Drukuj

jednota.pl

 

Nazajutrz znowu stał Jan z dwoma uczniami swoimi. I ujrzawszy Jezusa przechodzącego, rzekł: Oto Baranek Boży. A owi dwaj uczniowie, usłyszawszy jego słowa, poszli za Jezusem. A gdy Jezus się odwrócił i ujrzał, że idą za nim, rzekł do nich: Czego szukacie? A oni odpowiedzieli mu: Rabbi! (to znaczy: Nauczycielu) gdzie mieszkasz? Rzekł im: Pójdźcie, a zobaczycie! Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i pozostali u niego w tym dniu; a było to około dziesiątej godziny. Andrzej, brat Szymona Piotra, był jednym z tych dwóch, którzy to słyszeli od Jana i poszli za nim. Ten spotkał najpierw Szymona, brata swego, i rzekł do niego: Znaleźliśmy Mesjasza (to znaczy: Chrystusa). I przyprowadził go do Jezusa. Jezus, spojrzawszy na niego, rzekł: Ty jesteś Szymon, syn Jana; ty będziesz nazwany Kefas (to znaczy: Piotr).

J 1,35-42
(przekład Biblii Warszawskiej)

 

Opowieść o powołaniu pierwszych uczniów znamy zapewne od dawna. Pojawia się przecież w czytaniach kościelnych dość często, omawiamy też tę historię podczas zajęć Szkoły Niedzielnej. Czym jeszcze może nas więc zaskoczyć? Trochę przypomina pod tym względem teksty opisujące ostatnią wieczerzę, kuszenie Jezusa czy ukrzyżowanie. Czy jednak rzeczywiście musi nas koniecznie czymś zaskakiwać za każdym razem kiedy ją czytamy? Czy nie wplatamy za dużo naszego „hipermarketowego”, wypełnionego kolorowymi pokusami przekonującymi nas do kupowania niepotrzebnych rzeczy, myślenia do refleksji wiary opartej na Piśmie?

Teksty biblijne są przecież „atrakcyjne” zawartością Bożego Słowa, Bożej Prawdy. Są „atrakcyjne” ze względu na to, że opowiadają o Najatrakcyjniejszym, o naszym Bogu i Jego wkroczeniu do świata z darem Łaski i Zbawienia.

Tak właśnie jest również z opowieścią o powołaniu pierwszych uczniów. Nie przypomina trzymającego cały czas w napięciu klasycznego horroru Hitchcocka, a jednak uczy nas „Kto” powołuje nas do życia, „Jak” to robi, a także „Czego nie robi” w trakcie tego powołania.

„Kto”? – to przecież Bóg, który jest Stworzycielem, którego Żydzi nazywają „Adonaj Cywaot” – Pan Zastępów. Ten, przed którym ziemia drży, huragan rozrywa skały, morze się rozstępuje. Ten jednak również, którego głos dochodzi Eliasza w łagodnym powiewie, ten, który mimo odstępstwa ratuje Jonasza, ten, który cierpliwie niczym łagodny ojciec, wiecznie odpuszcza Izraelowi jego winy.

Bohaterem jest wreszcie ten, który przed założeniem posad świata zaplanował, że ponieważ człowiek upadnie i nie będzie mógł samodzielnie powstać, wcieli się w niego i zbawi go umierając zań na krzyżu. Tu zresztą dochodzimy już w zasadzie do drugiego elementu fabuły tej opowieści, czyli do tego „Jak”. Odpowiedź jest prosta! Jak? Samym sobą! Umierając zamiast człowieka na krzyżu, wcielony Bóg daje nam wszystkim nową szansę. Tomasz a Kempis w swoim traktacie „O naśladowaniu Chrystusa” pisał, iż każdy dzień winien rozpoczynać się od uświadomienia sobie tego, co dla nas zrobił Jezus.

Nad tym jego darem przechodzimy jednak często do porządku dziennego i nie dostrzegamy tego, że w kontekście naszego świata w żaden sposób nie jest „normalny”. Niezwykle rzadko ktoś poświęca życie dla innego człowieka, a już zupełnie nie jest normalne, że robi to za wszystkich, których nie zna, którzy go lekceważą i znieważają i wreszcie za wszystkich, którzy bestialsko go mordują...

