Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

8 / 1996

MYŚLANE NOCĄ

Czyż jestem stróżem brata mego
I Mojż. 4:9

Trudno mówić o czymś, czego się nie zna z własnego doświadczenia i obserwacji. Być może jest to po prostu bezczelność. Będę więc bezczelna i mimo iż nie byłam nigdy po drugiej stronie oceanu, pokuszę się – jak obiecałam w poprzednim tekście – o krótkie opisanie tego, co dzieje się tam daleko z częścią młodego pokolenia Amerykanów. Posłużę się przy tym lustrem, jakim są filmy. Nie sądzę, by lustro to kłamało. Filmy bowiem – z małymi wyjątkami – kręci się przede wszystkim po to, by „robiły kasę”. A więc muszą trafiać w sedno potrzeb i oczekiwań jak największej liczby widzów. Zobaczmy zatem, czego potrzebuje i oczekuje niemały odłam społeczeństwa amerykańskiego; niemały, bo ludzi w wieku dwudziestu-trzydziestu lat jest tam około czterdziestu milionów. Jeśli nawet założymy rzecz oczywistą, to znaczy, że duża część z nich ma inne potrzeby i upodobania niż ci, do których głównie adresowane są te filmy, to i tak pozostanie potężna rzesza miłośników... czego? – mordu, gwałtu, przemocy wszelkiego rodzaju.

Weźmy pierwszy z brzegu film: „Pulp fiction” Quentino Tarantino albo „Desperado” Roberta Rodrigueza, albo „Siedem” Davida Finchera. Od początku powstania kina wiadomo, że widzowie utożsamiają się z postaciami z filmów. Widz pragnie zobaczyć na ekranie siebie samego w udoskonalonej wersji. Niegdyś byli to bohaterowie szlachetni, dziewczyny piękne i niewinne. Ponieważ z reguły plątał się tam jakiś czarny charakter albo szyki mieszał zły los i zawistni ludzie, bohaterowie musieli pokonywać wiele przeszkód i niekiedy rzecz cała kończyła się tragicznie. A widz, wychodząc z kina z mokrymi oczami, rozważał wracając do domu, jak też on sam zachowałby się w tej czy innej sytuacji, i mimo woli przybierał pozy, stroił miny i posługiwał się słowami głównego bohatera filmu, czyli postaci szlachetnej i godnej podziwu.

Każde pokolenie ma swoje wzorce zachowań i języka. Na mocy sprzężenia zwrotnego film odzwierciedlał te wzorce i z kolei utrwalał je w widzu w udoskonalonej formie. Aktor, z którym widz utożsamiał się w kinie przez dwie godziny, wywierał wpływ tak silny, że kobiety chciały wyglądać i zachowywać się jak na przykład Ingrid Bergman i mimo woli szukały w swoich wybrańcach cech Humphreya Bogarta, a mężczyźni starali się dorównać w zachowaniu, mowie i wyglądzie na przykład Gregory Peckowi. Ta potrzeba identyfikacji i ten wpływ są dziś równie silne, jak dawniej.

Co rzekłszy, popatrzmy i posłuchajmy, co oferują widzowi bohaterowie chociażby tych trzech filmów, jakie wymieniłam przed chwilą. Przede wszystkim terror i krew. Morze krwi wylanej nie z zemsty, nie z chęci zysku, tylko ot tak, dla zabawy. Dla zgrywy. Krew w wersji kolorowego filmu jest szalenie fotogeniczna. Tak samo, jak wyłupione lub martwe oko w zbliżeniu, urwane pociskiem kończyny, rozpruty brzuch. Dalej – widz dowiaduje się, że mordowanie i gwałt to świetna zabawa i można się jej oddawać na zupełnym luzie. Bandytów nie obchodzą ludzie, których masakrują, i widza też przestają oni obchodzić.

Nie trzeba też już wysilać się na elegancję czy choćby zadbany wygląd. Bohaterowie tych filmów podobni są do młodych ludzi, których widuje się i u nas: czapka baseballowa z zakrywającym pół twarzy lub odwróconym do tyłu daszkiem, na nogach ciężkie martensy, na uszach słuchawki walkmanów, na ciele obszarpane dżinsy i byle jaki podkoszulek (brudny). Luz. Język też na luzie, bez gramatycznych łamańców normalnej polszczyzny, za to z jak największą liczbą krótkich wulgarnych wyrazów. Co ciekawe, słowa tak zwane normalne często mają urwane końcówki. Ta tendencja dotarła zresztą i do nas. „Spoko...” – mówi panienka z „dobrego domu” do niesfornej młodszej siostry.

Taki sam jak w filmach strumień krwi, perwersji i przemocy wylewa się również z wielu współczesnych książek. Tyle tylko, że książki mało kto już czyta.

No więc jest, jak jest. Pytanie tylko, dlaczego tak jest? Można by sądzić, że ludzie nie chcą już w kinie marzyć o miłości, o zwycięstwie dobra nad złem, o spokojnym życiu i godnej śmierci. Dlaczego ich bohaterzy to zimna, wyrachowana, cyniczna kobieta i jej partner – zwyrodniały morderca? Dlaczego życiowym celem, zwycięstwem i wygraną jest dla widzów mord dokonany w ich zastępstwie na ekranie? Dlaczego podziw i akceptację dla lepszej drużyny na boisku zamienili na chęć niszczenia (zob. rozważania w poprzednim numerze)? Dlaczego w większości krajów na świecie brutalna przestępczość rośnie, a przestępcy są coraz młodsi? Czy te pytania można skwitować wskazaniem na wojny, systemy, ustroje, czyli zrzuceniem winy na wszystkich, a więc na nikogo?

Wydaje mi się, że znalezienie właściwej odpowiedzi staje się dziś sprawą palącą. Bo dopóki się jej nie znajdzie, wszystkie stosowane środki: ustawy, zarządzenia, kary, policyjne laboratoria i komputery łącznie z psychologią i resocjalizacją, słowem wszystko to, co się wymyśla zmierzając do zmniejszenia i skanalizowania tego, co dawniej mieściło się w rynsztokach, a dziś płynie głównymi ulicami zakażając coraz więcej ludzi, wszystko to pozostanie tym, czy jest teraz – półśrodkami.

Gdy czytam w Biblii o Kainie i Ablu, mam nieodparte wrażenie, że opryskliwa odpowiedź Kaina jest również moją odpowiedzią, chociaż to nie ja zabiłam Abla i nie mnie spytał wtedy Pan, gdzie jest mój brat. „Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego?” Bo ja też tak właśnie odpowiadam Bogu, gdy pyta mnie o braci moich. Kain zabił i Kain skłamał Bogu. Ja nie zabiłam, ale też kłamię Bogu. I to, że taka jest moja odpowiedź; to, że my, chrześcijanie, wypieramy się odpowiedzialności za tych, którzy wstępują na drogę Kaina – jest być może odpowiedzią na pytanie: dlaczego?

Wanda Mlicka