Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11 / 1993

O moim życiu mówić nie warto i nie przywiązuję do niego wagi, bylebym tylko dokonał mego biegu i służby,
którą przyjąłem od Pana Jezusa, żeby składać świadectwo o Ewangelii łaski Bożej.
Dz. 20:24

Czterdzieści lat temu, 27 września, gdy stawałem w tym kościele, aby przyjąć ordynację, czasy były zupełnie inne. Rok 1953 należał przecież do najtrudniejszego okresu naszej powojennej historii, podobnie jak rok 1949, gdy wstępowałem na Wydział Teologii Ewangelickiej Uniwersytetu Warszawskiego. Niejeden mógł wtedy wzruszyć ramionami i podejmowanie studiów teologicznych z zamiarem zostania pastorem poczytać za nieroztropność lub wręcz za głupotę. I to jeszcze w Kościele Ewangelicko-Reformowanym, zdziesiątkowanym przez wydarzenia wojenne i skazanym – w opinii wielu – na nieuniknioną zagładę. Ktoś z moich znajomych rzeczywiście powiedział, że kiedy skończę studia, nie znajdę dla siebie pracy w wybranym zawodzie. Trudno właściwie wytłumaczyć, dlaczego dwudziestoletni chłopak o raczej trzeźwym i racjonalnym sposobie myślenia uczynił krok tak nierozważny. Może coś tu wyjaśni przypomnienie, że tematem kazania w dniu ordynacji była historia powołania celnika Lewiego-Mateusza?

Powołanie. Cóż to jest takiego? Jedni przeżywają je bardzo gwałtownie, niemal fizycznie słysząc głos Boga, który wzywa ich do służby. Inni zaś mają silne poczucie osobistego podjęcia świadomej decyzji. I dopiero później, pod wpływem przeżyć i refleksji, człowiek dochodzi do wniosku, że ta decyzja wcale taka samodzielna nie była. Bóg przemawia do nas i prowadzi przez życie na rozmaite, sobie właściwe sposoby. Interesującym, wiele mówiącym tego przykładem jest to, co przydarzyło się prorokowi Eliaszowi. „Pan rzekł do niego: Wyjdź i stań na górze przed Panem. A oto Pan przechodził, a wicher potężny i silny, wstrząsający górami i kruszący skały szedł przed Panem; lecz w tym wichrze nie było Pana. A po wichrze było trzęsienie ziemi, lecz w tym trzęsieniu ziemi nie było Pana. Po trzęsieniu ziemi był ogień, lecz w tym ogniu nie było Pana. A po ogniu cichy, łagodny powiew. Gdy go Eliasz usłyszał, zakrył płaszczem swoją twarz, wyszedł i stanął u wejścia do pieczary, a wtedy doszedł do niego głos Pana..." (I Król. 19:11-13).

Jakże łatwo można ten cichy, łagodny powiew przeoczyć! Gdyby to zależało wyłącznie od wrażliwości naszych zmysłów, sprawa byłaby beznadziejna. Nawet gwałtowne i wstrząsające wydarzenia mogłyby nie odnieść skutku, ponieważ z natury mamy skłonność do sprzeciwiania się Bogu. Coś paradoksalnego a jednocześnie głęboko prawdziwego wyłania się przy czytaniu Pisma Świętego, gdy człowiek dostrzega napięcie między sprzeciwem grzesznego człowieka a spełnianiem się (nawet w tym sprzeciwie i przez ten sprzeciw) woli Boga. On umie posłużyć się dla swoich celów nawet naszym sprzeciwem. Dziwny to, ale głęboko prawdziwy obraz rzeczywistości, szczególnie mocno podkreślany przez teologię ewangelicko-reformowaną.

Pogląd ten byłby jednak ułomny, gdybyśmy ograniczyli problem powołania wyłącznie do duchownych. Oddalilibyśmy się w ten sposób od tradycji reformacyjnej, bo już Marcin Luter słusznie zwrócił uwagę na fakt, ze powołanie Boże odnosi się do każdej wykonywanej przez nas pracy. Poczucie powołania przez Boga pozwala nam na spełnianie jej jako pożytecznej dla ludzi służby i szczytnego zadania. Świadomość tego powołania powinna pozwolić nam też na porzucenie zajęcia, jeśliby obciążało ono w jakiś sposób sumienie. Pojęcie powołania jest jednym ze składników tzw. ewangelickiej etyki pracy.

Czy warto jednak o tym wszystkim mówić, czy warto zajmować się moim życiem? Przyznam się, że z całym rozmysłem wybrałem zdanie apostoła Pawła z przemówienia wygłoszonego u schyłku jego działalności, gdy wracał z kolejnej podróży misyjnej. Wybrałem te słowa, ponieważ tak właśnie uważam: O moim życiu mówić nie warto. Trochę gorzej jest natomiast z drugim członem tego zdania, bo nie umiem powtórzyć za Pawłem, że do swego życia wagi nie przywiązuję.

Jeżeli więc mówić nie warto, to po co wspominać minione wydarzenia, po co robić to całe zamieszanie wokół czterdziestolecia ordynacji? Chyba tylko wówczas miałoby to jakikolwiek sens, gdybyśmy spróbowali zrozumieć, co Bóg ma nam do powiedzenia przez to wydarzenie.

