Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11 / 1993

MYŚLANE NOCĄ

Dni człowieka są jak trawa: Tak kwitnie, jak kwiat polny.
Gdy wiatr nań powieje, już go nie ma i już go nie ujrzy miejsce jego.
Ps. 103:14-16

Zdarza się to człowiekowi w jego świadomym życiu tylko raz. mimo że istnieje w nim od chwili poczęcia. Tak jak śmierć. I jest nieodwracalne, jak ona. I jak ona niewyobrażalne w odniesieniu do własnej osoby.

Teoretyczna wiedza o starości, obecna w umyśle dzięki wiadomościom z biologii i z przekazów literackich, poparta potoczną obserwacją ludzi i przyrody, jest dla człowieka do pewnego momentu nie-pojmowalną w pełni abstrakcją, porównywalną z niepojmowalnością teorii względności Einsteina. Istnieje poza sferą doznań dostępnych dla ciała i umysłu. Dlatego spotkanie z własną starością zdarza się człowiekowi tylko raz w życiu, gdy jego ciało otrzyma pierwszy ostrzegawczy sygnał, a jego świadomość to zarejestruje. W tej jednej, krótkiej, porażającej lękiem chwili teoria i abstrakcja stają się konkretem. Chwila mija, sygnał zanika, alarm odwołany. Ale nic nie jest już takie jak przedtem. Na wszystkim leży cień wyzwania, które ukazało się na mgnienie oka, aby pozostać w pamięci do końca życia, przybierając coraz wyraźniejszy kształt. Wyzwaniu temu trudno sprostać, bo nie przychodzi z zewnątrz, ale atakuje od środka sam rdzeń życia. Jakąkolwiek przyjmie formę – nieuchronnie olbrzymieje, czasem szybko, niekiedy wolno, ale nieubłaganie, zajmując i umacniając coraz to nowe przyczółki w ciele i w umyśle. Od starości nie ma odwołania, a kres jej jest jeden, i tylko jeden, z każdą chwilą bliższy i silniej uświadamiany.

To prawda, że dla człowieka wierzącego – w mroku, ku któremu zmierza, jaśnieje światłość. Ale on widzi ją sercem i duszą, bez udziału ciała. Ciało lęka się i sprzeciwia temu, co się zbliża. Walczy, i często nie jest to walka fair. Jakże trudno jest zachować godność i spokój, jakie przystoją starości, nie popadając przy tym w apatię i beznadziejny smutek. Wspomagane przez medycynę ciało usiłuje przekonać swego właściciela, że nic się nie zmieniło. Można dziś odzyskać młodszy wygląd operacyjnie podnosząc opuszczone powieki, usuwając zmarszczki i worki pod oczami. Starość stanie się dzięki temu mniej widoczna. Można – i należy – prowadzić zdrowy tryb życia, przestrzegając zaleceń lekarzy co do odżywiania, spacerów, gimnastyki. Starość stanie się wówczas mniej uciążliwa. Można ją więc opóźnić, złagodzić, ale ten, komu Bóg przeznaczył dożycie późnych dni, daremnie będzie się starał oszukać własną starość i siebie samego.

„Choćbym nawet szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, boś Ty ze mną (Ps. 23:4). Ciemna jest dolina starości, którą idziemy na spotkanie śmierci. Jakże trudno jest zachować pogodę i ufność, że On jest ze mną. Czy ci wszyscy, wśród których grobów dziś krążę, a którzy umierali w starości, zdołali przejść przez tę dolinę bez lęku? Czy ich serca do końca ogrzewał i rozjaśniał płomyk podobny temu, który zapalamy teraz wśród kwiatów i zielonych iglastych gałązek, nikły odblask światłości wiekuistej? Myślę, że taki płomyk Bóg własną ręką zapala kiedyś w każdym sercu. Ale opiekę nad nim, staranie, by nie zgasi, pozostawia nam. Każdy człowiek musi sam chronić go przed częścią samego siebie, przed atakami swego ciała, któremu wroga i nienawistna jest myśl o powolnym unicestwieniu, jakie niesie starość, i o ostatecznym rozpadzie w śmierci. A ta właśnie myśl jarzy się w tym małym płomyku wiary, że „jeśli ziarno pszeniczne, które wpadło do ziemi, nie obumrze, pojedynczym ziarnem zostaje; lecz jeśli obumrze, obfity owoc wydaje” (Jn 12:24). Ciało nie chce obumrzeć. Stworzone zostało jako gliniane naczynie nieopisanej cudowności. Tajemnic wielu procesów, jakie w nim zachodzą, nie zdołaliśmy jeszcze przeniknąć. Ale nie dana mu jest świadomość własnej znikomości ani pokora, by się z nią pogodzić. Człowiek może jednak posłużyć się tą bronią w walce z ciałem o przetrwanie zapalonego ręką Boga światła w jego sercu.

Trudne to sprawy i niełatwo im sprostać. Wiele trzeba nad sobą pracować i zacząć tę pracę na czas, by zdążyć zaakceptować swoją starość, nim nadejdzie. Jeżeli się nie zdąży, starego człowieka zacznie drążyć rozpaczliwy smutek. Będzie go zżerała destrukcyjna zazdrość o wszystko, co powstaje i zdarza się bez jego udziału. O to, co nadejdzie, a czego on już nie ujrzy. Niechętny ludziom i wszelkiej radości wzniesie wokół siebie mur, którego nikt nie będzie się kwapił przeskoczyć. Zostanie sam na sam ze swoim ciałem coraz gorszej jakości. I jeśli Bóg mu nie pomoże, płomyk w jego sercu – pozbawiony tlenu – zgaśnie.

Chodzę cmentarnymi ścieżkami, pod nogami szeleszczą zwiędłe liście, które tak niedawno szumiały zielono w letnim wietrze. Patrzę na rozjaśnione chybotliwymi światełkami ciemne pnie i konary drzew. Myślę o tych, którzy walkę mają już poza sobą, którzy, jak ja dziś, prosili kiedyś: „Nie odrzucaj mnie w czasie starości, gdy ustanie siła moja, nie opuszczaj mnie” (Ps. 71:9). I myślę, czy nim powrócę tu, by już pozostać, będzie mi dane dorosnąć do innych słów Psalmisty:

„Wysłuchaj, Panie, i zmiłuj się nade mną! Panie, bądź moim wspomożycielem! Zmieniłeś skargę moją w taniec, rozwiązałeś mój wór pokutny i przepasałeś mnie radością, aby dusza moja śpiewała Ci i nie zamilkła: Panie, Boże mój, będę Cię wiecznie wysławiał” (Ps. 30:11-13).

Wanda Mlicka