Drukuj

7 / 1993

Piotr i Jan wstępowali do świątyni w godzinie modlitwy, o dziewiątej. I niesiono pewnego męża, chromego od urodzenia, którego sadzano codziennie przy bramie świątyni, zwanej Piękną, aby prosił wchodzących do świątyni o jałmużnę. Ten, ujrzawszy Piotra i Jana, gdy mieli wejść do świątyni, prosił o jałmużnę. [...] I rzekł Piotr: Srebra i złota nie mam, lecz co mam, to ci daję: W imieniu Jezusa Chrystusa Nazareńskiego, chodź! [...] I, zerwawszy się, stanął i chodził, i wszedł z nimi do świątyni, przechadzając się i podskakując, i chwaląc Boga. [...] A gdy się on trzymał Piotra i Jana, zbiegł się do nich cały lud zdumiony do przysionka zwanego Salomonowym. Ujrzawszy to. Piotr odezwał się do ludu: Mężowie izraelscy, dlaczego się temu dziwicie i dlaczego się nam tak uważnie przypatrujecie, jakbyśmy to własną mocą albo pobożnością sprawili, że on chodzi. Bóg Abrahama i Izaaka, i Jakuba, Bóg ojców naszych, uwielbił Syna swego, Jezusa [...]. Przez wiarę w imię Jego wzmocniło Jego imię tego, którego widzicie i znacie, wiara zaś przez Niego wzbudzona dała mu zupełne zdrowie na oczach was wszystkich.

[Dz. 3:1-3.6.8.11-13a.16]

Czytając ten tekst łatwo wyobrazić sobie świątynną bramę, a na jej stopniach chromego człowieka proszącego o wsparcie ludzi zdążających na modlitwę. I oto w pewnej chwili zbliżają się dwaj nie znani mu mężczyźni, a jeden z nich mówi: „W imię Jezusa Chrystusa Nazareńskiego, chodź”. I zaraz chory wstał, i zaczął wielbić Boga, a zdumieni ludzie zbiegli się wokół cudotwórcy, który im oznajmił, iż uzdrowienie nie jest jego dziełem, lecz nastąpiło przez wiarę w Syna Bożego, Jezusa Chrystusa.

Takie są fakty. Kryje się za nimi głębia problemów egzystencjalnych każdego z nas, a także – czy też może przede wszystkim – świadectwo o potężnej, uzdrawiającej mocy Bożej w odpowiedzi na naszą wiarę. Bo czymże jest obraz chromego człowieka proszącego o jałmużnę? To mógłby być każdy, kto – przytłoczony klęskami dnia codziennego, chorobą lub kalectwem – nie jest w stanie o własnych siłach utrzymać się, jak to się mówi potocznie, na powierzchni i musi prosić innych o wsparcie.

O ułomności człowieka trzeba jednak mówić mając na uwadze nie tylko materialny aspekt bytu, ale także aspekt duchowy. Zasadniczym problemem człowieka jest właśnie ułomność ducha i upadek duchowy.

Często zapominamy albo po prostu nie uświadamiamy sobie, że zostaliśmy stworzeni przez Boga na Jego obraz i podobieństwo, bez grzechu, z wolną wolą. Że jesteśmy jakby odbiciem Boga, Jego najdoskonalszym i umiłowanym dziełem. Zapamiętałam kiedyś porównanie, że miłość Boga przypomina zazdrosną miłość twórcy do jego dzieła. Ale człowiek zgrzeszył; wyhołubione dziecko Boże upadło duchowo. A mimo to Bóg – z ogromnej miłości do swego dzieła, czyli do nas, i dla ratowania każdego z nas z duchowego upadku – zesłał uzdrowieńczą i zbawienną moc w osobie swego Syna, Jezusa Chrystusa. Fakt, że był On takim samym człowiekiem jak każdy z nas, świadczy o naszej wyjątkowości w Bożych oczach. (Pisze o tym w książce „Jego obraz...

mój obraz” Josh McDowell.) Jednakże myśmy zgotowali Mu męczeńską śmierć. Ten czyn po raz kolejny uzmysławia nam nasze wielkie skażenie grzechem i ułomność duchową.

Ale Jezus powstał z martwych i zwyciężając śmierć wstąpił w niebiańską rzeczywistość, do której i my przecież dążymy. Przez zmartwychwstanie udowodnił, że Bóg nie tylko włada życiem i śmiercią człowieka, ale że chce go ocalić od śmierci. I właśnie apostoł Piotr uzdrawiając chromego dał tego namacalny dowód.

Tej głębokiej wiary, która stała się udziałem chromego, potrzeba każdemu człowiekowi w tych trudnych współczesnych czasach. Wszyscy dostrzegamy wokół siebie i w sobie dominację spraw materialnych nad duchowymi; dla większości pełnią i sensem życia stają się problemy i przyjemności dnia codziennego. A one – choć ważne – muszą być traktowane jako przemijające i w żadnym wypadku nie powinny zasłaniać perspektywy wiecznej egzystencji z Bogiem.

