Drukuj

Nr 10 / 2001

...gdy warstwa rosy się podniosła, oto na powierzchni pustyni było coś drobnego, ziarnistego, drobnego niby szron na ziemi. Gdy to ujrzeli synowie izraelscy, mówili jeden do drugiego: Co to jest? – bo nie wiedzieli, co to było. A Mojżesz rzekł do nich: To jest chleb, który Pan dał wam do jedzenia. Oto, co rozkazał Pan: Zbierajcie z niego, każdy według tego, ile potrzebuje do jedzenia, omer na głowę. [...] Każdy zebrał tyle, ile mógł zjeść. I rzekł Mojżesz do nich: Niechaj nikt nie pozostawia z tego nic do rana. Ale niektórzy nie usłuchali Mojżesza i pozostawili z tego nieco do rana, lecz to pokryło się robactwem i zacuchnęło. [...] Szóstego dnia zbierali pokarm w dwójnasób, po dwa omery na każdego. Wtedy przyszli wszyscy przełożeni zboru i donieśli o tym Mojżeszowi. A on rzekł do nich: Tak powiedział Pan: Jutro będzie wypoczynek, poświęcony Panu, dzień sabatu. Upieczcie, co macie upiec, ugotujcie, co macie ugotować. Lecz wszystko, co zbędzie, przechowajcie do następnego rana. I przechowali to do następnego rana, jak rozkazał Mojżesz, i nie zacuchnęło to ani też nie było w tym robactwa.

II Mojż. 16:13-26

Drogi Zborze!

Czy to nie wspaniałe móc po prostu powiedzieć: „Kochany Zborze”, i mieć na myśli wszystkich obecnych? I parafian z Blumenthal, i wszystkich, którzy przybyli z bliska i z daleka, z różnych parafii: katolików, luteran, metodystów. Widzę przedstawicieli Kościoła Nowoapostolskiego, a także wyznawców islamu. Najdłuższą drogę przebyli ks. Lech i Iwona Trandowie oraz Witold Bender – goście z naszej partnerskiej parafii z Warszawy. Są tu osoby, które tylko od czasu do czasu przychodzą na nabożeństwa, i takie, które nie należą do żadnego Kościoła. A mimo wszystko zwracam się do wszystkich zebranych: Kochany Zborze! Duch Boży będzie wiedział, jak się z tym uporać.

Przy szczególnych okazjach, takich jak dzisiejsze nabożeństwo, odczuwam jako kaznodzieja lekką pokusę, aby zwrócić się przede wszystkim do tych, dla których jest ono czymś nieznanym. Zrezygnowałem jednak z tego, wiedząc, że nie ma nic lepszego od Biblii i że jej słowa powinny być treścią kazania. Za podstawę rozważań wybrałem tekst z II Księgi Mojżeszowej 16:13-26.

Gdy Izraelici ujrzeli mannę, mówili jeden do drugiego: „Man hu?, co to jest? – bo nie wiedzieli, co to było”. A czego chłop nie zna, tego nie zje, mówi przysłowie. Tak było w tamtych czasach i tak jest dzisiaj – ludzie czują lęk przed czymś obcym, przed nieznanym, przed nowymi rozwiązaniami, nawet jeśli są one niezbędne do życia. Niezbędne jak codzienny chleb. Ale niezbędne do życia może być także pokojowe współistnienie z innymi kulturami i religiami. I jest to możliwe, choć ciągle słyszy się głosy: „A cóż to znowu, czegoś takiego jeszcze nie było”. Niezbędny do życia może być dla człowieka czas, potrzebny do znalezienia życiowej drogi, i jest to możliwe, ale ciągle jeszcze rozlegają się głosy: „A cóż to znowu, tego jeszcze nie było, do czego ma to prowadzić, to absolutnie nie wchodzi w rachubę”.

Myślę, że Izraelici zrozumieli, czym było to coś, co pojawiło się, aby ich ocalić. Na pustyni leżała manna – okrągłe, drobne ziarenka. Występuje tam również dzisiaj. Wczesnym rankiem pojawia się jak krople na liściach tamaryszków. A kiedy wzejdzie słońce, spada na ziemię i wtedy można ją jeść. Doświadczenie Izraelitów z nieznanym pożywieniem było symbolem tego, czego i my doświadczamy w życiu, doświadczeniem tego, co jest dla nas ważne.

