Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

8-9 / 1999

MYŚLANE NOCĄ

Ozdobą waszą niech nie będzie to, co zewnętrzne (...), lecz ukryty wewnętrzny człowiek z niezniszczalnym klejnotem łagodnego
i cichego ducha, który jedynie ma wartość przed Bogiem.
I Ptr. 3:3.4

Jest wieczór. Siedzę przy szeroko otwartym szpitalnym oknie i słucham, jak miasto powoli cichnie. Dom po przeciwnej stronie ulicy gapi się na mnie, mrugając światłami. Każda lampa tam do kogoś należy, oświetla czyjeś meble, książki, tapczany i zabawki, czyjeś zupełnie osobne, jego własne, prywatne życie. Jest to oczywiście najzupełniej oczywiste stwierdzenie. Nabiera jednak szczególnego znaczenia, gdy nasuwa się komuś leżącemu w szpitalu, gdzie własna jest tylko piżama, parę drobiazgów i książka przy łóżku. Lampa, którą przed chwilą zgasiłam, jest niczyja. Należy do szpitala, a więc w gruncie rzeczy do nikogo osobiście i oświetla co kilka lub kilkanaście dni zupełnie inne osoby i ich odmienne sprawy, niepokoje, cierpienia...

Jak już wspomniałam, jest wieczór i miasto powoli cichnie. I tak sobie myślę, co my nazywamy ciszą? Co to właściwie jest? Człowiek z miasta, przyjeżdżając na wieś, mówi: „Ach, jak tu cicho!”. A przecież ta cisza jest pełna dźwięków. Odzywają się ptaki, gdzieś szczeka pies, za oknem szeleszczą liście, z podwórza dobiega ryk krowy, pobrzękują bańki na mleko.. Nie mówiąc już o tym, że jak ktoś ma pecha, to za płotem warczy mu traktor. Ale mało kto nazwie to pechem – warkot silnika oznacza nowoczesność, postęp, a więc to, o co światu chodzi. Las. Tu bywa naprawdę cicho. Na szczęście znad drzew słychać ryk odrzutowca i mieszczuch oddycha z ulgą – jest hałas, a więc życie toczy się dalej.

U zarania dziejów głośne dźwięki pochodziły z samej przyrody, a głos człowieka i hałas, jaki był w stanie zrobić, były zaiste mizerne wobec ryku walczących jeleni, rozdrażnionego lwa, słonia czy pantery. A już naprawdę przerażające hałasy pochodziły wyłącznie z ręki Boga. Cóż mogło się równać z grzmotem poprzedzonym błyskawicą, wyciem huraganowego wichru łamiącego drzewa czy złowieszczym syczeniem i dźwiękami wydawanymi przez pożar trawiący puszczę po burzy?

Tak naprawdę to ciszy nie było na ziemi nigdy i nigdzie. Może – pomyślałam sobie – może po potopie, gdy Noe siedział jeszcze w arce? Ale przecież woda też nie jest cicha, woda się rusza, pluska, tworzą się syczące wiry. Podobno wielka cisza panuje na pustyni. Nie wiem, nigdy nie byłam. Tylko że tam też wieją wiatry. A może w przepastnej głębinie oceanu? Też nie byłam, ale tam przecie również jest jakieś życie. A życie oznacza brak ciszy. Ale czy to prawda?

Z nadzieją spojrzałam w górę. Gwiazd wprawdzie nie było widać, bo niebo odbijało blask miasta, one jednak gdzieś tam były. W próżni powinno być cicho, żaden dźwięk nie może się tam poruszyć, jeśli więc nawet dźwięczy, to tylko dla siebie, w samym swoim środku. Ale co z gigantycznymi wybuchami i powstawaniem nowych galaktyk? Czy może się to odbywać w zupełnej ciszy? Naukowcy mówią, że tak...

Trochę mnie to wszystko zniechęciło do poszukiwania w myślach miejsca na ziemi, gdzie panuje idealna cisza. W dodatku miałam świeżo w pamięci straszny hałas, jaki wytwarzał mój własny puls, gdy jego bicie lekarka wzmocniła nieco na swoim piekielnym aparacie badającym echo mojego serca! To wspomnienie znowu umocniło mnie w przekonaniu, że życie musi wytwarzać hałas, bo gdy umilkną w moim ciele wszelkie dźwięki, będzie to znaczyło, że mnie już nie ma. Na przekór tym, którzy mnie na pewno wyśmieją, pewna jestem, że myśli też słychać, tylko nikt tego jeszcze nie stwierdził żadną aparaturą. Myśl prowadzi do działania, musi więc wytwarzać jakąś energię, tak samo jak silne uczucie gniewu, radości, zachwytu.

Bardzo mi się to wszystko zawikłało i poplątało. Z domu naprzeciwko patrzyło coraz mniej oświetlonych okien, po szpitalnym korytarzu zaszurały pospieszne kroki, w pokoju pielęgniarek dźwięczał natarczywy dzwonek, ktoś wołał lekarza... Komuś na moim piętrze musiało się gwałtownie pogorszyć.. I wtedy, gdy myślałam o tym człowieku, który być może odchodził w tej chwili z tego świata, przypomniały mi się słowa św. Piotra o ukrytym wewnętrznym człowieku „z niezniszczalnym klejnotem łagodnego i cichego ducha, który jedynie ma wartość przed Bogiem”. I pomyślałam, że tam właśnie, w tym duchu, ukryta jest prawdziwa cisza, istotny rdzeń każdego życia, który w chwili śmierci odchodzi od Boga. Bo to on jest tą jedyną prawdą o nas, prawda, która „jedynie ma wartość przed Bogiem”. Czy dlatego – z lęku przed usłyszeniem tej prawdy – ludzie, zwłaszcza młodzi, nastawiają dziś swój sprzęt grający na najwyższą moc dudnienia albo zatykają sobie uszy słuchawkami walkmanów, które wbijają im dźwięki wprost do mózgu?

Ten niezniszczalny klejnot, choć jest tylko ciszą, nie daje się jednak zagłuszyć zgiełkiem, jaki czynimy wokół siebie, ani zabić gorączkową działalnością. Nie można go też zgubić, pędząc coraz szybciej przez życie. Cóż więc można z nim zrobić? Powiększyć. Powiększyć w sobie ten obszar ciszy, by niezniszczalny klejnot rósł i zajmował w naszym życiu coraz więcej miejsca, a z chwilą naszej śmierci ten łagodny i cichy duch, którego jest siedzibą – uleciał do Boga po stokroć pomnożony.

Inaczej może się nam przydarzyć to, co spotkało leniwego sługę, który swój jedyny talent otrzymany od pana zakopał w ziemi, dzięki czemu był wprawdzie spokojny, że go nie straci, ale za to stracił wszelką szansę pomnożenia go jakkolwiek. Czy pamiętacie, co usłyszał od swojego pana, gdy mu to powiedział, dumny ze swojej przezorności? Pamiętacie? No to przeczytajcie sobie raz jeszcze w Mat. 25:24-30!

Wanda Mlicka