Myślę, że miarą naszego chrześcijaństwa jest okazywanie miłości bliźniemu. Jestem nauczycielką w Liceum Medycznym i ostatnio na lekcji psychologii przeprowadziłam eksperyment mający na celu rozbudzenie w uczennicach empatii, tzn. uwrażliwienie ich na potrzeby ludzi, którym pomoc jest niezbędna (a chodziło o inwalidów). Jednej z dziewcząt koleżanki unieruchomiły prawą rękę, a drugiej nogę w stawie kolanowym. Eksperyment trwał dobę, po czym uczennice opowiedziały, co przeżyły jako „inwalidki”. Zdawałam sobie sprawę z niemożności dosłownego porównania odczuć inwalidy i osoby, która jest świadoma, że ograniczenie jej sprawności ruchowej trwa tylko krótki czas. Niemniej jednak wynik tej lekcji był i dla uczennic, i dla mnie zaskakująco smutny. Obie nie spotkały się ani razu z chęcią pomocy ze strony innych ludzi, choć sytuacje, w jakich się znalazły, tego wymagały. Jedna uczennica stwierdziła, że dzięki temu zrozumiała, co musi w sobie pokonać człowiek, zanim poprosi drugiego o pomoc.

Ten eksperyment potwierdził powszechność zjawiska, jakim jest niedostrzeganie w drugim człowieku bliźniego. Nie uświadamiamy sobie na co dzień, że nasz bliźni także został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, i że właśnie wobec bliźniego powinniśmy stosować przykazanie miłości. A my nie dostrzegamy potrzeb innych ludzi.

Rzeczywistość grzechu jest udziałem całej ludzkości. Wszędzie też można znaleźć przykłady braku miłości. Najjaskrawszym (patrząc z europejskiej perspektywy) jest dawna Jugosławia z aktami nieludzkiej przemocy i bratobójstwa. A los tysięcy opuszczonych dzieci ulicy, które w niektórych miastach Ameryki Łacińskiej są zabijane jak bezpańskie psy? A dlaczego tak niewielu inwalidów widać na polskich ulicach? Przecież ich nieobecność nie wynika z faktu, że są nieliczni. Wręcz przeciwnie. To wszystko są dowody degradacji człowieka, który w swej duchowości stał się właśnie chromy z powodu grzechu.

Człowiek nie może o własnych siłach podnieść się i wyrwać z okowów grzechu. Uratować go może tylko Boża łaska i głęboka wiara, o czym świadczą liczne przykłady opisane w Ewangeliach i we wspomnianym fragmencie Dziejów Apostolskich. Dlatego ludzkość znów musi zwrócić się do Boga, ufnie Mu zawierzyć, bo tylko On jest gwarantem pełni naszego człowieczeństwa i wiecznego trwania. Z Nim i w Nim.

Duchowe odrodzenie jest naszą potrzebą i koniecznością zarazem. Pojawia się przy tym istotne pytanie o naszą rolę w tym procesie. W szczególny sposób dotyczy ono kobiet. To one bowiem tworzą atmosferę miłości w swych domach, ciepłem i wewnętrznym spokojem stwarzają dobry klimat dla doskonalenia się duchowości ludzkiej. Pamiętać przy tym trzeba, jak ważną sprawą dla każdego człowieka jest samoakceptacja, inaczej mówiąc – pozytywny obraz samego siebie. Ktoś, kto akceptuje siebie, jest też zdolny okazywać miłość innym. Istotny jest też fakt, że obraz samego siebie kształtuje się w najwcześniejszym dzieciństwie, a w wieku 5-6 lat jest już uformowany i trudno go później zmienić. Dlatego tak wielka odpowiedzialność i zadanie spoczywa na matce, która głównie zajmuje się dzieckiem w tym okresie jego rozwoju. Wartości, jakie mu zaszczepi, miłość, jaką je otoczy, i poczucie pełnej akceptacji, jakiej mu udzieli, zaprocentuje w jego dorosłym życiu. Ufam, że właśnie kobiety wierzące kształtują nowe społeczeństwo dzięki właściwemu wychowywaniu swych dzieci. Jak trzy ewangeliczne Marie stały wiernie pod krzyżem, na którym konał Chrystus, tak my, współczesne kobiety, musimy pozostać wierne podstawowej prawdzie Ewangelii o miłości bliźniego, przechować ją w sobie i zaszczepić w sercach naszych dzieci. Przez tę miłość realizujemy bowiem naszą miłość do Boga.

Zofia Wołoszczak
[Autorka jest członkinią parafii ewangelicko-reformowanej w Bełchatowie. Powyższy tekst jest redakcyjnym opracowaniem kazania wygłoszonego z okazji Światowego Dnia Modlitwy Kobiet.]