Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

12 /1991

MYŚLANE NOCĄ

Jeśli masz dwa kawałki chleba, daj jeden biednemu. Drugi sprzedaj i kup hiacynty, aby nakarmić własną duszę."

Przeczytałam kiedyś te słowa poematu hinduskiego i w pierwszej chwili oczarowała mnie zawarta w nich myśl. Zwłaszcza że – jak pisał autor „Miasta radości" Dominiąue Lapierre – promieniowała w miejscu najgłębszej nędzy i nieszczęścia: ze ściany szpitala założonego i prowadzonego przez Matkę Teresę w Kalkucie. Uradować własną zagłodzoną duszę widokiem hiacyntów, nakarmić ją ich zapachem... to piękne. Refleksja przyszła później. Matka Teresa zna sposób myślenia ludzi, którym poświęciła życie, i wie, że słowa te trafiają do ich wyobraźni. Czy jednak – pomyślałam sobie – ona sama potrzebuje hiacyntów, by nakarmić własną duszę? Czy sprzedaje swój drugi, nie oddany biednym, kawałek chleba, by dusza jej nie umarła z głodu? Tu moja myśl dokonała nieoczekiwanego przeskoku i znalazłam się nagle na progu Stajenki, w której narodził się nam właśnie Jezus.

„Gałązka drobna, wątła, z Jessego trysła pnia; przez Ojców zwiastowana od wieków radość ta – i kwiatkiem Boża moc z gałązki tej nas darzy dziś w mroźną, ciemną noc. Ten miły, wdzięczny kwiatek Izajasz wieścił rad, a z czystej Go dziewicy Bóg zesłał na ten świat; tak chciała Boża moc – i Maria śliczne dziecię powiła w mroźną noc „ (Śpiewnik Kościoła Powszechnego, nr 219).

Te pełne uroku, naiwne słowa – czyż nie są odpowiedzią na pytanie, które sobie zadałam? Matka Teresa nie musi kupować hiacyntów, by nakarmić głodną duszę. Ma własny „wdzięczny kwiatek", który co roku – u nas w mroźną, ciemną noc, pod innym niebem w noc jasną, upalną i duszną – zakwita, zesłany na ziemię mocą Bożą. I nie trzeba nic sprzedawać, aby Go kupić: dany jest darmo każdemu sercu, które chce Go przyjąć, i każdej głodnej duszy, która się przed Nim otworzy. Ilu biednych można by zatem nakarmić tym drugim kawałkiem chleba zaoszczędzonym na hiacyntach przez miliony wiernych śpiewających u żłobka: „Bóg się rodzi..."? Rzecz w tym, że zawodzą tu wszelkie obliczenia, bo niewiadoma jest liczba, jaką należy odjąć od tych milionów: liczba ludzi, którzy ani nie oddadzą pierwszego, ani nie sprzedadzą drugiego z owych dwóch kawałków chleba. Sami zjedzą obydwa. Mówi się, że głód powoduje „ssanie w dołku". Zjadłszy samemu pierwszą kromkę nie czuje się ssania głodu w cudzym dołku, zaś głód własnej duszy niektórzy potrafią zepchnąć w rejon żołądka i nasycić tym drugim kawałkiem chleba, którego nie zużyli na zakup hiacyntów.

Ale czy chodzi tu tylko o dzielenie się chlebem albo jakimkolwiek innym materialnym dobrem? Wielu ludzi, nawet tych najbiedniejszych, odpowie przecząco. Człowiek ubogi, chory, nieszczęśliwy, oprócz potrzebującego pomocy ciała ma też głodną duszę. Co możemy dać jej od siebie? Odpowiedź jest skomplikowana i odsłania mnóstwo trudności przed tym, który pyta. Podstawową trudność stanowi fakt, że ten, kto chce pomóc, kto chce dać, zaakceptować, obdarzyć współczuciem i miłością – najczęściej stawia warunki wstępne. Ubogi, jeśli oprócz datku pragnie zainteresowania, powinien być pokorny, wdzięczny i podporządkowany. Chory, jeśli ma liczyć na stałą opiekę, nie może być chory na AIDS. Nieszczęśliwy, który marzy o przyjaźni – nie ma prawa być narkomanem. Wrażliwość tego, kto daje pokarm dla ciała lub duszy, jego poczucie estetyki, porządku, słuszności wyznawanych prawideł moralnych i tak dalej – muszą być uszanowane, zaakceptowane i przyjęte za własne. Inaczej nic nie da. „Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, (...) albo też jak ten oto celnik..." (Łuk. 18:11).

Jeżeli ta trudność została przezwyciężona albo może wcale dla kogoś nie istniała, pozostają inne, bynajmniej nie łatwiejsze do przełamania. Jak można kochać istotę brudną, cuchnącą, ledwo trzymającą się na nogach, o błędnym wzroku, nie słuchającą tego, co się do niej mówi, bełkoczącą plugawe słowa? Jak zbliżyć się, pochylić, dotknąć współczującą dłonią człowieka naznaczonego piętnem strasznej choroby, którą – podobno – nie można się w ten sposób zarazić. Podobno...! A nuż jednak? Więc lepiej niech on nawet nie mieszka w tej samej miejscowości. A czy wart jest szacunku i pomocy ten, który wczoraj przysięgał na głowy swoich dzieci, że już nigdy ani kropelki, a dziś... Są to przypadki beznadziejne: narkoman nie przestanie ćpać, chory na AIDS, czy nosiciel, nie wyzdrowieje, alkoholik będzie nadal pił. Problem wprawdzie w tym, że jako chrześcijanie... Ale czyż nie byłoby lepiej i bezpieczniej jeden kawałek chleba podać komuś z nich na wysięgniku, a drugi sprzedać i kupić jednak tych hiacyntów dla własnej duszy? I tak też często robimy, ponieważ jesteśmy chrześcijanami. Mimo że jesteśmy chrześcijanami!

A dziś narodził się nam Jezus. Jakże jest maleńki! Jak łatwo Go tego wieczoru przyjąć do serca, jak sama Jego obecność grzeje i syci głodną duszę, do głębi wzruszoną, pełną miłości do Niego i do bliźnich. Naprawdę, niepotrzebne nam są żadne hiacynty! A co będzie jutro? Jezusowi będzie „przybywało mądrości i wzrostu oraz łaski u Boga i u ludzi" (Łuk. 2:52). Ale czy urośnie również w moim sercu? Jak mam Go pielęgnować, czym karmić? Może te dwa kawałki chleba z hinduskiego poematu, oba oddane ubogim, chorym, nieszczęśliwym, oddane bez stawiania jakichkolwiek warunków, z pokorą, z radością, z miłością – może one zdołają utrzymać przy życiu w moim sercu tę drobną, wątłą gałązkę i rozkwitły w niej „wdzięczny kwiatek"?

Jest nad czym pomyśleć śpiewając pod choinką: „Gdy się Chrystus rodzi i na świat przychodzi...". Na nasz, pełen ludzkiej niedoli, świat.

Wanda Mlicka