Drukuj

NR 3-4 / 2010

Żychlin 2010

Na to bowiem powołani jesteście, gdyż i Chrystus cierpiał za Was, zostawiając wam przykład, abyście wstępowali w jego ślady.
On grzechu nie popełnił ani nie znaleziono zdrady w ustach jego.
On, gdy mu złorzeczono, nie odpowiadał złorzeczeniem, gdy cierpiał, nie groził, lecz poruczał sprawę temu, który sprawiedliwie sądzi.
On grzechy nasze sam na ciele swoim poniósł na drzewo, abyśmy, obu­marłszy grzechom, dla sprawiedliwości żyli; jego sińce uleczyły was.
Byliście bowiem zbłąkani jak owce, lecz teraz nawróciliście się do pasterza i stróża dusz waszych.

1P 2, 21b-25

Drogie Siostry, Drodzy Bracia!

Spotykamy się na tegorocznej sesji Synodu w momencie wyjątkowym dla naszego kraju, naszego państwa, naszego narodu.
     Tydzień temu, w tragicznej katastrofie w Rosji, utraciliśmy głowę państwa, jego małżonkę, wielu parlamentarzystów, szefów centralnych urzędów. Spotkało Polskę coś, co wydawało się niemożliwe. Państwo straciło prezydenta. Wiele rodzin utraciło ojca lub matkę, córkę albo syna, brata albo siostrę, męża albo żonę.
    Jako Kościół ewangelicko-reformowany jesteśmy od tamtej tragicznej chwili myślami i modlitwami z nimi wszystkimi, opuszczonymi w nagły sposób, przez tych, których kochali. Czujemy ich smutek i ból. Żaden członek naszego Kościoła nie zginął pod Smoleńskiem, ale to nie znaczy, że ta tragedia nas nie dotknęła. Odeszło wielu ludzi, których znaliśmy. Chciałbym tu wspomnieć ks. płk. Adama Pilcha z Ewangelickiego Duszpasterstwa Wojskowego, proboszcza bratniej parafii luterańskiej w Warszawie. Ja sam miałem przyjemność kilkakrotnie spotkać się z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Przyjdzie odpowiedni czas, kiedy będziemy oceniać go jako polityka, z którym mogliśmy się, jako obywatele, zgadzać lub nie. Ale dziś patrzymy na człowieka – na męża, ojca, dziadka – również na człowieka chrześcijańskiej wiary i ufności, na człowieka, który poświęcił życie tej misji, którą sobie wyznaczył – poświęcił je, jak się dowiedzieliśmy, 10 kwiet­nia – w sensie dosłownym. Ci, którzy mu towarzyszyli w samolocie do Katynia, każdy z nich z osobna, też ­mieli swoją misję w życiu. Mieli swoje plany, marzenia. Większość z nich nie musiała być na pokładzie tego samolotu. To był ich świadomy wybór, wewnętrzny imperatyw moralny.
    Tak się składa, że dzisiejszy tekst biblijny, który mamy rozważać, jest w naszym wydaniu Biblii poprzedzony podtytułem „Ciężar służby”. Można powiedzieć, że każda z tych 96 osób, lecąc w swoją ostatnią podroż, odczuwała w taki właśnie sposób swoje powołanie do służby publicznej.
    Jak czytamy: Na to bowiem powołani jesteście, gdyż i Chrystus cierpiał za Was, zostawiając wam przykład, abyście wstępowali w jego ślady. To nie jest tak, jak mogłoby się wydawać, że większość ludzi wstępuje na drogę naśladowania Chrystusa całkowicie świadomie, zdając sobie do końca sprawę z ostatecznych konsekwencji takiego wyboru. Taką całkowitą jasność w tej sprawie mogli mieć pierwsi chrześcijanie, którzy doskonale wiedzieli, czym grozi przyjęcie nowej wiary i pójście za Jezusem. Dziś mogą ją mieć ludzie, którzy decydują się na bezkompromisową, okupioną samotnością i często cierpieniem, drogę osobnego, mistycznego przeżycia religijnego, związaną często z odseparowaniem się od świata. Wszyscy inni, którzy chcą działać w świecie, z jego grzechem, jego ograniczeniami, mają znacznie trudniejsze zadanie. Ich motywy mogą być często kwestionowane, ich szczerość intencji podważana. Często sami nie mogą być do końca przekonani, że to, co robią w życiu, jest nienaganne. Bo przecież żyją w świecie, a to oznacza, że ich działanie na rzecz bliźnich, że ich kształtowanie świata, takim, jakim chcieliby go widzieć, jest często zaciemnione przez własny interes, bądź interes instytucji, której służą. Odnalezienie śladów Zbawiciela w codziennym życiu jest często trudne, bo ślady te rozmywają się w ruchomych piaskach drobnych lub większych kompromisów, osobistych ambicji, braku odwagi sprzeciwu i innych grzechów, w jakie spowita jest nasza codzienność.
    Jako ludzie grzeszni wiemy, że nigdy nie jesteśmy w stanie osiągnąć Chrystusowej doskonałości. Nasze próby w tym kierunku są jedynie dowodem na naszą próżność i brak zrozumienia tego, kim i czym jesteśmy wobec Boga.
    Czytamy w naszym tekście, że On grzechu nie popeł­nił, ani nie znaleziono zdrady w ustach jego. Gdy mu złorzeczono, nie odpowiadał, gdy cierpiał, nie groził, lecz poddawał sprawę pod osąd sprawiedliwemu sędziemu.