Bez manny lud izraelski nie pokonałby pustyni. I my nie przejdziemy w sposób godny przez życie, jeśli nie zastanowimy się, jakie znaczenie ma dla nas chleb pustyni.

Wiemy, czym jest pustynia. Pustynia to piasek jak okiem sięgnąć i nagie skały, powietrze rozedrgane od upału i brak oznak życia.

Pustynia to taki czas w ludzkim życiu, gdy człowiek czuje tylko jedno: jestem samotny, samotny jak głaz na pustyni. Pustynia to taki czas, gdy znika śmiech, gdy między dwojgiem ludzi, żyjących bardzo blisko siebie, nie ma już nic, zupełnie nic.

Pustynią można też nazwać przeświadczenie, że w społeczeństwie znów wszystko idzie po staremu, a ludzie tego nawet nie zauważają, a może nawet chcą, żeby tak było. Wszystko zdaje się takie normalne, takie naturalne. Izraelici też chcieli wrócić do obozu koncentracyjnego w Egipcie. Egipt jawił im się niemal jako raj, mimo tylu ofiar, tylu ludzi ginących okrutną śmiercią.

Bóg nie chce niczyjej śmierci, ani w obozie koncentracyjnym, ani na pustyni. Nie mówi wprawdzie, że może istnieć życie bez pustyni, ale chce, abyśmy potrafili ją pokonać, poradzić sobie z tym straszliwym doświadczeniem. Do tego właśnie służy specjalne pożywienie – chleb pustyni.

Jak z nim należy postępować, opisano w cytowanym tekście. Pożywienie to nie jest jej gwarancją przyszłości, a jedynie doraźnym pokarmem, powszednim chlebem. Jeśli ktoś zacznie gromadzić zapasy, a potem żywić się tym, co przechował, zniszczy sobie żołądek, a nawet może doprowadzić się do śmierci. Tak jak powiedziano: jeśli ktoś zbierze więcej, niż mu potrzeba, następnego dnia znajdzie mannę cuchnącą i zarobaczoną.

Ileż razy doświadczyliśmy tego, że twierdzono coś z wielką pewnością i ustalano pewny plan, a stawało się to przygotowaniem do masowej śmierci.

Dobre było nasze współdziałanie w ruchu pokojowym, gdy burzyliśmy złudne poczucie bezpieczeństwa wizją skutków atomowej zagłady. Cieszy mnie widok współtowarzyszy z tamtych lat. Niektórzy z nich nazywali siebie chrześcijanami, inni socjalistami, jeszcze inni komunistami, a jeszcze inni po prostu zgadzali się z nami, że taka forma przezorności (zaopatrzenie w broń atomową) prowadzi do śmierci. Mieliśmy rację, potrafiąc wówczas zjednoczyć się wokół wspólnego celu.

Widujemy się częściej, gdy tylko znów trzeba zaprotestować przeciwko śmierci, która może być wynikiem fałszywego pojmowania bezpieczeństwa. Ale widujemy się i tak zbyt rzadko, i być może przyczyną jest paraliżująca nas pustynia.

Oczywiście niemądrze jest zachowywać się tak, jakby nie istniał następny dzień, następne dziesięciolecie, następne stulecie. I nie jest, rzecz jasna, dobrze, jeśli zbór nie zastanawia się nad przyszłością. Przyszłość trzeba planować, trzeba podejmować decyzje, także na czas już po wyborze nowego pastora. Ale jest taka przezorność w życiu prywatnym i publicznym, takie planowanie, które utrudnia życie. To, co najważniejsze, i tak dzieje się w życiu codziennym, na bieżąco, z dnia na dzień. I niczego nie można przewidzieć z góry. Jest i taka przezorność, która paraliżuje, niesie śmierć. Życie polega na gotowości życia z dnia na dzień. I każdego dnia trzeba wierzyć, że dany nam będzie nasz chleb powszedni. To, czego oczekujesz od życia, to, co daje ci Bóg, jest tym, czym masz żyć teraz, dzisiaj, nawet jeśli jest to chodzenie po pustyni.

