Drukuj

3/1991

Chrystus umarł za wszystkich, aby ci, którzy żyją, już nie dla siebie samych żyli, lecz dla Tego, który za nich umarł i powstał z martwych.

II Kor. 5:15

Wielki Piątek, dzień śmierci Zbawiciela, zajmuje wyjątkowe miejsce w kalendarzu wielu chrześcijan, mimo że w naszym kraju nie jest oznaczony czerwoną kartką. Rzecz wszakże nie w czerwonej kartce – przecież ewangelik może dzisiaj uzyskać ustawowe zwolnienie z pracy w tym dniu, co zresztą i tak nie ma znaczenia zasadniczego, lecz tylko pomocnicze, gdyż chodzi przede wszystkim o to, aby ten dzień wypełnić odpowiednią treścią, która mu nada wymiary duchowe.

Niestety, odmienne podejście ewangelików i katolików do Wielkiego Piątku sprawia, że pogłębiają się między nimi różnice, które w sferze obyczajów przybierają niekiedy drastyczne formy. Podczas gdy dla jednych jest to dzień ciszy, skupienia, modlitwy i nabożeństwa, dla drugich – czas trzepania dywanów. Wiadomo, że nie jest to obyczaj zalecany przez kościelne autorytety katolickie, niemniej tak wygląda życie.

Chrześcijanie zachodni (tzn. i katolicy, i ewangelicy) są natomiast jednomyślni w kwestii obchodzenia Święta Zmartwychwstania. Czy jednak nawet podwójne jego opieczętowanie czerwoną kartką – wszak obchodzimy i Poniedziałek Wielkanocny – wywiera jakiś istotny wpływ na uporządkowanie i pogłębienie naszego życia duchowego? Stanowczo zbyt wiele świątecznych obyczajów, do których, niestety, zbyt często należy także wizyta w kościele, przesłania właściwy sens znaku, jakim jest coroczne przypominanie o zmartwychwstaniu Zbawiciela. Możemy zaobserwować interesujące zjawisko. W naszym chrześcijańskim kraju jedno wielkie wydarzenie, jakim jest śmierć Zbawiciela na krzyżu, niejako ginie przytłumione szarą codziennością dnia roboczego, a pamięć o nim zostaje jak gdyby zagłuszona trzaskiem trzepaczki, drugie zaś wielkie wydarzenie – zmartwychwstanie Pana – ginie w natłoku „świątecznych” nastrojów, ludowych obyczajów, suto zastawionych stołów, religijnej obrzędowości. W rezultacie nie bardzo jest czas na to, aby się zastanowić nad wymową obu tych wydarzeń i ich rolą dla naszego życia. Najpierw przeszkadzają zajęcia związane z codzienną bieganiną, a potem – zajęcia związane z obchodzeniem święta. I tak schodzi rok za rokiem, Wielkanoc za Wielkanocą, nie wywierając żadnego wpływu na sposób myślenia i postępowania ludzi, którzy te święta obchodzą.

Zapewne niejeden się zdziwi tak surową oceną, ktoś inny obruszy się, poczuje dotknięty lub pomyśli sobie, że kaznodzieja, jak to kaznodzieja, przesadza i zupełnie niepotrzebnie psuje radosny, świąteczny nastrój. Tymczasem on po prostu sam jest człowiekiem i doznaje podobnych trudności, wątpliwości i frustracji, jak inni. Spogląda więc ze zrozumieniem na swych bliźnich, starając się im pomóc, wnikając w ich problemy, próbując wspólnie z nimi spojrzeć na trudne sprawy w świetle Pisma Świętego. Na przykład odwiedzając kogoś ciężko chorego, razem z nim się zmaga z jego niepokojem i usiłuje tchnąć w niego nadzieję. Gdy towarzyszy człowiekowi cierpiącemu, gorączkowo wraz z nim szuka odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Kiedy odprowadza zmarłych na cmentarz, głęboko przeżywa rozpacz i łzy najbliższych zmarłej osoby, ale równocześnie uświadamia sobie, jak niewiele ze znaku wielkanocnego naprawdę do nich dociera. A przecież to, co się stało w piątek przed żydowską Paschą, a potem w niedzielny poranek wielkanocny, i co ciągle na nowo przeżywamy w cyklu świątecznym, nie stało się ot tak, jak gdyby nie miało żadnego praktycznego znaczenia. Tymczasem wielu z nas, mimo chrześcijańskiego wychowania i uczestniczenia w życiu religijnej wspólnoty, nie bardzo umie wyciągnąć właściwe wnioski z tych wydarzeń, aby w chwili próby wykazać potrzebny hart ducha. Jeśli corocznie wspominamy te wydarzenia, to wcale nie dlatego, żeby miały one wzbogacić naszą kulturę, stać się natchnieniem artystów, źródłem inspiracji dla sztuki i obyczaju ludowego ani nawet wzniosłym tematem uroczystych nabożeństw. Gdyby miały odnieść tylko taki skutek, to może lepiej by było, gdyby wcale nie nastąpiły lub zapadły się w niepamięć.