    Któż z nas może to powiedzieć o sobie? Któż z nas może czytać te słowa i mieć przed oczyma obraz Sługi Cierpiącego z rozdziału 53 Księgi Izajasza i nie doznać głębokiego zawstydzenia swoimi czynami, swoim zaniechaniem, swoimi myślami? Wczytując się w historię Zbawienia, a szczególnie w historię naszego Zbawcy, ubiczowanego, ale zmartwychwstałego i zwyciężającego śmierć, czyż nie powinniśmy po prostu siąść i głęboko zapłakać, jak zdarzało się to w wielu momentach członkom ludu Izraela, a także tym, którzy chodzili z Jezusem, ale potem, w kluczowych chwilach, go opuścili?
    Byliście bowiem zbłąkani jak owce, mówi nasz Pan. Patrząc na własne życie każdy z nas mógłby powiedzieć, że nie tylko byliśmy – ale jesteśmy jak zbłąkane owce każdego dnia. Wiem na pewno, że mogę tak powiedzieć sam o sobie. W życiu dokonujemy różnych wyborów, wiem, że niektóre z moich wyborów nie były dobre. Wiem, że często ulegałem presji czasów, w których przyszło nam żyć, że nie zawsze miałem w sobie tyle odwagi, aby powiedzieć „nie”, wtedy kiedy powinienem był to zrobić. Znam swoją historię jako człowieka, ale i jako chrześcijanina. Jako człowiek, wiem, że nie raz zdarzało mi się upaść. Ale jako chrześcijanin wiem, że Bóg, nasz Pan, zawsze podawał mi i ciągle podaje rękę, aby mnie podnieść. Wiem, że moja historia nie jest nietypowa. Wielu z nas zapewne doznaje tych samych uczuć wobec własnej niedoskonałości, grzeszności. Niezależnie od tego, czy nasze przewiny są małe czy ogromne, uciskają nas one jak oścień Pawłowy. Często sprawiają, że nie lubimy siebie samych. A przecież mamy kochać bliźniego, jak siebie samego. Aby okazać mu tę miłość, musimy jednak pokochać najpierw siebie.
    Jeżeli zadamy naiwne może pytanie: „po co nam Ewangelia?, to tu mamy odpowiedź. Właśnie po to, aby wydobyć nas z niechęci czy nienawiści do nas samych i aby w konsekwencji otworzyć nas na miłość bliźniego. Nasz zbawca, Sługa Cierpiący, został upokorzony, ubiczowany, przybity do drzewa hańby po to, aby jego rany i sińce mogły nas uleczyć. To drzewo, narzędzie ostatecznej pogardy, na którym nasz Zbawca dokonał swego ziemskiego żywota, wyzwala nas z grzechu i ludzkich ograniczeń ku miłości. Przestajemy być niewolnikami grzechu, naszych małych czy wielkich zdrad, naszej obojętności na cierpienia innych, wstępujemy zaś na drogę, na której możemy dostrzec ślady Zbawiciela, i spróbować dostosować do tych śladów rozmiar naszych stóp. Czasami możemy oczywiście znów się zapaść w ruchome piaski, bo Jego ślady są zbyt duże, a nasze stopy zbyt małe. Możemy się zachwiać na tej drodze, chwilowo zatracić równowagę. Ale wiedzmy, że On nas zawsze podtrzyma. A gdy będzie naprawdę trudno, weźmie nas jak owce zbłąkane na ręce i przeniesie, tak jak robi to dobry pasterz.
    Dobry pasterz instynktownie podnosi zranioną owcę – ale nasz Zbawca jest nie tylko dobrym pasterzem, jest również, jak czytamy w tekście „stróżem dusz naszych”. Świadomość tego faktu powinna uwalniać nas od ciągłego rozpamiętywania naszych czynów, bo wiemy, że cokolwiek zrobiliśmy czy zrobimy, jest i tak w jego ręku. On nas ochrania, często przed nami samymi, a zło które uczyniliśmy, poniósł na drzewo „abyśmy dla sprawiedliwości żyli”. To, że nasz Zbawiciel strzeże nas każdego dnia, powinna nam też dać ogromne poczucie wolności: uwierzmy, że możemy ponieść ciężar służby, którą podjęliśmy, bez lęku i niepewności, czy sprostamy nałożonym na nas zadaniom. Bo On jest z nami.
    Dotyczy to każdego rodzaju służby publicznej, której podejmuje się wyznawca Chrystusa. Niezależnie czy jest prezydentem państwa, ministrem, duchownym. Dotyczy to również tych, którzy z miłości do naszego Pana i z chęci służenia bliźnim, siostrom i braciom, podejmują się odpowiedzialnych funkcji w Kościele.
    Dziś na naszym Synodzie wprowadzamy w urząd nowe władze Kościoła: prezesa Synodu oraz Konsystorz.
    Podejmujecie się, kochani, tej służby bezinteresownie, nie oczekując profitów materialnych ani chwały. Chcecie coś dobrego, użytecznego zrobić dla Kościoła, który jest waszym domem. Chcecie, aby jak każdy prawdziwy dom, był wypełniony miłością, ale też dobrym zarządzaniem powierzonymi środkami, aby panowały w nim siostrzane i braterskie stosunki, i aby był otwarty dla tych, którzy dostrzegą, może z oddali, świecące w nim światło, które zachęci ich do przekroczenia jego progu. Wierzę, że każda i każdy z was potraktuje swoje obowiązki, do których zostaliście dziś powołani, jako sposób na wstępowanie w ślady Pana Kościoła. I wierzę, że On was nie opuści, lecz obdarzy mądrością i błogosławieństwem. Amen.

Ks. bp Marek Izdebski