Jezus dokładnie tak przecież jednak właśnie robi! Od początku do końca nie zważa na czyny, niewiarę, słabość uczniów i nieuczniów. Apostołów również powołuje spośród ludzi, o których wie, że nie będą go rozumieli, że co i rusz będą wątpili, że będą co krok upadać, że będą się go wypierać i wreszcie, że to właśnie oni bezpośrednio wydadzą go na śmierć. Ponieważ jednak na to wszystko nie zważa, to w nich, tych normalnych zjadaczach chleba podobnych nam, pod wpływem miłości a nie wzgardy, łaski a nie potępienia, budzą się cechy prawdziwie Bożej wielkości. Upadli powstają, zdrajcy wyrzekają się zła i strachu, grzesznicy odrzucają z jego pomocą zepsucie, marnotrawni synowie i córki wracają do domu i odrzucają grzech i w nim stają się wielcy.

„Czego nie robi” – na pewno nie potępia, nie odrzuca, nie skazuje, nie osądza nawet, ale ofiarowuje samego siebie, by człowiek miał siłę się ocknąć i powrócić do tego domu, z którego jako marnotrawny syn odszedł, do bycia stworzonym i życia na „obraz i podobieństwo”...

Czego nie robi? Nie odbiera szansy wiedząc nawet, że nie tylko nie wszyscy z niej skorzystają, ale iż niektórzy wręcz dokładnie ją sprzeniewierzą. Nie mając miejsca, gdzie by głowę skłonić, prowadzi jednak uczniów do domu, który tak bardzo chcą zobaczyć, by „ocenić”, czy zgadza się z ich oczekiwaniami wobec tego, którego wypatrują i nie bardzo rozpoznają stojąc naprzeciw niego...

Nie odrzuca człowieka ze względu na pychę i daje mu szansę rozpoznania, iż nie w jego własnym dążeniu do doskonałości, a w Nim, we wcielonym Bogu, w Mesjaszu, jest Prawda. Nie czyni niczego, co mogłoby nas zniszczyć i skrzywdzić, choć bardzo się nam to należy. Czyni natomiast wszystko, by nas zbawić i uratować, by przywrócić nas zagubionemu synostwu, w którym, jak pisze Paweł, znów będziemy w stanie powiedzieć: „Abba!”, „Ojcze!”. To właśnie czyni Bóg.

Co jednak robimy my? Czy po dwóch tysiącach lat coś zmienia się w naszej niewierze, słabości, zaślepieniu, zepsuciu? Nie bardzo chyba... Starczy obejrzeć wiadomości w telewizji, albo przejrzeć gazetę. Jezus nie spodziewał się jednak tego, że z czasem nauczymy się „wypracowywać” nasze zbawienie. Jego łaska dana jest darmo, nie z nas, Boży to dar... A jednak dana jest nie „na oślep”, ale po to, by wywierała pewien wpływ, żeby budziła w nas wiarę, miłość, pokój... Stoimy więc dziś, w XXI w., de facto przed tym samym prostym dylematem co uczniowie dwa tysiące lat wcześniej. Mało, nie tylko stoimy przed nim, ale jesteśmy jego częścią, ponieważ to my jesteśmy jego uczniami, to nas dziś powołuje! Ci, z naszej opowieści, porzucili wszystko, poszli za nim i dopiero w nim odnaleźli to, co ważne i prawdziwe, w nim odnaleźli życie, wiarę i Prawdę. Czy my również dokonamy takiego wyboru? Co zmienia Jezus w naszym życiu? Kim stajemy się poprzez wiarę?

Dokąd więc zmierzamy przebudzeni jego głosem i jego miłością, i jego łaską, która, choć nieskończona, ma przecież kończyć się naszym duchowym wskrzeszeniem?

Amen.

* * * * *

Semko P. Koroza – proboszcz parafii ewangelicko-reformowanej w Łodzi