Przed wielu laty przeczytałem książkę holenderskiego filozofa van Peursena, który twierdzi w niej, że Bóg nie przestał mówić z chwilą, gdy w tekście Księgi Objawienia zostało postawione ostatnie słowo: Amen. Bóg mówi nadal, mówi również w czasach obecnych, mówi do nas przez wydarzenia. I wcale nie musi to być potężna interwencja w sprawach wielkiej wagi, tylko na przykład coś tak cichego i łagodnego, jak ów powiew wiatru, coś tak ulotnego i przemijającego, jak życie człowieka. Nasze zaś zadanie polega na tym, aby z wydarzeń –jak ze znaków hieroglificznych – odczytać to, co przez nie Bóg do nas mówi.

Jak trafne są uwagi van Peursena, można zauważyć przy lekturze Pisma Świętego; w szczególności Ewangelie i pisma prorockie ujawniają tę prawidłowość. Jezus w swoich wypowiedziach bezpośrednio nawiązuje do konkretnych wydarzeń. Podobnie czynią prorocy Starego Testamentu i apostoł Paweł. Nie zajmują się oni sprawami obojętnymi ani wydumanymi, lecz problemami, którymi ludzie żyją. Wydarzenia poddają interpretacji w świetle Słowa Bożego. Spostrzeżenie van Peursena można zastosować również do naszych codziennych spraw, do życia konkretnego człowieka. Ten jednak, komu dano profetyczną umiejętność interpretacji, musi uważać, aby nie zaczął zbyt wiele o swej osobie myśleć, przypuszczając, że zagląda Panu Bogu w Jego plany. Na niebezpieczeństwo wysokiego o sobie mniemania szczególnie narażeni są duchowni, a składają się na to różnorodne przyczyny. Kiedy kaznodzieja staje na kazalnicy, jakże łatwo mu zapomnieć, że nie jest niczym więcej, jak tylko narzędziem przekazu Ewangelii o łasce Bożej. Ewangelia to dobra wiadomość o tym, że Bóg w osobie swego Syna, Jezusa Chrystusa, przyszedł na świat, aby nas ratować przed złem, przemienić nasze życie, nadać mu sens, zaszczepić w nas nadzieję i dać powód do radości. Taka jest Boża łaska. Dlatego nie powinno nam chodzić o nic więcej, jak tylko o chwałę Boga, nigdy zaś o chwałę człowieka.

Czterdzieści lat temu zadanie głoszenia Ewangelii było bardzo trudne, choć niesłychanie ważne. W pewnym sensie było jednak równocześnie bardzo łatwe, gdyż na tle panujących ciemności nawet iskra światła nabierała wielkiego blasku. Szczególnie wymownie i aktualnie w owych czasach brzmiały słowa proroka Izajasza: Lud, który chodzi w ciemności, ujrzy światło wielkie, nad mieszkańcami krainy mroków zabłyśnie światłość (Iz. 9:1). Czyż można się dziwić, że Bóg wybierał sobie ludzi, aby nieśli to Izajaszowe światło?

Dzisiaj zadanie głoszenia Ewangelii jest pozornie bardzo łatwe. Czasy się zmieniły, duchowni są szanowani, a ludzie, w szczególności niektórzy politycy, publicznie demonstrują swe oddanie Kościołowi. Niemniej jednak zwiastowanie Ewangelii jest w pewnym sensie trudniejsze niż dawniej. Wtedy często wystarczał sam fakt, że się jest duchownym; rozumiano to jako dowód odwagi i zapewniano szczególną ochronę. W Kościele zaś wielu znajdowało miejsce bezpieczne i tak potrzebną wolność. Dzisiaj wobec Kościoła i duchownych nie stosuje się taryfy ulgowej, wymagania wzrosły, nie wystarcza już sam fakt przybrania się w togę. Duchowny musi być kimś, stanowić wyrazistą osobowość. Kościół zaś, którym jesteśmy wszyscy razem jako wspólnota, musi stanowić środowisko wyróżniające się pod względem moralnym i dążyć do zrozumienia, na czym polega duchowy wymiar otaczającej nas rzeczywistości.

Pojawiło się obecnie mnóstwo świateł sztucznych, które wywołują zamieszanie i chaos. Jakże trudno w tym chaosie, wśród różnokolorowych ogni sztucznych znaleźć to jedno światło, które wskazuje drogę właściwą, odróżnić je od błędnych ogni. Nie można pozwolić, aby Ewangelię przetapiano na miałkie hasła polityczne, krzykliwie głoszone na wiecach. Tym bardziej więc potrzeba mocnego głosu, który bez wahań i obaw będzie przypominał przesłanie Ewangelii o Bożej łasce. Potrzeba nowych powołań i o nie musimy nieustannie, z wytrwałością się modlić, aby na targowisku próżności nie zabrakło mocnego głosu wołającego wśród chaosu i rozgwaru: SOLI DEO GLORIA!

[Kazanie wygłoszone w kościele warszawskim w czasie nabożeństwa 19 września 1993 r., w 40. rocznicę ordynacji pastorskiej Autora – red.]