Drukuj

12 / 1995

MYŚLANE NOCĄ

Jezus malusieński, leży nagusieńki, płacze z zimna, nie dała Mu Matula sukienki...
Kolęda

Jest późny wieczór. Zgasły świeczki na choince i tylko kolorowe lampki rzucają przyćmione światło na pokój. Zza ściany dochodzi stłumiona melodia -ktoś jeszcze słucha kolędy. Cisza. Ta szczególna cisza, która tylko raz do roku, na Boże Narodzenie, ogarnia ulice, domy, ludzi. Cisza wewnętrznego uciszenia. Bóg się rodzi, moc truchleje...

W tej ciszy i półmroku powracają do mnie dawne wigilie – czasu dzieciństwa, młodości, lat dojrzałych. Długi, długi rząd choinek, z których pierwsza zapamiętana świeci przez przestrzeń całego życia jak gwiazda odległa o całe lata świetlne. I tak sobie myślę, że w moim życiu całkowicie niewinne wigilie były właściwie tylko w dzieciństwie. Tylko wtedy miałam prawo cieszyć się całym sercem i zarazem ze łzami wzruszenia słuchać kolędy o tym Malusieńkim, który nie miał ani kolebeczki, ani poduszeczki, który leżał w twardym żłóbku i było Mu w nóżki zimno, a więc płakał. Straciłam to prawo w chwili, gdy zaczęłam świadomie widzieć, słyszeć i rozumieć sprawy dziejące się bliżej i dalej, ale już poza magicznym kręgiem dzieciństwa. Straciłam, i nie odzyskałam do dziś.

Najpierw były sprawy nędzarzy. Na szczęście urodziłam się w rodzinie, która była biedna niejako z wyboru, z powodu bezkompromisowych przekonań politycznych i moralnych Ojca. Jednakże była to tylko bieda, nie nędza. I na całe życie zapamiętałam pewną bolesną lekcję współodczuwania i dzielenia się. Był okres przedświąteczny, miałam wtedy jakieś pięć-sześć lat, i Matka opowiedziała mi o dzieciach z sierocińca, którymi opiekował się jej znajomy, bardzo zamożny lekarz. Dowiedziałam się, że są na świecie dzieci, które nie mają rodziców, domu, własnych zabawek i własnych łakoci. W pierwszym porywie współczucia gotowa byłam oddać im wszystko, co mam. Mama zasugerowała jednak, abym może wyrzekła się tylko prezentów przeznaczonych dla mnie pod tegoroczną choinkę i świątecznych słodkości. Entuzjazm mój nieco przygasł, ale zgodziłam się. Czy muszę dodawać, że gdy ofiara została już złożona, oblałam ją w domu gorzkimi łzami? A mimo to, gdy patrzyłam po wilii na puste miejsce pod choinką, żując jakiś paskudny cukierek przyniesiony przez ciotkę i słuchając kolędy o Jezusie, tak ubogim, że nie miał nawet sukieneczki, coś się we mnie poruszyło, coś zakiełkowało i poczułam niejasno, że dziś właśnie to nowo narodzone Dzieciątko zostało w jakiś sposób przeze mnie obdarowane. I to była pierwsza wigilia przeżyta ze świadomym poczuciem wspólnoty z innymi ludźmi, ze światem spoza rodzinnego domu. Pierwsza ... ale czy przypadkiem nie ostatnia? Bo wtedy dałam nie z nadmiaru, nie dzieląc się, ale oddając wszystko, o czym marzyłam od tygodni.

Wiele wigilii minęło od tamtego czasu. I dzisiaj wiem, że każda z tych następnych była skażona. Nigdy już nie zdobyłam się na to, by uczynić maksimum tego, co leżało w moich możliwościach. Nie miałam więc prawa cieszyć się, że „Słowo stało się ciałem i mieszkało między nami”. Bo mieszkało wprawdzie między nami, ale nie mieszkało we mnie, gdy dzieliłam się opłatkiem przy stole przykrytym białym obrusem, na którym pyszniły się w obfitości wigilijne dania, ani gdy pod choinką rozwijałam liczne prezenty, ciesząc się radością swoją i bliskich, ani gdy sięgałam po jeszcze jeden przysmak z patery z bakaliami. Bo jakież miałam prawo to czynić, gdy w tej samej chwili za wschodnią granicą setki tysięcy moich braci i sióstr ginęło w gułagach, matki kołysały na kolanach swoje umarłe dzieci, a ludziom odbierano nie tylko życie, ale i godność? A później, gdy z drugiej strony świata przyszła do nas wojna i okupacja, gdy codziennie obcowało się ze śmiercią i grozą? Może zresztą tylko wtedy coś mnie usprawiedliwiało, bo każdego i w każdej chwili mógł spotkać taki sam los, i uprzywilejowanym było się przypadkiem i na chwilę.

Najgłębszym wstydem przejmuje mnie myśl o wigiliach w czasie, który za wszelką cenę chciało się uznać za normalny. A nie należało. Nie wolno było, bo przecież coś się jednak wiedziało, z Rakowieckiej i z innych miejsc kaźni przenikały na miasto jakieś wieści. Człowiek był głuchy, bo chciał być głuchy, chciał – z już własnymi dziećmi – cieszyć się wilią, choinką, spokojem własnego domu.

I tak oto doszłam w myślach do dnia dzisiejszego. Czy mogę powiedzieć, że dojrzałam wreszcie do obchodzenia wigilii jak na chrześcijankę przystało? Wątpię. Bo znowu była wilia przy biało nakrytym stole, choinka, prezenty, a w tym samym czasie... Cóż mam na swoje usprawiedliwienie? Czy to, że dzieląc się opłatkiem, ze ściśniętym sercem przypomniałam sobie widzianą w telewizji migawkę: owinięte w szmaty niemowlę, które – urodzone parę godzin wcześniej, pod ostrzałem – zaczynało życie wśród huku dział, żegnane sykiem płomieni trawiących jego rodzinny dom, gdy wyruszało wozem w drogę do nikąd?

Zza ściany słychać ostatnią zwrotkę kolędy: „Pójdź do serca mego, Tobie otwartego, zamień serce w godny pałac dla mieszkania Twego...” Nie jest widać otwarte to moje serce, drzwi ledwo trochę uchylone. Gdyby anioł zajmujący się stanem serc ludzkich spojrzał na te drzwi, postawiłby zapewne ze smutkiem w swoim notatniku kolejny znaczek, dający się przełożyć na astronomiczną liczbę serc ludzi, którzy współczując, żałując, bolejąc – ani jednego z tych uczuć nie zamienili na czyn.

Ale nie jest mi żadną pociechą, że jest ich tak wielu...

Wanda Mlicka