Drukuj

8/1990

MYŚLANE NOCĄ

Znękana zdecydowanym dążeniem sąsiada do posiadania boazerii, zastanawiam się ostatnio nad wpływem, jaki hałas wywiera na nasze wewnętrzne życie, i nad spustoszeniem, jakie brak ciszy czyni w człowieku. Im wyżej wznosi się cywilizacyjny postęp, tym głośniej staje się wokoło. Łuk i strzała, piaszczysty gościniec, dźwięki lutni z oddali, niebo przemawiające tylko w czasie burzy, gość zapowiadający się stukaniem palcem w drewniane drzwi – oto co mi się marzy pod akompaniament udarowej wiertarki z boku, zgrzytu opornego silnika z dołu, ryku przelatującego nad głowami odrzutowca, że nie wspomnę już śmigających pod oknem motorynek i młotu pneumatycznego na sąsiedniej ulicy, gdzie pod betonem pękła kolejna rura. Na szczęście mieszkam na dalekim od śródmieścia osiedlu i chwilami jest tu naprawdę cicho.

W czasach, gdy żył prorok Ozeasz, na świecie było niewątpliwie bez porównania ciszej. A przecież i w jego księdze znalazłam takie słowa: „Teraz Ja zwabię ją i zaprowadzą na pustynię, i przemówię do jej serca” (Oz. 2:16). Tak powiedział Pan. Uważał więc, że przemówić do czyjegoś serca można tylko w ciszy tak ogromnej, jak na pustyni, gdzie nic nie rozprasza uwagi. A dokąd mógłby Pan zwabić mnie, gdyby chciał przemówić do mojego serca? Zrobiło mi się smutno. Wiem, oczywiście, że jakąś radę by znalazł, ale czy nie przemawiałby do nas częściej, gdyby nie hałas, jaki czynimy? A może On mówi, tylko my nie słyszymy?

Chodzi mi po głowie fragment listu do zboru w Laodycei: „Oto stoję u drzwi i kołaczę; jeśli ktoś usłyszy głos mój i otworzy drzwi, wstąpię do niego i będę z nim wieczerzał, a on ze mną” (Obj. 3:20). Jeśli ktoś usłyszy! A ja – czy usłyszę?

Można by sądzić, że panicznie boimy się ciszy, zostania sam na sam zmysłami. Sam na sam z Bogiem. Iluż z nas włącza telewizję czy radio nie po to, by oglądać i słuchać, tylko po to, by mieć jazgoczące i migoczące tło prywatnego życia w domu? Czy wielu chrześcijan dba o to, by codziennie zanurzyć się choć na krótko w enklawie ciszy i zawołać: „Mów, Panie, bo sługa Twój słucha” (I Sam. 3:9). Współczesny człowiek zapomniał, zdaje się, że aby coś w nim mogło wzrosnąć, aby Słowo Boże mogło zakiełkować, musi wpierw zostać posiane w spulchnionej głosem Pana glebie.

Z troską obserwuję młodych ludzi chodzących ulicami z klapkami po obu bokach głowy. Robią wrażenie lunatyków. Są obcy temu, co wokół nich. Utrzymują intymny kontakt jedynie ze swoim osobistym walkmanem, którego hałas penetruje ich uszy. Ci sami młodzi ludzie uczą się w domu lub bawią w dyskotekach również pogrążeni w ogłuszającym zgiełku, obcy światu. Przewrotna wyobraźnia, która – jak wiadomo – lubi sobie w nocy pohulać, podsuwa mi osobliwy obraz naszej Planety w niezbyt odległej przyszłości: zamiast atmosfery – hałas, zamiast bliźnich – sami obcy. Dziś, na przykład, nie podkłada się już bomb swoim wrogom. Podkłada się je byle gdzie, by zabiły lub raniły byle kogo, jakichś obojętnych obcych. Porywa się i torturuje nie konkretnych przeciwników, ale znów jakichś obcych. Odebranie życia obcemu, okaleczenie obcego jest drogą do osiągnięcia takiego czy innego celu równie dobrą, jak każda inna.

Ale czy to nie nazbyt karkołomny skrót myślowy? Dlaczego właśnie życie w nieustannym hałasie, a nie co innego, miałoby prowadzić do aż tak negatywnych, przerażających skutków? Może dlatego, że w końcu człowiek sam dla siebie staje się obcy? Nie wie, kim jest, przestaje myśleć, nie patrzy w głąb siebie, bo tam jest cicho.

Oczywiście, nieco tu przesadziłam. Wszak nocą złe jawi się jako przerażająco złe, łatwo więc o przejaskrawienie. Nieco winy skłonna byłabym przypisać także sąsiadowi i jego wiertarce zanoszącej się jazgotem przez cały dzisiejszy dzień. Zgoda więc, że nie tylko hałas jest przyczyną tego, co się z nami dzieje. Ciągle jednak muszę myśleć o Jezusie, jak odchodził od ludzi w ciszę, jak medytował i modlił się z dala od zgiełku, jak najoczywiściej było to dla Niego, nawet dla Niego, absolutną koniecznością.

I muszę też myśleć o pewnym przeżyciu Eliasza, zapisanym w Pierwszej Księdze Królewskiej (19:11-13): „A oto Pan przechodził, a wicher potężny i silny, wstrząsający górami i kruszący skały szedł przed Panem, lecz w tym wichrze nie było Pana. A po wichurze było trzęsienie ziemi, lecz w tym trzęsieniu ziemi nie było Pana. Po trzęsieniu ziemi był ogień, lecz w tym ogniu nie było Pana. A po ogniu cichy, łagodny powiew. Gdy go Eliasz usłyszał, zakrył płaszczem swoją twarz, wyszedł i stanął u wejścia do pieczary, a wtedy doszedł go głos...”

Dopiero wtedy.