Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

2 / 1995

MYŚLANE NOCĄ

Coś okropnego w ile rzeczy obrasta człowiek, gdy tylko zapuści gdzieś korzenie! Im więcej ich ma, tym bardziej wydają mu się niezbędne do życia. Wyobraziłam sobie właśnie, jak by to było, gdyby pewnego dnia nagle otworzyło się z trzaskiem okno, zaskrzypiały drzwi wszystkich domowych szaf, i moje rękawiczki, buty, szaliki, kapelusze, rajstopy, bluzki, swetry i dziesiątki innych ciuchów zaczęły kolejno wyfruwać, kierując się w kosmos. Za nimi, opuszczając zaciszne szuflady i pudełka, podążyłoby drobniejsze bractwo: guziki (całe tuziny1), szpulki, igły, szpilki, wstążeczki, tasiemki, zatrzaski, sznurowadła... A co wyskoczyłoby z szafek w kuchni? A z szuflad biurka? A książki? No nie! Tylko nie książki i papiery! Dobrze... Ale gdy tak patrzyłam w ślad za znikającymi w oddali rzeczami, zdałam sobie sprawę, że ten exodus trwa już parę godzin, bo nic się tu do okna nie pchało, wszystko czekało na swoją kolej, a takie na przykład sznurowadła leciały nie parami, tylko jedno za drugim, i to wyciągnięte na całą długość. A gdyby tak – pomyślałam – to samo działo się w tej chwili we wszystkich mieszkaniach w całym mieście? Oprócz lamentu zapanowałaby czarna noc, bo ani jeden promyk słońca nie przeniknąłby przez te wyzwolone nagle z zamknięcia, wędrujące powietrzem przedmioty. A gdzieś tam w górze zapełniałyby się powoli półki ogromnych magazynów. Czy możecie sobie wyobrazić, ilu biednych można by obdzielić? A co by nam zostało? Nic?

Nic. Zaczęłam rozmyślać nad tym, czym właściwie jest owo „nic”. Czy rzeczywiście jest niczym? Chyba tak, bo jak nic, to nic – pustka, próżnia... Ale wciąż mając wątpliwości, zajrzałam do Biblii, pełna ciekawości, czy jest tam coś o niczym, i znalazłam: „Oto na szerokość dłoni wymierzyłeś dni moje, a okres życia mojego jest jak nic przed Tobą” (Ps. 39:6). A więc jednak nic jest czymś! Hmm, bardzo to dziwne. Trochę tak, jak z lustrem: widzę siebie, czyli niby jestem tam, ale przecież naprawdę wcale mnie tam nie ma, bo jestem tu...

No nic, myślmy dalej. Czy to malutkie słówko, wszystkiego trzy litery, nie jest przypadkiem wielkim oszustwem? Czy nie używa się go, by zagłaskać sumienie, przyzwolić sobie na zaniechanie, uniknąć kłopotów, po prostu – wykręcić się sianem z tego, co niewygodne, przykre, wymagające poświęcenia czasu albo – co gorsza – może oddania czegoś z tych przepastnych szaf i szuflad? Więc lepiej powiedzieć: on jest nic niewart; nie mogę nic dać, bo nic nie mam; nic nie mogę dla niej zrobić... A wszystko to wierutne łgarstwo. Bo czyż jest na świecie człowiek, który nie miałby w sobie czegoś – choćby tak małego jak ziarnko maku – co miałoby jakąś wartość? No, ale wtedy trzeba by zadać sobie trud i poszukać. On niekiedy sam o tym nie wie, niekiedy wie, ale jest zbyt słaby, by bez czyjejś pomocy ozdrowieć. Jak ów człowiek znad sadzawki zwanej po hebrajsku Betezda, który patrząc na otaczający go tłum powiedział do Jezusa: „Panie, nie mam człowieka...” (Jn 5:7). I Jezus nie odwrócił się od niego, i człowiek ten ozdrowiał. A czy byłam kiedykolwiek w takiej sytuacji, żebym nie miała nic? Porzucona na pustyni, naga, bosa i z pustymi rękami? Uczciwie mówiąc: nie. No, ale wtedy trzeba by oddać coś, co wydaje się niezbędne do życia, powiedzmy – pół ostatniej kromki chleba albo i całą, jak wdowa, która 'złożyła z niedostatku swojego wszystko, co miała na swe utrzymanie” (Łuk. 21:3). A czy może być tak, żeby dla kogoś nic nie można było zrobić? Nawet posiedzieć razem w milczeniu, wziąć za rękę, pomodlić się wspólnie? No, ale wtedy trzeba by poświęcić czas i może narazić się na przykrość patrzenia na cudze cierpienie, rozpacz, śmierć. Więc mówimy: nic..., i jesteśmy przed sobą wytłumaczeni.

Redakcja też może się uważać za wytłumaczoną przed sobą i przede mną, jeśli – gdy przyjdę po honorarium –oznajmi, że nie należy mi się nic (albo należy mi się nic?), skoro tematem tekstu było „nic”, czyli właściwie nic nie napisałam (albo napisałam nic?), bo pisałam o niczym... Ale tekst mimo to był i ukazał się? No, niby tak... Widzicie więc sami, jakie to niebezpieczne słowo, takie małe, leciutkie „nic”.

Jedyne prawdziwe „nic”, któremu można zaufać, bo jest jedynym uczciwym, absolutnym niczym, nicością, czyli tym, czego nie można sobie wyobrazić – jest „nic” biblijne. W pierwszym rozdziale Ewangelii św. Jana czytamy o Słowie, które było na początku u Boga i wszystko przez nie powstało, „a bez niego nic nie powstało, co powstało”. Gdy myślę nad tym przez dłuższą chwilę, wydaje mi się, że trochę rozumiem i mogę to sobie niejasno wyobrazić: poza tym, co powstało na mocy Słowa, nic więcej nie powstało. Czyli to „nic” zawiera w sobie wszystko, czego w ogóle nie ma. Gorzej radzę sobie ze słowami Hioba, który sławiąc wszechmoc Boga powiedział, nie zastanawiając się zapewne nad wielką dziwnością tego, co mówi: „Rozpościera północ nad pustką, a ziemię zawiesza nad nicością” (Hb 26:7).

Ale któż to pojmie, „któż zrozumie grom wszechmocy Jego?” (Hb 26:14).

Wanda Mlicka