Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 1993

Ksiądz Jan Zieja był dla mnie po trosze legendą rodzinną. Moja Matka wspominała, że kiedyś przed wojną spotkała ją miła niespodzianka: na rekolekcje dla Akcji Katolickiej przyjechał do Sandomierza kaznodzieja całkiem inny od dotychczasowego, którego wzniosły styl już jej obrzydł. Ten nowy fascynował żarliwością duchową i świeżością myśli. Jego nauki pilnie zanotowała i przechowywała aż do śmierci. Był to Ksiądz Jan.

Po latach zamieszkałem w Warszawie i mogłem go usłyszeć własnymi uszami u sióstr wizytek na Krakowskim Przedmieściu. Nie bardzo przypadł mi do gustu: jego staroświecka, patetyczna retoryka, to, że „ział”, jak ktoś złośliwie powiedział, przeszkadzała mi w odbiorze treści. Powiedziałem to, pamiętam. Matce: odrzekła, że w każdym razie wtedy mówił zwyczajnie, po prostu.

Potem co jakiś czas słyszałem Ojca Zieję, jak go nazywano, w środowisku KIK-u warszawskiego. Tam powoli przekonywałem się, że jest to człowiek naprawdę niezwykły, nowatorski (wtedy, w czasach młodości, nowość równała się dla mnie wartości...). Nie pamiętam, czy uczestniczyłem w modlitwie, którą odmówił 8 maja 1959 roku z niekatolickimi księżmi: Jerzym Klingerem (prawosławnym) i Zygmuntem Michelisem (luteraninem), a która była ekumeniczną jaskółką. O jego umiłowaniu Jedności mówiła mi dużo pani Aniela Urbanowicz1, ale ja wciąż za mało miałem w tej mierze własnego doświadczenia, bo był to już czas, gdy Ojciec Jan z racji wieku coraz mniej się udzielał.

Prawdę rzekłszy, pojąłem ekumeniczną śmiałość Księdza Ziei dopiero 5 lat temu. Poszedłem na Wiślaną, do sióstr urszulanek, gdzie od wielu lat mieszkał, by go zaprosić z homilią na nasze poniedziałkowe nabożeństwo.2 Zaskoczył mnie: nie tyle skromnością swego mieszkania – pokoiku jak cela klasztorna – bo byłem już tam wcześniej; także nie długą brodą ani nawet nie krótkimi spodniami (bo był lipcowy upał, a ksiądz prałat nie przejmował się żadnymi konwenansami). Nie przypuszczałem natomiast, że ten prawie dziewięćdziesięcioletni starzec, uformowany teologicznie grubo przed wojną, ma poglądy aż tak współczesne. Opowiedział mi, że któryś z pastorów (chyba polskich) rzekł mu na jakimś spotkaniu, iż niepotrzebny jest wspólny katechizm, bo takim są jego Rozmowy religijne. No i powiedział mi jeszcze, że problem laikat – kler można rozwiązać przyjmując, że jedynym Kapłanem jest Chrystus. Chyba od razu zrozumiałem, że to założenie jest niezmiernie ważne również dla dialogu katolicyzmu (i prawosławia) z protestantyzmem. I długi czas myślałem, że jest to myśl, do której Ksiądz Jan doszedł dopiero niedawno – aż odnalazłem ją właśnie w owym pochwalonym przez ewangelika katechizmie, napisanym w pierwszych latach powojennych.

Przestała mnie dziwić, gdy przeczytałem Życie Ewangelią – rozmowy z księdzem Zieją spisane przez Jacka Moskwę (wydane przez książy pallotynów paryskich, Editions du Dialogue, Paris 1991). Ileż tam faktów i myśli zaprawdę proroczych! Ojciec Jan był prorokiem w sensie biblijnym: przepowiadał przyszłość nie tyle przez mówienie tego, co będzie, ile tego, co powinno być – a co się wówczas wydawało zgoła niekonieczne, nawet całkiem wątpliwe...

Nauczył się szwedzkiego po to, by przetłumaczyć Drogowskazy Daga Hammarskjölda, luteranina. W czasie wspomnianej rozmowy mówił mi, że pisarz ten wywarł na nim ogromne wrażenie. Zwierzył mi się (jako drugiej osobie), że poznał narzeczoną ówczesnego sekretarza generalnego ONZ, Polkę: mieli zamieszkać w rezydencji wiejskiej koło Ystadt; telefonował do niej jeszcze z Konga, kraju, nad którym zginął w katastrofie samolotowej. Otóż o Hammarskjöldzie rozmawiał z Jackiem Moskwą tak:

Ks. Zieja: Urodzony w protestantyzmie, ale nie protestant jako wyznawca. On jest chrystusowcem, w Chrystusa wierzy. Ewangelię przyjmuje i chce w życiu swoim osobistym, społecznym też, realizować ją.

