardzo zrastają się z człowiekiem i rosną z nim razem, że niekiedy pozostają w świadomości w stanie – by tak rzec – pierwotnym. Chcę przez to powiedzieć, że ich głębszy sens przysłonięty jest dziecięcym wyobrażaniem sobie, co znaczą, a wspomnienia wzruszeń, jakie wywoływały wtedy, nie skłaniają do zastanawiania się nad tym sensem później, w zaawansowanej dorosłości. Tak było ze mną i z tą kolędą aż do chwili, gdy siadłam dziś przed pustą kartką, by nanieść na nią nocne rozmyślania nad tekstem, w którym – jako że numer wypadł nam podwójny – zawrzeć miałam ból listopadowej wędrówki po cmentarzu w połączeniu z radością grudniowego oczekiwania Narodzin Dzieciątka...

Prawdę mówiąc, nie wiedziałam, jak się do tego zabrać, bo przecież – przyznacie sami – te dwa uczucia wykluczają się nawzajem. Ale gdy tak siedziałam pełna zwątpienia (czy nie można by powiedzieć: cała zwątpiała? Nie? Nie, a szkoda, bo to dobrze oddałoby moją mizerną kondycję w tym momencie!) – więc gdy tak siedziałam, zjawiły się we mnie słowa tej kolędy: „Bóg się rodzi, moc truchleje...”. I – aż wstyd pomyśleć, ile lat musiało upłynąć, bym pod koniec życia zastanowiła się wreszcie nad osobliwością pierwszej zwrotki, gdzie każde zdanie, złożone w większości z dwóch-trzech słów, zawiera wykluczające się pozornie stwierdzenia, a całość głosi spójną Prawdę. Kolęda rozjarzyła się przede mną światłością, jaką niesie zrozumienie, i światło to pozwoliło mi zupełnie inaczej zobaczyć mój problem. Pojęłam, że śmierć i narodziny, ból i radość – są nierozłączne i tylko nasza niedoskonałość tak oddziela jedno od drugiego, że nie jesteśmy w stanie odczuwać jednego w drugim. „Teraz poznanie moje jest cząstkowe”, pisał Paweł do Koryntian. A kilka zdań wcześniej: „Lecz gdy nastanie doskonałość, to, co cząstkowe, przeminie” (I Kor. 13:12.9).

Trzeba więc, abym wbrew sobie umiała, stojąc nad grobem najbliższych, odnaleźć w głębi rozpaczy radość z tego, że kiedyś narodzili się i dane mi było kochać ich i być przez nich kochaną, i radość z tego, że przed wiekami narodził się Jezus Chrystus, w którego narodziny też z góry wpisana była Jego śmierć na Krzyżu. I tylko dzięki temu, że narodził się, by umrzeć, i umarł, by zmartwychwstać, możemy w naszym bólu radować się nadzieją spotkania z tymi, których dziś opłakujemy, bo On obiecał Żywot Wieczny wszystkim, którzy weń wierzą.

U Rabindranatha Tagore, wielkiego mędrca i poety, którego nieraz już przywoływałam na tej stronie, znalazłam wśród wielu luźnych, nie powiązanych ze sobą zdań, które nazwał świetlikami, takie oto słowa: „Otwórz swoje drzwi przed tym, co musi odejść, bo strata staje się gorsząca, jeśli jej nie puszczać”. Wstrząsające przesłanie dla wszystkich ludzi pogrążonych w żałobie, od człowieka, który w ciągu pięciu lat stracił kolejno żonę, ojca i dwoje małych dzieci. Bo prawdą jest, że najczęściej wszelkimi siłami chcemy zatrzymać przy nas tych, którzy odeszli, zatrzymać choć na chwilę, wiedząc zarazem, że nie możemy tego dokonać. I taka wewnętrzna szarpanina, brak zgody z wolą Boga, staje się w końcu tym, co Tagore nazywa zgorszeniem. Bo taka postawa, niszcząc nas od środka, zatruwa też tych, wśród których nadal żyjemy, zakłóca ustanowioną przed wiekami relację człowiek – Bóg.

Najdziwniejszą właściwością Nowego Testamentu jest prostota i oczywistość tego, co nam nakazuje i czego zakazuje, a najdziwniejszą właściwością człowieka jest, że uznając to za oczywiste, gdy czyta Biblię – nie może tej oczywistości sprostać, gdy w życiu stanie twarzą w twarz z nieszczęściem lub pokusą. Z tą wewnętrzną sprzecznością ludzie borykają się od wieków: „...nie czynię dobrego, które chcę, tylko złe, którego nie chcę, to czynię”, pisze św. Paweł w Liście do Rzymian (7:19).

Ale wracając do głównego wątku moich dzisiejszych rozmyślań, chcę przytoczyć jeszcze jeden tekst Rabindranatha Tagore. Jest to pieśń ofiarna numer 58: „Niech wszystkie tony radości złączą się w mojej ostatniej pieśni: radość, od której ziemia się przelewa szaloną bujnością trawy, radość, która każe tańczyć bliźniętom, życiu i śmierci, po rozległych przestrzeniach świata, radość, która leci z burzą, śmiechem potrząsając i budząc wszystko, co żyje, radość, która siedzi milcząca, zalana łzami na rozkwitłym czerwonym lotosie bólu, i radość, która rzuca w proch wszystko, co posiada, nie odzywając się ani słowem”.

Piękna jest ta pieśń i wiejący przez nią wicher nieustającej nadziei, która życie i śmierć mieni bliźniętami i zgadza się na nieuchronną naprzemienność cierpienia i radości. Ale piękna tej poezji i zawartej w niej niewątpliwej prawdy nie odczuwam jako czegoś własnego. I moich łez nie oddam tej radości, która „rzuca w proch wszystko, co posiada”. Wezmę ten stary, wytarty bukłak, w który zbieram je co dnia, pójdę i postawię go blisko żłobka z Nowo Narodzonym. I poczekam, z nadzieją, że może w łagodnym tchnieniu obejmującej cały świat miłości wykrystalizuje się we mnie radość.

Wanda Mlicka