Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

7 / 1993

MYŚLANE NOCĄ

Panie, Boże zbawienia mego, we dnie i w nocy wołam do Ciebie [...]. Umieściłeś mnie w najgłębszym dole, w ciemnościach [...]. Oddaliłeś ode mnie znajomych moich, uczyniłeś mnie dla nich ohydą; jestem zamknięty, bez wyjścia.

Ps. 88:2.7.9

Bracie mój, który jesteś inny, czy możesz mi wybaczyć? Podszedłeś do mnie na przystanku. Wiał zimny wiatr. Spod nasuniętego na czoło kaptura wiatrówki spojrzałeś oczami zbitego, odrzuconego psa. Na piersi miałeś zawieszoną tekturową tabliczkę: „Szanowni Państwo, jestem nosicielem wirusa HIV...”Nie czytałam dalej. Dałam Ci pieniądze. Niedużo, jak na moje możliwości, ale dużo więcej niż się spodziewałeś. Chwyciłeś moją rękę i pocałowałeś kilka razy, dziękując i mówiąc coś o niezwykłym szczęściu, jakie Cię spotkało, bo tam, na prowincji, skąd pochodzisz... Podjechał autobus. Wsiadłam, a Ciebie zostawiłam z tymi pieniędzmi, dorzuciwszy jeszcze kilka słów... właściwie czego? Otuchy?

Wiesz, jak to jest: uporządkowane, spokojne życie, cichy, przytulny dom, dobre, „wykierowane na ludzi” dzieci, gdzieś w świecie, ale piszą, a jakże, przyjeżdżają, telefonują. No i te wnuki. A na balkonie właśnie posadziliśmy kwiatki. I nagle – Ty. Nawet nie bardzo brudny, nie obdarty, ale sam rozumiesz: problem. Nie dlatego, że to akurat u Ciebie i że to właśnie HIV, nie. Sama Twoja inność, niezależnie od jej przyczyny, stwarza problem. Bo gdzież dla Ciebie miejsce w tym uporządkowanym, spokojnym życiu dwojga starszych ludzi, którym już i sił brakuje, i choroby nękają, i w ogóle...

Widzisz więc, gdybyś Ty... gdybyśmy my... no, jednym słowem, gdyby... Ale tak, to Ty zostałeś tam, na przystanku, w zimnym wietrze, „podobny do pelikana na pustyni” (Ps. 102:7), a ja pojechałam do tego domu, który – wiesz już – taki jest „cichy i przytulny”.

Przyszła noc. Leżę i w myśli piszę ten list do Ciebie. Nigdy go nie przeczytasz. Leżę i myślę: przecież to nie moja wina. Nie przeze mnie zostałeś narkomanem. Nie jesteś moim synem i nie ja wypędziłam Cię na ulicę. Nie byłeś moim sąsiadem i nie ja zaczęłam nagonkę na Ciebie. Nie żądałam, byś wyniósł się z mojej dzielnicy. Nie wybiłam szyb w oknie, za którym chciałeś się schronić. Zlituj się, przecież ja nawet dałam Ci pieniądze i powiedziałam parę miłych słów! Potraktowałam Cię jak człowieka! Nie wyrwałam ręki, którą całowałeś. Ty – nosiciel! Co za ulga i jakiż powód do chluby: potraktowałam Cię jak człowieka... Dlaczego więc nasze spotkanie takim ciężarem leży mi na sercu? Nie jesteś jedyny w tym mieście. Wystarczy przejść się ulicami. Niektórzy z Was jeszcze chodzą, inni mogą już tylko siedzieć oparci plecami o mur kamienic. Na tekturowych tabliczkach nosicie wypisane różne teksty w nadziei na obudzenie współczucia. Można by je zastąpić jednym zdaniem z Psalmu: „Jam biedny i bliski śmierci od młodości mojej...” (Ps. 88:16). Ale to też nie poruszy niczyjego serca.

Nie mogę zrozumieć, dlaczego właśnie Ty tak wstrząsnąłeś moim sumieniem, dlaczego nie tamci, których spotykałam przedtem tyle razy? A może...? Może dopiero w tej właśnie chwili Pan dotknął mojego serca po to, bym w Dzień Sądu nie znalazła się wśród tych, którzy będą ustawieni po lewicy i usłyszą: „Idźcie precz ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny (...). Albowiem (...) byłem przechodniem, a nie przyjęliście mnie...” (Mat. 25:43). I oto zmarnowałam swoją szansę. Nie przyjęłam Ciebie, przechodnia, obcego w moim mieście, obcego wśród mieszkańców naszego świata, chorego, łaknącego, pragnącego. Odtrąconego przez wszystkich. I ja Ciebie odtrąciłam. Swoimi pieniędzmi, swoimi słowami, które były tak miłe, a przecież dane Ci na odczepne.

Nie wiem, czemu przyszły mi na myśl w tej chwili słowa Biblii, na które dotychczas nie zwróciłam baczniejszej uwagi: „I zmusili niejakiego Szymona Cyrenejczyka, ojca Aleksandra i Rufa, który szedł z pola i przechodził mimo, aby niósł krzyż Jego” (Mk 15:21). Być może nigdy nie czytałeś Ewangelii, więc powiem Ci, o co chodzi: ubiczowanego Jezusa, w cierniowej koronie na głowie, wyprowadzili żołnierze na ukrzyżowanie. Na barki włoży li Mu dużą, ciężką belkę krzyża. A gdy upadał pod tym ciężarem, zmusili Szymona, aby poniósł krzyż zamiast Niego. Zmusi/i, bo nie ofiarował się sam z pomocą. „Szedł z pola”– zapewne po dniu ciężkiej pracy spieszył do domu, gdzie żona czekała z wieczerzą. Myślał z przyjemnością o tym, że się umyje, zmieni robocze szaty na czyste i zasiądzie do stołu wraz z synami – Aleksandrem i Rufem. Słyszał kiedyś, jak mówiono w mieście, że ten Jezus jest jakiś inny. Może więc niebezpiecznie byłoby zbliżyć się do kogoś takiego? Szymon udał więc, że Go nie widzi i szedł da lej. Nie miał jednak szczęścia, bo został przez żołnierzy zatrzymany i zmuszony do niesienia krzyża. Czy mogło mu przyjść do głowy, że z tego powodu, prawie dwa tysiące lat później, imiona jego i jego dwóch synów znajdą się w moim liście do Ciebie ze stwierdzeniem, że rzymscy żołnierze go „zmusili”. Ładniej by było, gdybyśmy mogli dziś przeczytać w Biblii: „widząc upadającego pospieszył z pomocą”. Ale nie. I, prawdę mówiąc, trudno się temu dziwić. Niebezpieczeństwo związane z czyjąś innością zawsze budziło i budzi lęk. „Inny” zmusza do wysiłku, do zmiany stylu życia, poglądów, przyzwyczajeń. Jest niewygodny.

Za oknem świta. Nie wiem, jak zakończyć ten list. Cóż można powiedzieć odrzuconemu? Więc tylko powtórzę: Bracie mój, który jesteś inny, czy możesz mi wybaczyć?

Wanda Mlicka