Jacek Moskwa: Ponadwyznaniowy czciciel Chrystusa?

Ks. Zieja: Ale tak, jak trzeba. Ja się do tego też przyznaję. Dla mnie istnieje Chrystus. Koniec. A gdy przychodzi człowiek, czy się nazywa prawosławny, czy ewangelik, pytam: – Wierzysz w Chrystusa? – Tak. – No to rozmawiajmy ze sobą, co robić, jak realizować Jego Ewangelię. – Trzymanie się tego powinno być podstawą wszelkiej ekumenii. Wyznaniowość uważam za wielki grzech.

Jacek Moskwa: No dobrze, a nasza tożsamość katolicka?

Ks. Zieja: Katolicyzm rozumiem jako ten najszczytniejszy ekumenizm. Tymczasem pojmuje się go bardzo ciasno. Katolik... ten, który przyjmuje pełnię tego, co pochodzi od Chrystusa. Katholikos – powszechny. Nie wybieramy, że tylko temu a temu wierzymy, to przyjmujemy, a to odrzucamy. My, katolicy, przyjmujemy wszystko, co od Chrystusa pochodzi. Żadna granica wyznaniowa mnie nie zraża. Zwłaszcza po odwołaniu wzajemnej klątwy z prawosławnymi to już nie ma sensu. Jesteśmy jednym Kościołem!
Przychodzi do mnie prawosławna staruszka i powiada, że chce zmienić wyznanie. – A jakiej wiary? – pytam. – Jestem prawosławna, chcę być katoliczką. – Proszę pani, nic nie trzeba zmieniać, ja i pani jesteśmy tej samej wiary, w tym samym Kościele – tłumaczę jej. – Niech pani normalnie chodzi do kościoła. Przyjmuje Komunię świętą, spowiada się. Zupełnie normalnie, jak pani chce.
Proboszcz tej pani domaga! się jednak protokołu. Napisałem do niego, a także do Kurii list: „Nie wymagajcie żadnych takich rzeczy – protokołów od ludzi, którzy są z nami w jedności. Jeśli uznajecie, że nie ma tego wyklęcia, to jesteśmy w jednym Kościele”. Ksiądz biskup, obecny ordynariusz drohiczyński, odpisał mi: „Rzeczywiście, jesteśmy w jednym Koście/e, ale żeby to znalazło wyraz, trzeba jeszcze niejedną przeszkodę usunąć”. – To jest to, usuwanie przeszkód. Przecież prawda, czyli rzeczywistość religijna, jest jedna. My i prawosławni jesteśmy jednym Kościołem. Bez tego, że coś uchwalą czy zanotują. Dzieje już to zanotowały.
Trudniej jest z protestantami, ale i to się jakoś porządkuje. Z prawosławnymi nie ma żadnej wątpliwości. Podczas wojny prawosławni żołnierze Poleszucy spowiadali się u mnie. Traktowałem ich tak jak katolików, udzielałem Komunii świętej.

Przed wojną duszpasterzował na Polesiu z Matką Urszulą Ledóchowską (założycielką urszulanek „szarych”).

Ks. Zieja: Uzgodniliśmy: żadnego nawracania z prawosławia na katolicyzm, tylko pełnienie obowiązków chrześcijańskich, życie po katolicku tam na miejscu, opieka nad najuboższymi – chorymi, dziećmi. I od strony oświaty: pomoc w kształceniu. Służba, tylko służba.

Jacek Moskwa: Siostry nie uchylały się przecież od propagowania swojego wyznania?

Ks. Zieja: Kiedy tylko sprowadziły się do Mołodowa, zgłosiło się kilka prawosławnych kobiet, że one także chcą być katoliczkami. Matka Ledóchowską odmówiła: „Zaczekajcie, przypatrzcie się, jak będziemy żyły. Potem, jeśli nadal będziecie chciały, to zostaniecie katoliczkami, a teraz jeszcze wstrzymajcie się”. Nic z postawy misjonarek, których zadaniem jest nawracanie: „Patrzymy tylko na ludzi i służymy im” – bardzo piękna idea, której szczególnie strzegła siostra Popiel. Zaczęło się coś naprawdę dobrego.