Znamy takie sytuacje, gdy nagle zaskakuje człowieka podstępna choroba i wtedy on sam i jego bliscy czują się jak na pustyni – wokół tylko strach i kłopoty. Wtedy też trzeba się zastanowić i trzeba planować, ale to, co najważniejsze, to błaganie, aby mieć siłę niezbędną do życia tego dnia, i ufność, że będzie nam ona dana. Chodzi bowiem o to, aby nadać znaczenie dzisiejszemu dniowi.

Są ludzie, którzy zamartwiają się przyszłością świata, dalszym współistnieniem narodów, ewentualną katastrofą klimatyczną i angażują się w to tak dalece, jakby miało to ocalić świat, ale w swojej trosce i zaangażowaniu tracą zdolność do życia na co dzień i trudno z nimi wytrzymać.

Okazją do życia jest zawsze obecna chwila, teraźniejszość. Mówi się wprawdzie, że „dziś” to pierwszy dzień reszty życia, ale w rzeczywistości „dziś” trzeba wykorzystywać tak, jakby miało nie być jutra. I na ten właśnie dzień masz dosyć pożywienia, a może to być ostatni dzień twojego życia. Nie obawiaj się nicości jutra, bo jeśli Bóg, o którym Biblia mówi, że wypowiadając słowa: „Niech się stanie” – z niczego uczynił byt, to jak mógłby nie odnaleźć cię w nicości, w którą wciąga nas wszystkich śmierć. Nie bój się nicości jutra, bo może to hamować cię w życiu dniem dzisiejszym. Dziś jest okazja, aby żyć, dziś jest okazja, aby wypowiedzieć słowa, które dawno już powinny zostać wypowiedziane, dziś jest okazja, aby przyjąć życie. Kwiaty, które dajesz dziś, mogą radować i ciebie, ale nic ci nie przyjdzie z kwiatów ułożonych na twoim grobie.

Często nie udawało mi się myśleć, żyć i pracować dniem dzisiejszym. O coś trzeba było zadbać, coś zaplanować. Moja żona i niektórzy współpracownicy rozumieli to. I zawsze było mnóstwo powodów, żeby tak postępować. Ale i tak nic z tego nie wychodziło. Bo ważniejsi byli dla mnie ludzie, którzy zawsze dawali mi kawałek powszedniego chleba na pustyni. I wystarczało go, i to było dobre.

W czytanym przez nas tekście jest też mowa o tym, że ludzie na pustyni mogli zebrać więcej pożywienia szóstego dnia, aby wystarczyło im na dzień siódmy. Tego dnia niczego nie można było zbierać, bo był to dzień sabatu, dzień odpoczynku dla zwierzęcia i człowieka, dzień zastanowienia.

Kochany Zborze! Dzień sabatu, który my świętujemy w niedzielę, który jest dla nas symbolem wolnego czasu i prawa do urlopu, to wielkie dobro kultury, które zaoferowała nam żydowska tradycja. Zróbmy wszystko, aby nie podważyć tej tradycji. Chodzi tu o godność ludzką, o godność wypoczynku i skupienia. Jeśli będziemy chcieli zbierać plony również siódmego dnia, jeśli maksymalizacja zysku stanie się najwyższym priorytetem, sprowadzimy na siebie śmierć. Nie dość, że znów zlekceważymy wiarę i tradycję żydowską, ale zlekceważymy też siebie i zlekceważymy Boga. Oby się tak nie stało.

Niech Bóg nam błogosławi i niech nas strzeże, niech rozjaśni Pan swoje oblicze nad nami i będzie dla nas łaskawy, niech wzniesie swe oblicze nad nami i obdarzy nas swoim pokojem. Amen.

Ks. Harm Ridder
Tłum. Anna Bender

[Pożegnalne kazanie wygłoszone 26 sierpnia br. przez odchodzącego na emeryturę proboszcza parafii w Bremen-Blumenthal, od lat zaprzyjaźnionej ze zborem warszawskim. Tytuł pochodzi od redakcji]