Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 4 / 1989

MYŚLANE NOCĄ

Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie

John Donne (1573-1631)

Świat zgiełkliwy, agresywny, natrętny. W dzień odbieram go jako wrogi. Wrogi wobec kogo? Odpowiem, że wobec mnie. Odpowiesz, że wobec ciebie. W autobusie, urzędzie, kolejce. Człowiek – istota niepożądana dla innych ludzi. A tu Dom. Mój, nasz, własny, przyjazny. Azyl? Nie, niezupełnie, bo na stole pudełko z hałasem. Obok drugie – z hałasem i migającym zgiełkiem dla oczu. Zza ścian szum informacyjny z pudełek sąsiadów. Nie wolno uciec. Trzeba wiedzieć jak najszybciej, co się gdzie stało: zamachy bombowe, strzelający do dzieci szaleniec, porwanie samolotu, zabicie zakładników, porwanie polityka - dziennikarza - przemysłowca, samospalenie, demonstracje, manifestacje, pałki, kamienie, czołgi, tortury, gwałty, przesłuchania, wyroki, egzekucje, zwłoki, trupy ludzkie, czyjeś ciała... Zbita masa. Mam to w domu, przed sobą, skapujące z radia i telewizji na moją wykładzinę, na której wśród tego wszystkiego bawią się wnuki. Świat agresywny, wrogi, już nie tylko tam, na zewnątrz, skąd się ucieka do Domu, ale z własnej woli wpuszczony do środka, dopuszczony do poufałego obcowania w rodzinie. I tak dzień w dzień. Dopiero nocą...

Nocą daje się to trochę oswoić. Kipiel przestaje wrzeć i świat podpływa do brzegu tapczanu spokojniejszą falą. Można spróbować wyłowić jakiś obraz i obejrzeć go w ciemności i ciszy. Dzisiejszej nocy z informacji o śmierci tysięcy, udało mi się wyodrębnić jednego zmarłego człowieka. Z tej masy uratować czyjąś godność. Przywłaszczam go sobie na tę noc. O nim jednym chcę myśleć, nad nim się pomodlić. Jego bliscy – jeśli tacy są – niech nie mają mi za złe. Nie ich wyręczam w czuwaniu. Wyręczam świat. Miliony teleogłupionych, z ogłuszonym sercem, zalanych pustosłowiem. Tych, którzy przestali myśleć i czuć, którym pokazuje się dziesiątki bezimiennych trupów, setki anonimowych zwłok, tysiące składowanych ciał, a oni nie protestują – nawet wewnętrznie – bo zatracili poczucie, że ta masa składa się z osobnych istot, a każda z nich jest cząstką każdego z nas.

Nie wiem, kim był ten człowiek. Może nie wierzył w mojego Boga. Może serce jego było zatwardziałe. Cóż z tego. Umarł. I zdarzyło mu się umrzeć zbiorowo. Nie na wojnie, a jednak jako cząstka tłumu, bez godności. Coś. Coś bez imienia, startego wraz z innymi bezimiennymi na pulpę do nakarmienia trzody ludzkiej. Później być może odnalazła go rodzina, stał się z powrotem kimś, niepowtarzalnym, nieodżałowanym w swojej odrębności. Nam przekazano wieść o jego śmierci w informacyjnym pośpiechu i była to wieść o mnóstwie śmierci, z jego śmiercią niedbale oklepaną w tę masową śmierć. Wydany został na łup gapiów z całego świata, pokazano jego ciało byle jak, było jednym z wielu byle jakich ciał, pozbawionych nie tylko godności umierania, ale również intymności bycia umarłym.

Czy popadam iv szaleństwo postulowania powrotu do czasów, gdy wieści ze świata przyjeżdżały kolaską z panem bratem i każda z nich tygodniami bywała z zadziwieniem i poszanowaniem rozważana, roztrząsana, oglądana ze wszystkich stron i z wielu punktów widzenia? Niekoniecznie. Tej nocy, pochylona nad obcym umarłym człowiekiem, chcę tylko wyrwać wykoślawionemu światu, jaki udało nam się ulepić z tylu dobrych, zdrowych, prostych części, chcę wyrwać odebrane mnie i temu człowiekowi poczucie człowieczeństwa, poczucie zespolenia z ludzkością. Chcę oczyścić się z ekscytacji makrokatastrofami. Chcę, by kataklizmem była dla mnie śmierć jednego obcego człowieka. Nie życzę sobie, by moja wrażliwość i chęć niesienia pomocy budziły się dopiero na hasło: „zginęły dziesiątki tysięcy osób!” Nie zachwyca mnie solidarność ludzi wyzwalana na wieść o spektakularnej masowej tragedii gdzieś daleko, a bierna wobec tragedii jednostki tuż obok. Im bliżej zresztą tego nawiedzonego miejsca, tym dziwniejszy kształt solidarności, aż do przepoczwarzenia się w postać hieny i szakala.

Środki masowego przekazu przekazują masom – masę, zbitą miazgę z wszystkiego. Życie tak przekazane przestaje być rzeczywiste, ludzie są jak statyści w gigantycznym filmie. I w taki właśnie sposób zaczynamy widzieć nie tylko to i tych, co daleko, ale również to i tych, co blisko. Czy zatrzymam się choćby myślą nad zabitym statystą? Czy pomyślę: „mój brat”, o fantomie stojącym przede mną w kolejce?

„Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon...” Poeto Johnie Donnę, już nie pytam. Przestałam nawet rozumieć, co chciałeś powiedzieć mówiąc: „...bije on tobie”. Oglądając telewizję, słuchając radia, czytając prasę, nie czuję się umniejszona niczyją śmiercią. I tylko niekiedy nocą, gdy rzeczy i ludzie powracają do sobie właściwych kształtów, gdy słowa nabierają pierwotnych” znaczeń, odzyskuję i ja swoją chrześcijańską tożsamość. Odzyskiwać chrześcijańską tożsamość dzięki nocnemu myśleniu, odzyskiwać ją w niedzielę w kościele, znaczy mieć ją obluzowaną, nieprzylegającą, dyspozycyjną – bo zdejmowalną. A co z tymi, którzy nie otwierają Biblii, w nabożeństwie uczestniczą tylko ciałem i nie myślą nocami? Co z nimi? Co z nami wszystkimi?