Wtedy jeszcze wzajemna ekskomunika nie była odwołana, więc odmowa zmiany wyznania nie była tak kategoryczna jak teraz.

Gdzie indziej mówił Jackowi Moskwie:
Idzie w tej wielkiej sprawie o zjednoczenie się wszystkich ludzi myślących w jednej wierze w Jedynego Boga. Jakie ona zewnętrzne formy przybierze, zobaczymy, ale to jest tak. Jeszcze z czasów szkolnych zapamiętałem słowa prawosławnego patriarchy Kijowa: Eti naszi priegrady nie doscigajut do niebies – nasze przegrody, między wyznaniami, nie sięgają nieba. To są ludzkie twory, które kiedyś przeminą, a zostanie tylko jedność nasza z Bogiem.

Nie są to jedyne myśli na temat ekumenizmu w tej kapitalnej książce. Nie są to też bynajmniej jedyne jej fragmenty, które wręcz szokują swoją śmiałością. Otwartość także na Żydów, jak na owe czasy – niebywała, zainteresowanie nimi (specjalne studia judaistyczne) bez jakiegoś niemądrego „filosemityzmu”: w książce krytykuje nie tylko antysemityzm, ale i żydowski „antygoizm”. Zresztą i wobec chrześcijan innych wyznań nie jest bezkrytyczny: wspomina, że uczył za darmo prawosławnych także religii, bo batiuszka nie chciał gratis. Uczył na sposób ekumeniczny, to znaczy nie jako coś katolickiego, tylko chrześcijańskiego.

A co do owej darmowości, to jest to książka niemal oskarżycielska, ale nie wobec prawosławnych, lecz rzymskich katolików. Był prekursorem Vaticanum II także w swej „opcji preferencyjnej na rzecz ubogich”, jak to się dziś nazywa w moim Kościele. Miał w związku z tym dużo nieprzyjemności od swoich konfratrów. Był nieugięty. Zobaczywszy, jak trudno duszpasterzować z takimi zasadami wśród księży niezakonnych, chciał wstąpić do kapucynów – to jedna z gałęzi zakonu powołującego się na Biedaczynę z Asyżu – ale gdy zobaczył, że bieda jest, ale tylko wokół nich, zrezygnował. W 1931 roku pisał w ulotce Do Braci Kapłanów: Bo wierni wszystko wybaczą nam – ludziom słabym jak i oni, ale nie wybaczą nam chciwości na grosz. Co ambona, konfesjonał i wolne tchnienie łaski Bożej zbuduje w duszach ludzkich, to kancelaria parafialna nieraz do ruiny doprowadza.

Jako przyjaciół traktował wszystkich. Przed wojną – radykalnych działaczy wiejskich z „Wici”, po wojnie – Komitet Obrony Robotników, którego był formalnym członkiem.

No i wreszcie – non violence, radykalny pacyfizm. Cytował mi myśl Hammarskjolda, że trzeba spętać śmierć, i twardo głosił pogląd, że Nie zabijaj znaczy Nie zabijaj nigdy nikogo. W wojnie 1920 roku był kapelanem; powiedział wtedy w jednym z kazań: ...przez tyle wieków wychowywano nas w duchu Ewangelii, teraz chwyciliśmy za broń, bo nas napadnięto, ale żołnierz polski wziął karabin do ręki po to, aby już nigdy go nie brać. Dowódca pułku bliski był decyzji aresztowania kapelana za ten defetyzm... Ks. Zieja pisał do kolejnych papieży, by ogłosili tak radykalną interpretację owego przykazania Dekalogu – również wobec kary śmierci. A zarazem rozumiał, że jest to sprawa moralnie nieprosta: Muszę uszanować sumienie każdego.

Urodził się w wieku XIX, ale tak genialnie wyprzedzał czas, że odpowiadał na pytania zadawane dzisiaj. A to dlatego, że Ewangelię traktował serio.

Jan Turnau

1 Prekursorka działań ekumenicznych w Polsce po stronie katolickiej, organizatorka pierwszych nieoficjalnych spotkań duchownych i świeckich katolików z przedstawicielami innych wyznań chrześcijańskich – red.
2 Mowa o nabożeństwach ekumenicznych, które przez dziesięć lat, w każdy pierwszy poniedziałek miesiąca odbywały się „na Lesznie”, czyli w kościele ewangelicko - reformowanym w Warszawie, a od roku przeniesione zostały do kościoła luterańskiego pw. Wniebowstąpienia Pańskiego przy ul. Puławskiej – red.