Jest wszakże pośród nas ktoś – może Ty, może ja, może nasz sąsiad za ścianą albo też większe grono osób? – ktoś, komu naprawdę potrzeba pociechy, kto szuka rady i pomocy, kto naprawdę ją znajduje w ukrzyżowanym i zmartwychwstałym Panu. Ktoś, dla kogo Ewangelia o ukrzyżowaniu ma niezastąpione niczym znaczenie, ponieważ sam zna ból grzechu, a ten nie jest dla niego czczym słowem, ale konkretną rzeczywistością, a bez Zbawiciela nie umie i nie może się od niej uwolnić.

Jest ktoś, komu Ewangelia o zmartwychwstaniu nie tylko przynosi ukojenie bólu po stracie ukochanej osoby, pozwala nie tylko pokonać strach przed nieznanym, ale budować swą egzystencję na nowych podstawach, ze świadomością, że życie jest o wiele bogatsze, a jego perspektywy sięgają o wiele dalej, niż dotąd mu się wydawało. Ewangelia o ukrzyżowanym i zmartwychwstałym Panu rozbrzmiewa ciągle na nowo w jego uszach jako naprawdę radosna wiadomość, która kształtuje jego stosunek do samego siebie, do innych ludzi, do całego otoczenia. Coraz lepiej też rozumie, co miał na myśli Apostoł Paweł, gdy pisał do Tesaloniczan, że skoro Jezus umarł i zmartwychwstał, to i my musimy mieć pewność, że ci, którzy umarli, powstaną z martwych wraz z Nim. Dlatego nie powinniśmy się smucić, jak ci, którzy nie mają nadziei (por. I Tes.4:13.14).

Cykl świąteczny Wielkiego Tygodnia wszakże daje nam nie tylko sposobność zmagania się z problemem zła, cierpienia, przemijania, śmierci, zmartwychwstania, wieczności, rozstania z ukochanymi, ale w nie mniejszym stopniu zmagania się z samymi sobą, uświadomienia sobie stanu grzechu, w jakim żyjemy, walki ze złem i przyjęcia z rąk Zbawiciela aktu darowania win. On bowiem umarł na krzyżu za wszystkich.

Każdy więc ma prawo do nadziei i każdy, kto uwierzył w skuteczność odkupieńczej śmierci Jezusa, wie, że może zacząć życie na nowo. I zaczyna je, bo na nowo się urodził. Śmierć na krzyżu jest śmiercią zastępczą. Jezus umarł za nas. Coś się skończyło i zaczęło się nowe. Żyję już nie ja – jak mówi św. Paweł – lecz żyje we mnie Chrystus. Ci, którzy uwierzyli w Jezusa, nie żyją już dla siebie, lecz dla Tego, który za nich umarł i powstał z martwych.

To jedno zdanie z II Listu do Koryntian, które przytoczyliśmy na wstępie, jak klamra spina obydwa wydarzenia, Wielki Piątek i Wielką Niedzielę, czyniąc z nich jedno wielkie święto wyzwolenia. Nie bez powodu Jezus przyszedł do Jerozolimy na święto Paschy, które było obchodzone z radością jako pamiątka wyzwolenia z niewoli egipskiej. Tam bowiem miało się dokonać spełnienie Jego posłannictwa, ku czemu szedł z całą świadomością. Uprzedzał o tym swych uczniów: „Syn Człowieczy musi wiele cierpieć, musi być odrzucony przez starszych, arcykapłanów oraz uczonych w Piśmie, i musi być zabity, a po trzech dniach zmartwychwstać” (Mk 8:31). To wszystko się spełniło. Przez swoją śmierć i zmartwychwstanie nadał Jezus świętu Paschy nowy sens i nowe znaczenie, określone tym samym słowem „wolność”, tyle że podniesionym na inny, duchowy, poziom. „Chrystus wyzwolił nas, abyśmy w tej wolności żyli. Stójcie więc niezachwianie i nie poddawajcie się znowu pod jarzmo niewoli” (Gal.5:1).